Miasto mojego dzieciństwa. Część 5 Węgierscy żołnierze na balkonie dzisiejszej biblioteki dla dzieci na dzisiejszym deptaku (zdjęcie z Internetu)

Miasto mojego dzieciństwa. Część 5

Mieszkaniec Stanisławowa Wołodymyr Baran dzieli się swymi wspomnieniami o starym Stanisławowie. Dziś kolejne wspomnienia z okresu, gdy miasto było pod okupacją niemiecką.

Pierwsi byli Węgrzy
Sowieci opuścili miasto cicho, bez strzelaniny i walk na ulicach. Pewnego ranka zobaczyliśmy, że nasi sąsiedzi ciągną całe stosy talerzy z położonych obok magazynów kolejowych. Zniknęli gdzieś wszyscy milicjanci, z czego natychmiast skorzystała pewna warstwa mieszkańców miasta. Na śródmieściu nieznani sprawcy rozbijali sklepy i wynosili stamtąd towary. Najwięcej jednak poszkodowane były magazyny znajdujące się naprzeciwko dzisiejszego kina „Kosmos”. Szczególnie popularne były rosyjskie perfumy we flakonach po 0,25 l. Nawet ja gwizdnąłem kilka takich buteleczek. Ale była to tania woda toaletowa.

Po kilku dniach do miasta weszły oddziały węgierskie. Od żołnierzy Armii Czerwonej odróżniali się eleganckimi mundurami, lepszą dyscypliną i wyglądem. Starsi oficerowie tych wojsk byli mniej „brzuchaci” niż ich sowieccy „koledzy”.

Stacjonowali w mieście około miesiąca i nawet zdążyłem poznać kilka węgierskich słów: kenyér – chleb; egy, kettö, három – raz, dwa, trzy; nem tudom magyarum – nie rozumiem po węgiersku.

Kolejki i kartki
Z nadejściem Niemców dawał się we znaki ostry brak żywności i nowe władze szybko wprowadziły kartki. Teraz na talony dawano paskudną margarynę, rozcieńczone wodą mleko, olej, ziemniaki i buraki.

Kartki wydawano w administracji domów. Zrealizować je można było w pewnych sklepach. Nasza rodzina przydzielona została do sklepu na rogu dzisiejszych ulic Niezależności i Zaliznicznej. Inny sklep był na rogu Niezależności i Lepkiego – stoi tam obecnie sowiecki blok.

Chleb był okropny, a przy tym stale go brakowało. Ale pęcaku było pod dostatkiem. W sprzedaży pojawiła się kiełbasa z koniny – też bardzo niesmaczna. Praktycznie zniknął cukier, a pojawił się jego zamiennik – sacharyna. Na czarnym rynku stała się ona najbardziej poszukiwanym towarem. Do Krakowa wieziono słoninę i tytoń, a stamtąd sprowadzano sacharynę i kamyczki do zapalniczki.

Niemcy starali się walczyć ze spekulacją. Przed wjazdem do miasta przez pociąg przechodziła policja i robiła rewizję. Tradycyjnym miejscem rewizji była stacja Chryplin. Ale spekulantom i tu udawało się oszukać policjantów – kobiety wypychały sobie biusty sacharyną, a mężczyźni wypychali sobie nią majtki.

Niemiecka okupacja kojarzy mi się z ogonkami – tak nazywano kolejki przed sklepami, w których można było realizować kartki, przede wszystkim na chleb. Ogonki nieraz ciągnęły się na setki metrów i były dość interesujące. Zajmowano miejsce rano i wystawano przez kilka godzin. Ludzie wymieniali wiadomości, skarżyli się na władze, opowiadali dowcipy, zawierali znajomości. Niektórzy nawet żenili się z sąsiadką z kolejki. Czasem wybuchały bójki – gdy ktoś wpychał się bez kolejki.

