Miasto mojego dzieciństwa. Część 4 Rynek w Stanisławowie (z kolekcji Maksyma Dutczaka)

Miasto mojego dzieciństwa. Część 4

Tym razem Wołodymyr Baran opowie, jak ludzie ubierali się w wojennym Stanisławowie, jakich towarów poszukiwali najczęściej i dlaczego pierwszych sowietów żegnali omal że bijąc brawa…

Kobiety w peniuarach
Zmienił się też wygląd przechodniów. Sowieci jakoś nie lubili nosić krawatów i kapeluszy i przywieźli ze sobą koszule zapinane z boku (tzw. „kosoworotki” – red.) i kaszkiety. Synkowie urzędników partyjnych, zwanych w mieście mażorami, mogli bezkarnie podbiec do mężczyzny w kapeluszu, powiedzie: „Pan, j. t. m.”, zerwać kapelusz z głowy i wyrzucić go jak najdalej. Bez śladu zniknęli dandysy z laseczkami.

Na ulicach pojawiło się wiele nowych twarzy. Szczególnie rzucali się w oczy wojskowi i oficerowie NKWD. Przed wojną postaci w mundurze prawie nie było widać – rano wszyscy szli do pracy. Natomiast sowieci włóczyli się po mieście całymi dniami.

Ogółem, w stylu ubierania się Moskale przegrywali z Polakami. Ci zawsze byli eleganccy – inteligentny mężczyzna nie wychodził z domu bez krawatu, nieodłącznym zaś atrybutem panienki był kapelusik, rękawiczki i wysokie obcasy.

Wraz z czerwonymi oficerami, urzędnikami i inżynierami do Stanisławowa przyjechały ich żony. Niebawem Polacy ułożyli wierszyk o wyglądzie kobiety sowieckiej: „Na głowie berecik, na plecach żakiecik, na nogach walonek – na rękach riebionok”.

Jak już mówiłem, przed wojną kobiety przeważnie nie pracowały. Obecnie wiele polskich kobiet zostało wdowami i aby nie zginąć z głodu, sprzedawały co się dało. W tym i koszule nocne, i peniuary. Niektóre sowietki poważnie myślały, że są to suknie wieczorowe i dumnie spacerowały w nich po ul. Radzieckiej. Na własne oczy widziałem naszą sąsiadkę w peniuarze.

Miasto wypełnili przybysze ze wschodu. Na odwrocie zdjęcia: „Miasto Stanisław. N.K. i N.J. Mirolubowowie. 15.12.1940 (z kolekcji autora)

Miasto wypełnili przybysze ze wschodu. Na odwrocie zdjęcia: „Miasto Stanisław. N.K. i N.J. Mirolubowowie. 15.12.1940 (z kolekcji autora)

Sowieckie delikatesy
Zima 1939/1940 roku była nadzwyczaj śnieżna i mroźna. Ludzie ze smutkiem żartowali, że Moskale otworzyli granicę i puścili zimno z Syberii. Ale przywieźli nie tylko zimno. W sklepach i bufetach pojawiły się towary nie widziane przedtem– sałatka winegret, ryba tiulka i mors (napój żurawinowy – red.). Od teraz stały się one tradycyjnymi daniami. Znacznie potaniały śledzie. Początkowo w sklepach sprzedawano białe pieczywo. Chleb ten był nadzwyczaj smaczny i delikatny. Jednak zapasy mąki najwyższej jakości szybko skończyły się i superchleb tak samo niespodziewanie znikł z lad sklepowych.

W ogóle z wyżywieniem u sowietów było kiepsko. Wcześniej mieszkańcy wsi swobodnie sprzedawali swoje produkty, a dziewczęta roznosiły mleko po domach. Teraz już tego nie było. Przyczynę tego ubóstwa najlepiej ilustruje anegdota:

– Jadą Mołotow z Ribbentropem samochodem. Nagle na drodze stanęła krowa. Ribbentrop wyskakuje z auta, wrzeszczy i wymachuje rękoma, a krowa patrzy na niego z melancholią i robi na drodze kupę. Kiedy Mołotow podszedł do zwierzęcia i coś szepnął mu do ucha, biedna krowa zerwała się z miejsca i zniknęła w krzakach.
– Coś jej powiedział? – pyta Ribbentrop.
– Obiecałem jej, że zabiorą ją do kołchozu! – odpowiada Mołotow.

