Michał Dejnega: W swoich obrazach opowiadam o tym, co przeżywam od początku wojny fot. Karina Wysoczańska / Nowy Kurier Galicyjski

Michał Dejnega: W swoich obrazach opowiadam o tym, co przeżywam od początku wojny

Spacerując od parku im. Tarasa Szewczenki w stronę centrum dawnego Stanisławowa można zobaczyć wiele pięknych przedwojennych kamienic. W jednej z nich znajduje się pracownia Michała Dejnegi, artysty plastyka z Iwano-Frankiwska. Przez wiele lat pracował on jako dyrektor Muzeum Sztuki Przykarpacia (mieszczącego się w budynku dawnej Kolegiaty pw. Najświętszej Marii Panny) oraz jako wicedyrektor Pałacu Potockich w dawnym Stanisławowie. Obrazy Pana Michała są kolorowe, ukazujące radość życia.

W rozmowie Michał Dejnega opowiedział jak po wybuchu pełnowymiarowej wojny zmieniło się życie w Iwano-Frankiwsku oraz jak twórczość pomaga przeżyć te trudne czasy. Rozmawiała z nim Karina Wysoczańska.

To właśnie tutaj, nieopodal rynku dawnego Stanisławowa, powstają Pana obrazy.

Tak. Jest to miejsce, gdzie mogę być sam ze sobą i z tą muzą, która przylatuje do mnie. Wtedy się zaczyna proces twórczy. Kiedyś zajmowałem się gobelinami. Skończyłem Lwowską Akademię Sztuk Pięknych. Potem przez 15 lat byłem dyrektorem Muzeum Sztuki Przykarpacia. Gobeliny to dość żmudna praca, potrzebuje dużo czasu. Więc zacząłem malować. Wkrótce zrozumiałem, że jest mi to bliższe. Jest to długi proces, zanim powstanie gotowy obraz. Czasem malujesz, szkicujesz, a potem widzisz, że coś trzeba zmienić i zaczynasz od nowa. Nie dziwię się, że Leonardo da Vinci swoją Madonnę malował 20 lat.

Jakie motywy dominują w Pana twórczości?

Maluję portrety, krajobrazy, abstrakcje. Teraz w swoich pracach opowiadam to, co przeżywam od początku wojny na Ukrainie. To jeden z obrazów, namalowany po wybuchu pełnowymiarowej wojny. W centralnej części kompozycji stoi zagubiony chłopczyk, a po obydwu jego stronach – anioły, które trzymają jego za rękę i niby mówią: „Nie bój się, dziecko, wszystko będzie dobrze”. Rosja zawsze była czerwona, nawet związek radziecki. Więc w głębi powstaje czerwona postać, która zalewa krwią wszystko dookoła, i tę zieleń i ludzi. W lewym górnym rogu jest namalowany pocałunek Judasza. Jest on też symboliczny. Rosja zawsze mówiła, że jesteśmy braćmi. Teraz widzimy, jak ten brat pocałował brata. W sztuce, w każdym obrazie jest głębszy sens. Trzeba być gotowym, by go zrozumieć. W tych pracach jest moja filozofia, to jak spostrzegam świat, w którym dziś żyjemy.

Jak Pan wspomina pierwsze dni pełnowymiarowej wojny na Ukrainie?

Jeżeli być do końca szczerym, to te początki wojny załamały każdego. Nasi rodzice, dziadkowie przeżyli wojnę. Pamiętam, jak opowiadali o tych czasach. Wówczas myślałem sobie, że w moim życiu nigdy niczego takiego się nie zdarzy. I nagle takie załamanie – zaczęła się wojna.

Po trzech dniach zrozumiałem, że trzeba coś robić, w jakiś sposób pomagać. Pomagaliśmy naszym przyjaciołom ze wschodniej Ukrainy. Do Stanisławowa przyjechała Pani dyrektor Muzeum sztuki z Czernihowa wraz z dziećmi i wnukami. Po kilku dniach pojechali dalej do Polski. Jednak na Ukrainie musieli zostawić tatę synowej. On ma dializ i powiedział, że chce umierać w Ukrainie i nie wyjedzie stąd. To było bolesne pożegnanie ze łzami w oczach. Wtedy było widać, że ta wojna jest nie tylko na wschodzie, ale też u nas, na zachodniej Ukrainie.

