Na wschodzie bez zmian – jak pokonać Rosję

W marcu 1991 roku w Związku Radzieckim odbyło się referendum, w którym obywatele mieli zadeklarować, czy są zwolennikami utrzymania kraju w jego dotychczasowym kształcie.

Ukraińcy dodali do tego jeszcze pytanie, czy mieszkańcy republiki chcą, by pozostała ona częścią składową ZSRR na zasadach, które określała ustawa o suwerenności, a w Galicji dodatkowo zapytano o całkowitą niepodległość Ukrainy.

W głosowaniu wzięło udział ponad 80% uprawnionych, z których co prawda 70% opowiedziało się za istnieniem ZSRR, ale jednocześnie 80% osób chciało suwerenności USRR. W obwodach lwowskich, iwano-frankiwskim i tarnopolskim aż 88% obywateli oczekiwało, że Ukraina stanie się niezależnym państwem.

Wyniki te zaniepokoiły Kreml. Od lat obserwowano budzącą się na Ukrainie opozycję i starano się zapobiegać separatystycznym i antykomunistycznym dążeniom jej mieszkańców, ale działania te nie przynosiły pożądanych rezultatów. Dlatego też mogło wydawać się, że kluczem do okiełznania Ukrainy będzie aktywizacja miejscowych Rosjan i przekonanie obywateli, że republikę można rozczłonkować, poszczególnym jej częściom dać autonomię, a z czasem przygarnąć pod opiekuńcze skrzydła Moskwy.

Mówiono o możliwości oderwania od Ukrainy Krymu, powstały plany utworzenia Noworosji, obejmującej obwód odeski, mikołajowski i chersoński, a obwody łuhański, doniecki, zaporoski, dniepropietrowski miały stać się republiką doniecko-krzyworoską (swoje przystąpienie do niej rozważał Charków). Z czasem wszystkie te ziemie miały stać się rosyjskie.

Brzmi znajomo? Owszem, a przecież wszystko to działo się niemal 24 lata temu. Tylko, że wraz z upadkiem Związku Radzieckiego nikt tych koncepcji nie pogrzebał. Wydaje nam się dziś, że problem, jaki mamy z Rosją, jest problemem z Władimirem Putinem. Niczym w baśniowej opowieści dokonujemy personifikacji zła i mocarstwowe ambicje, narodowe kompleksy, słabość maskowaną pychą i agresją wtłaczamy w jedną malutką postać, a tymczasem jest to tylko nędzny wierzchołek góry lodowej, która rosła na naszych oczach od niemal ćwierć wieku.

Kiedy kończył swój żywot Związek Radziecki mówiliśmy z ulgą o upadku kraju, systemu, komunizmu. Chcieliśmy w ten upadek wierzyć i zamknąć pewien rozdział, mało kto jednak na Zachodzie przypuszczał, że ZSRR bardziej przypomina mityczną hydrę, niż pokonanego smoka. Za dobrą monetę przyjęto już pieriestrojkę i głasnost, a gdy Gorbaczowa zastąpił Jelcyn nikt nie pomyślał nawet, że Rosjanie mogliby chcieć zamienić komunistycznego władykę na prezydenta o dyktatorskich zapędach. Zachodnia logika mówiła, że komunizm był złem, że ograniczał wolności, tworzył korupcjogenny system, rządzony przez strach i przymus. Co za tym idzie, jedynym akceptowanym wyjściem było, po jego obaleniu, zaprowadzenie demokratycznych rządów. Problem w tym, że Wschodnia Europa znalazła zupełnie inną furtkę, jaką była transformacja systemu komunistycznego w ustrój oligarchiczny, w którym jest miejsce tylko dla przywódców rządzących na dawną modłę, w którym jedyne, co tak naprawdę uległo zmianie, to nomenklatura, ale nie zasady funkcjonowania.