Malutkie sklepiki i kawiarenki jeszcze były czynne, ale duże sklepy pozamykano. To, co można było wcześniej swobodnie kupić na każdym rogu, teraz stało się deficytowe. Pamiętam, że bardzo brakowało pasty do butów i świeczek. Sowieci otworzyli spółdzielnie, produkujące towary najbardziej potrzebne.

Owoce cytrusowe i banany można było teraz zobaczyć jedynie w podręcznikach z biologii. Natomiast wódka stała się ogólnie dostępna. Zresztą co tam wódka – na targu otwarcie handlowano samogonem. Na mieście pojawiło się wiele osób pijanych. Słychać było przekleństwa – początkowo niezrozumiałe, po rosyjsku.

Wokół ratusza kwitł czarny rynek. Oprócz wspomnianych już peniuarów, można było tam kupić stare obrazy, antykwariat, zastawę stołową. Zwiększyła się ilość przestępców. Normalnym zjawiskiem na targu stali się „naparstnicy” i „pętlownicy”. Ci ostatni rzucali pętlę ze sznurka i trzeba było trafić palcem w pętlę. Było to zupełnie nierealne, tak samo, jak odgadnąć, pod którym naparstkiem jest kulka.

Pożegnanie Słowianki
Gdy sowieci wycofywali się, nie pamiętam, żeby ktoś za nimi żałował. Chociaż na początku bardzo pozytywnie bolszewików przyjęli Żydzi. Przede wszystkim przez antysemityzm pewnych kół Polaków. Ale gdy zaczęły się prześladowania żydowskiego prywatnego interesu – szybko rozczarowali się w nowej władzy.

Nacjonalizacja nie była jednak najgorszym złem. Nagle okazało się, że w Stanisławowie jest wielu „szpiegów i dywersantów”. Tłumaczono tym liczne aresztowania nauczycieli, kapłanów, lekarzy i inżynierów – słowem tych, którzy potrafili samodzielnie myśleć i nie ulegali bolszewickiej propagandzie.

Późnym wieczorem w mieście słychać było turkot ciężarówek – „woronków” – do których zabierano aresztowanych. Były to ciężarówki z budą w ciemnym kolorze. Aresztowanych zwożono do więzienia NKWD, przy obecnej ul. Sacharowa. Później, po odejściu sowietów, Węgrzy i policja ukraińska przyprowadzali tam ludzi, aby rozpoznawali trupy rozstrzelanych.

Od początku wojny więzienie przy ul. Bilińskiego wypełnili „niemieccy szpiedzy” (NAC)

Mieszkańcy Stanisławowa byli bardziej oszczędni w słowach, obawiając się denuncjacji. Wszelkie męty ludzkie, które wcześniej chowały się gdzie się dało, wylazły obecnie na zewnątrz. Gdy wybuchła wojna, sowietów żegnano prawie z owacjami. Niektóre sprzedawczyki uciekali razem z nimi. Przeważnie były to lumpy i nieroby, które nagle stały się brygadierami, komsomolcami, drobnymi kierownikami i donosicielami do NKWD.

Jakichś walk w mieście nie pamiętam. Zdaje mi się, że przy wycofywaniu czerwoni wysadzili most przez Bystrzycę, bo potem Niemcy zbudowali most pontonowy. Bombardowano też stację kolejową i zniszczono kilka pociągów, które nie zdążyły odjechać.

Widok na tory od strony ul. Depowskiej (skyscrapercity.com)

Nasz dom stał koło torów, więc, gdy wybuchy ucichły, poszliśmy z kolegami popatrzeć co tam się dzieje. Pasjonowałem się radiem, dlatego wypatrzyłem jeden z wagonów, który był wypełniony akumulatorami. Nabrałem pełno tych baterii i poszedłem do domu. Nagle drogę zagrodził mi jakiś podejrzany typ w białej koszuli, wojskowych spodniach i naganem w ręku.

– Stój, j. t. m! Coś tam nakradł? –huknął.

Na moje tłumaczenie, że nie kradłem, a znalazłem, nakazał wyrzucić wszystko na ziemię i „sp dalać stąd”. Co też szybko zrobiłem.

Następnych sowietów zobaczyłem dopiero po trzech latach.

Zanotował Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 23 (363), 15–28 grudnia 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X