Był wówczas pewien szczególnie wredny policjant – wysoki, potężny, o czerwonej twarzy, Polak-volksdeutsch. Lubił podchodzić do kolejki i dawać w pysk temu, kto mu się nie spodobał. Nie lubił zwłaszcza Ukraińców. Pewnego dnia znaleziono go z poderżniętym gardłem w tunelu na ul. Wowczynieckiej.

Sklep „Hanza” był „Nur für Deutsche” (zdjęcie z archiwum Maksyma Dutczaka)

„Nur für Deutsche”
Niemieccy oficerowie i podoficerowie chodzili po mieście elegancko ubrani, w uprasowanych mundurach. A przy tym pozwalali sobie… głośno puszczać bąki. W mieście żartowano, że Polacy nie robili tego przez dobre wychowanie, sowieci – z głodu, a Niemcy w taki sposób ukazują brak szacunku dla miejscowej ludności.

Miasto od razu podzielono na kasty. U góry piramidy stali reichsdeutsche – Niemcy z Rzeszy i volksdeutsche – osoby o niemieckim pochodzeniu. Potem byli Ukraińcy, Polacy, Żydów zaś okupanci w ogóle nie uważali za ludzi.

W Stanisławowie pojawiły się sklepy, hotele i kina z przeznaczeniem „Nur für Deutsche” – tylko dla Niemców. Dawne kino „Ton” (obecny „Lumier”) było wyłącznie niemieckie. Żołnierze i oficerowie wermachtu, SS i Schutzpolicji otrzymywali dość dobre uposażenie i wymieniali je czasem na targach. Interesowała ich przede wszystkim słonina, drób i samogon (ich schnaps był do niczego).

Kino „Ton” Niemcy przemianowali na „Wiktorię” (zdjęcie Henryka Poddębskiego, NAC)

Ukraińska społeczność chodziła przeważnie do kina „Warszawa” (ob. Centralny Dom Ludowy przy ul. Szewczenki). Polską ludność Niemcy ograniczyli znacznie w prawach, a Żydzi w ogóle byli poza prawem.

Działały prywatne sklepy. Tam swobodnie sprzedawano żywność, ale ceny były wygórowane. Najbardziej prestiżowym sklepem była „Hanza”, leżąca na początku dzisiejszego deptaku (ul. Niezależności). Jego biura mieściły się w nieistniejącym dziś domu przy ul. Wagilewicza 14.

Podczas okupacji charakterystyczne było to, że ludzie nie włóczyli się po mieście. Bano się łapanek, w czasie których ludzi zabierano na ulicy i wysyłano na roboty do Niemiec. Sami Niemcy brzydzili się „brudnej roboty”. Obław i rozstrzeliwań dokonywali miejscowi policaje i volksdeutsche.

Dlaczego nie lubiłem ukraińskiej policji
Niemcy wprowadzili mnóstwo rodzajów policji. Była schutz policja, składająca się z Niemców i volksdeutschów. Była banhofschutz policja, zajmująca się ochroną kolei. Jej biuro mieściło się na dworcu. Najbardziej liczna była policja ukraińska. Do niej szli przeważnie mieszkańcy z okolicznych wiosek. Służyli tam przeważnie osobnicy mało rozgarnięci. Mieli siedzibę przy ul. Franki, tam gdzie mieści się dziś Państwowy Instytut Budownictwa Miejskiego (Діпромісто). Miałem z nimi nieprzyjemną historię.

Posterunek policji ukraińskiej przy ob. ul. Franki (zdjęcie z archiwum Zenowija Sokołowskiego)

Gdy Niemcy objęli już władzę w mieście, wydali nakaz natychmiastowego oddania wszystkich odbiorników radiowych. Było to działanie celowe, aby mieszkańcy nie słuchali informacji z Moskwy czy Londynu o przebiegu działań bojowych na frontach. Mieszkańcom wydawano zaświadczenia, że kiedyś odbiorniki te zostaną zwrócone. Mój ojciec oddał radio jako jeden z pierwszych. Ja wówczas byłem już dość dobrze obeznany z konstrukcjami radia i nieźle zarabiałem naprawiając nielegalnie posiadane odbiorniki. Postanowiłem więc skonstruować własny.