Zmiany w gospodarce, wprowadzane bez rzeczywistych reform, kuriozalna prywatyzacja i wciąż pielęgnowane układy z czasów ZSRR wykształciły grupę ludzi powiązanych ze sobą ściślej, niż tylko komunistyczną ideologią. Wyświadczane sobie wzajemnie przysługi, tuszowanie przestępstw i wspólne interesy ukształtowały klany, ściśle związane z prezydentem i premierem Federacji Rosyjskiej. Zresztą podobne zmiany zaszły na Ukrainie czy Białorusi, ale tam, paradoksalnie, wszelkie te krzywizny rzeczywistości były lepiej widoczne. Wiedzieliśmy, że Kuczma robił wszystko, aby móc po raz trzeci kandydować w wyborach prezydenckich, choć było to niezgodne z prawem i wymagało karkołomnych zmian w ustawodawstwie, że Juszczenko zamieszany był w sprzedaż broni do Iraku, a lista przestępstw Janukowycza zdawała się nie mieć końca. Tymczasem Rosja była jakby na uboczu, choć zarazem była przecież głównym politycznym graczem w Europie Wschodniej. Podejrzewano Rosjan o instynkt samozachowawczy, który każe im zrzucić sowieckie jarzmo, a którego byli najwyraźniej pozbawieni.

Być może działo się tak w myśl zasady, że najciemniej jest pod latarnią. Państwa zachodniej Europy nie zauważyły, albo nie zareagowały, ani na groźbę ataku jądrowego, którym Moskwa straszyła Kijów w 1991 roku, ani na próby szantażowania Ukrainy podczas wieloletniego sporu o broń jądrową, która pozostała na jej terytorium po rozpadzie ZSRR czy flotę czarnomorską, ani na zmianę konstytucji Federacji Rosyjskiej, dokonaną w 1993 roku, która rozszerzyła uprawnienia głowy państwa w stosunku do tych, którymi cieszył się pierwszy sekretarz KPZR – przykłady można by mnożyć. Zacieśniając współpracę gospodarczą, importując rosyjski gaz i ropę, pozwalano Rosjanom na tworzenie alternatywnej rzeczywistości w demokratycznej Europie.

Ani NATO, ani Unia Europejska nie reagowały na kolejne konflikty zbrojne inicjowane przez Rosjan i dokonywane przez nich zbrodnie. Naddniestrze, Gruzja, Osetia Południowa, Abchazja, Czeczenia, Krym… Nikogo nie oburzały morderstwa, czy może należałoby powiedzieć wyroki śmierci wykonywane na przeciwnikach Kremla, niewygodnych oligarchach, dziennikarzach, którzy wiedzieli i pisali zbyt wiele. Ekonomiczne szantaże, wojny gazowe… Wszystko to przeszło bez echa. Ot, azjatycka część duszy rosyjskiej, a poza tym było zbyt daleko od unijnych granic, zaangażowanie groziło problemami ekonomicznymi, bo w końcu sankcje są zawsze bronią obosieczną, a czasem może wierzono w rosyjską propagandę, bo tak było wygodniej. I tylko przez moment wydawało się, że świat zachodni opamiętał się i przejrzał na oczy w 2014 roku.

Jeśli nawet mógł nie uwierzyć, że wydarzenia na Kijowskim Majdanie nie obyły się nawet nie bez inspiracji, w to zaangażowania Moskwy, to nie sposób było pozostać ślepym na aneksję Krymu. Choć i tu Zachód przyjął do wiadomości bajeczkę o zielonych ludzikach i nie zareagował w sposób adekwatny do sytuacji. Nie zareagowano też na wejście wojsk rosyjskich na wschodnią Ukrainę, chcąc wierzyć w opowieści o prosyjskich separatystach. Zachodni politycy ośmieszają się, przymykając oczy na robotników jeżdżących czołgami, górników obsługujących wyrzutnie rakietowe i strzelających do cywilnych samolotów oraz zabijających cywili w Mariupolu, chociaż może łatwiej jest robić z siebie głupca, niż wejść w otwarty konflikt.