Później zobaczyłem te okropne kolejki na granicy. Zawsze mówiłem, że historia Ukrainy i Polski była różna. Jednak to, co dzieje się teraz, jak koledzy i nawet nieznajomi ludzie z Polski pomagają i przyjmują u siebie w domach uciekinierów, to naprawdę w głowie się nie mieści. Wtedy rozumiesz, że wartością tego życia są ludzie, koledzy i przyjaciele, którzy zawsze są gotowi pomóc i zrozumieć.

To właśnie twórczość pomaga Panu przeżyć te trudne czasy?

W pierwszych dniach wojny przychodziłem tutaj, do swojej pracowni, siadałem i nie mogłem niczego robić. Jednak później zrozumiałem, że trzeba pomagać. Uczestniczyłem w aukcjach charytatywnych, na których zbierano środki dla naszych żołnierzy. Moje obrazy były wystawione na aukcji w Kołomyi, siedem obrazów we Włoszech. Pomagałem każdemu, komu mogłem pomóc. Kiedy robisz jakąś dobrą sprawę, czujesz, że nie jesteś zagubiony w tym życiu, że jesteś komuś potrzebny i to jest najważniejsze.

Czy te wydarzenia zmieniły Pana twórczość?

Moja twórczość zawsze była kolorowa. Kocham życie i ono też mnie kocha. Chciałem by moja radość była też w sztuce. Teraz widzę, że od początku wojny powstają bardziej smutne obrazy. Chciałem namalować kwiaty i widzę, że w nich już nie ma tyle radości, już powstaje ten smutek. Jednak rozumiem, że życie jest trudne, ale też piękne. Trzeba umieć go kochać.

Jak zmieniło się życie mieszkańców dawnego Stanisławowa po wybuchu wojny?

Od początku wojny wszyscy Ukraińcy stali się jak bracia, pojawił się wielki patriotyzm u każdego: dzieci, młodzieży, czy nawet tej babci i dziadka, którzy swoje ostatnie pieniądze oddają na wojsko. Teraz każdy pyta się jeden drugiego, czym może pomóc. I to najfajniejsze.

Było przykro, kiedy do miasta przyjeżdżali uciekinierzy, którzy rozmawiali wyłącznie po rosyjsku. Nie mogłem tego zrozumieć. Widzieć to, co teraz czyni Rosja z Ukrainą i przy tym nadal rozmawiać po rosyjsku? Uważam, że wstyd człowiekowi, który całe życie mieszka na Ukrainie i nie umie powiedzieć słowa po ukraińsku. Podoba mi się, jak jest w Polsce. Każdy obywatel może powiedzieć: jestem Polakiem. Przed wojną nie każdy obywatel Ukrainy mógł powiedzieć, że jest Ukraińcem.

Obecnie w mieście nie ma już tego chaosu, który był w końcu lutego. Rozumiemy, że wojna nie skończy się jutro, pojutrze. I każdy stara się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości. Gdyby nie pomoc naszych sąsiadów z Polski, to byłoby jeszcze ciężej, szczególnie dla osób starszych. Mają małe renty, a ceny wzrosły. Jak widzę babcię, która idzie ulicą z takim ciężarem świata całego, to jest najgorsze. Bo patrzysz na nią i rozumiesz, że już w dzieciństwie oni doświadczyli, co to jest wojna i teraz, w ich takim poważnym wieku, znów przeżywają to samo. To najbardziej boli.

Ludzie są teraz bardziej skupieni, ale nieobojętni na innych. Jak spaceruję miastem, patrzę na każdego i myślę sobie, co ten człowiek przeżywa w tej chwili. Czasem młodzież w mieście cieszy się, ma jeszcze w sobie radość. Jednak starsi ludzie, którzy rozumieją, co to znaczy wojna, idą naprawdę smutni, zagubieni, ale żyją. To tyle, co można powiedzieć o Stanisławowie. Stanisławów jeszcze żyje.

Dziękuję Panu za rozmowę i życzę, żeby tak oczekiwany przez nas wszystkich pokój i radość znów wróciły na ulice dawnego Stanisławowa i całej Ukrainy.

Rozmawiała Karina Wysoczańska

X