Sowieci mieli niewielką radiostację przy dzisiejszej ul. Szuchewiczów. Gdy wycofywali się, odwiedziłem tę radiostację i nabrałem sobie dość sporo różnych części. Niebawem już miałem aparat jednolampowy i parę detektorowych. Wszystko to trzymałem na strychu. Późnym wieczorem, gdy już nikt nie widział, wysuwałem teleskopową antenę i słuchałem wszystkie „głosy” koalicji antyhitlerowskiej. Potem dzieliłem się wiadomościami z sąsiedzkimi chłopakami. Z czasem zacząłem zapraszać ich na takie „seanse”. Zbieraliśmy się wieczorami, wkładaliśmy słuchawki i słuchali, słuchali, słuchali… Mój skromny strych przypominał wówczas podziemną radiostację.

Pewnego wieczoru 1944 roku usłyszeliśmy na schodach tupot woskowych butów. Myślałem, że to idzie ojciec, ale głęboko się myliłem. Ojca wówczas nie było w domu. Nagle mrok strychu rozciął snop światła latarki i usłyszałem krzyk: „Ręce do góry! Będziemy strzelać!”.

Byłem z kolegą, synem kolejarza. Chyba to on mnie „wsypał”. Policji było dużo – z pięć-sześć osób. Wykręcono nam ręce, ale na posterunek zawieziono tylko mnie. Do auta wrzucono też moje odbiorniki, baterie, i inne części. Zawieziono mnie na posterunek policji ukraińskiej na ul. Franki. Tu zaczęło się przesłuchanie: „Dlaczego nie oddałeś radioodbiorników?”, „Jak to zrobiłeś sam?”, „Kto ci kazał?”, „Kto słuchał z tobą?”…

Parada policji ukraińskiej, lipiec 1944 (zdjęcie z archiwum Igora Dejczakowskiego)

Dostałem parę razy po gębie, rozbili mi nos i podbili oko. Policjanci byli dobrze podpici i śmierdziało od nich wódką. Odstawiono mnie do aresztu, gdzie przesiedziałem do rana.

Wybawił mnie dyrektor szkoły. Warto tu wspomnieć o nim kilka słów. Za Niemców chodziłem do szkoły koło tartaku – teraz są tam kursy na prawo jazdy. Uczyłem się dobrze, byłem prymusem. Pewnego razu, gdy wypełnialiśmy ankiety, na pytanie, kim chciałbym być, napisałem, że inżynierem radiowym. Nasz dyrektor wykładał język niemiecki, jeździł rowerem i miał sztuczne szczęki. Stale mu wypadały i językiem wstawiał je na miejsce. Towarzyszył temu charakterystyczny dźwięk.

Pewnego razu na przerwie narysowałem na tablicy karykaturę, jak nasz dyrektor jedzie rowerem i ma wysunięty język. Raptem usłyszałem z tyłu: „Chodź do mnie, Wołodia”. To był dyrektor, który niepostrzeżenie wszedł do klasy. Już w gabinecie powiedział: „Nie wiem, jakim będziesz radiowcem, ale nieźle rysujesz. Jeżeli chcesz, mogę ci pomóc dostać się do krakowskiej ASP”. Ale wybiegając naprzód powiem, że z powodu szybkiego zbliżania się frontu, ta sprawa nie doszła do skutku.

Otóż, rano dyrektor przyszedł na posterunek i powiedział, że jestem jego najlepszym uczniem. Na to policjanci powiedzieli, że ten „najlepszy uczeń zorganizował u siebie centrum radiowe i czy to nie pan dyrektor nauczył go jak oszukiwać państwo?”. Jednak w końcu mnie wypuszczono, a na pożegnanie dali mi jeszcze kopa w tyłek.

Nawet dziś, gdy przechodzę obok tego budynku, zawsze wspominam to wydarzenie z mojej odległej młodości.

Spisał Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 24 (364), 29 grudnia 2020 – 14 stycznia 2021

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X