Rosjanie natomiast testują, jak daleko mogą się posunąć i podsuwają natowskim generałom opowieść o tym, że to wojska Paktu Północnoatlantyckiego w postaci „legionu” walczą na Ukrainie. Nie sposób pozbyć się wizji Rosjan pokładających się ze śmiechu i obstawiających, jakie też sankcje wymyślą teraz koledzy z Brukseli lub Waszyngtonu. Kpią w żywe oczy ze świata bo wiedzą, że świat jest zbyt tchórzliwy, by walczyć w obronie ideałów, a interesów do obrony na Ukrainie nie ma żadnych.

A wydawałoby się, że wszystko jest takie proste… W XXI wieku bezprawnie zagarnięto ogromny obszar innego państwa. Toczy się regularna wojna, w której biorą udział nie żadni separatyści, a rosyjska armia. Używany jest sprzęt będący na jej wyposażeniu, zabijani są nim cywile. Moskwa robi wszystko, by przebić korytarz, którym odetnie Krym od Ukrainy, co jest jedyną szansą, by spróbować uratować ginący półwysep. Media nafaszerowane są propagandą i kłamliwymi informacjami, a widok aktorów, w dramatycznych informacyjnych fleszach odgrywających za rosyjskie pieniądze role różnych pokrzywdzonych osób, już nawet nie jest straszny, a żałosny. No ale, jeśli to wszystko jest nieprawdą, jeśli na Ukrainie nie ma Rosjan, a mieszkańcy Donbasu o azjatyckiej urodzie są bojownikami o wyrwanie się spod władzy Kijowa, to jakim cudem wkroczenie tam z militarną pomocą mogłoby zaognić stosunki z Moskwą? Sprawa wydaje się czysta.

Tymczasem politycy uginają karki przed rosyjską niewydolnością i kompleksami leczonymi przez kolejne podboje. Brakuje ludzi, którzy będą potrafili odpowiedzieć Rosjanom taką samą retoryką, jaką Moskwa karmi dziś nas wszystkich, zakpić z władyków na Kremlu i pokonać ich, do tego zrozumieć, że nie wystarczy pozbyć się Putina, ale trzeba pozbyć się rosyjskości w jej najgorszym rozumieniu.

Może dobrze by było, gdyby analitycy zajęli się nie tylko rozpatrywaniem dzisiejszej sytuacji, ale prześledzili to, jak realizowana była moskiewska polityka przez minione lata. Być może zauważą wtedy, że Rosjanie od dawna przekonani byli, że Krym należy do nich i w 2014 roku skorygowali tylko pijacki błąd Chruszczowa. Może dostrzegą, że Noworosja nie jest dziennikarskim wymysłem, a wraz ze wschodnią Ukrainą, kluczem do utrzymania Krymu. Może wreszcie do kogoś dotrze, że na naszych oczach dokonuje się polityka, którą planowano przez niemal ćwierć wieku, tylko w swojej naiwności nie potraktowaliśmy tego poważnie.

A skoro już ktoś zgłębi historię i nałoży na nią stan dzisiejszy, może wreszcie uda się znaleźć sposób, by pokonać Rosję. Bo wbrew pozorom nie powinno być to wcale trudne, jeśli tylko zacznie się patrzeć na nią pragmatycznie. I jeśli także sam Kijów przestanie udawać, że walczy z terroryzmem, a nie armią sąsiedniego kraju. Już dawno minął czas na spieranie się, kto ma większe prawa do ziem, na których giną dziś ludzie i błyszczenie opowieściami o kozackim Doniecku – to znów wejście w schemat przygotowany na Kremlu i odciągający uwagę od tego, co istotne. Dopóki sami Ukraińcy nie przyznają, że walczą z agresorem, a nie własnymi obywatelami, dopóty wszyscy będziemy grać w moskiewską grę, a na wschodzie wciąż przybywać będzie mogił.

Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 2 (222) za 30 stycznia – 16 lutego 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X