Obóz internowanych i jeńców polskich w Kosaczowie (1918-1919) Pomnik zmarłych jeńców i internowanych w Kosaczowie (fot. Andrzej Leusz, 2016)

Obóz internowanych i jeńców polskich w Kosaczowie (1918-1919)

W pierwszej połowie listopada 1918 roku do Kołomyi przywieziono ponad dziesięciu przedstawicieli inteligencji polskiej ze wszystkich zakątków Galicji. Nadano im status osób internowanych, czyli stanowiących niebezpieczeństwo dla państwa ukraińskiego.

1 listopada 1918 roku dla Polaków w Galicji był niespodzianką. Na ratuszu we Lwowie załopotała ukraińska flaga – Ukraińcy ogłosili przejęcie władzy nad Wschodnią Galicją. Wybuchła wojna polsko-ukraińska. Na szczątkach imperium austro-węgierskiego pojawiały się młode ambitne państwa, które w różny sposób postrzegały swoje granice. Praktycznie od początku konfliktu obie strony zaczęły zatrzymywać osoby, uważane za niebezpieczne. Ze wzrostem ich liczby pojawiła się konieczność zorganizowania specjalnych miejsc odosobnienia dla tych ludzi. Tak zaczęły powstawać obozy dla internowanych.

Obie strony konfliktu przestrzegały litery prawa międzynarodowego czyli Konwencji genewskiej z 1864 roku o jeńcach i Konwencji haskiej z 1899 roku, podpisanych przez Austro-Węgry. Jednak w czasie walk koniecznym stało się podpisanie specjalnej umowy o traktowaniu jeńców wojennych i osób internowanych. Rozmowy w tej sprawie trwały z przerwami do 1 lutego 1919 roku, kiedy to we Lwowie podpisano „Umowę obustronnego traktowania rannych, jeńców i internowanych”.

Rynek w Kołomyi (pocztówka z pocz. XX wieku)

Miejscem przetrzymywania osób internowanych Kołomyja została wybrana nieprzypadkowo. Leżała w głębi nowo powstałego państwa, daleko od linii frontu. Więźniów umieszczono w celach aresztu miejskiego w magistracie – ratuszu miejskim oraz w więzieniu przy ul. Romanowskiego. Przed I wojną światową Kołomyja uważana była za trzecie miasto Galicji po Lwowie i Krakowie. Jej powierzchnia wynosiła 4 124 ha i miasto zamieszkiwało 42 676 osób (stan z 1910 roku). Po trzykrotnej okupacji rosyjskiej, w lutym 1917 roku w Kołomyi pozostało około 12 tys. mieszkańców.

W listopadzie 1918 roku liczba internowanych szybko wzrastała i więzienie na Romanowskiego było przepełnione. Przeniesiono ich więc do szkoły im. barona Hirscha przy ul. Kopernika, a osoby chore – do szpitala przy tejże ulicy. Wieśniaków i robotników osiedlono po okolicznych polskich wioskach w Św. Józefie i Św. Stanisławie. Po dwóch czy trzech tygodniach zrozumiano, że w szkole Hirscha też już nie ma miejsca dla wciąż przybywających nowych internowanych. Wówczas 6 grudnia 1918 roku, w dniu św. Mikołaja, komendant obozu jenieckiego i internowanych wydał rozkaz przeniesienia wszystkich przetrzymywanych do baraków w Kosaczowie na przedmieściu Kołomyi. Była to najgorsza, bagnista okolica miasta, gdzie woda tworzyła z gruntem jedno wielkie błoto. W czasie I wojny światowej zbudowano tam baraki dla bydła dla armii austro-węgierskiej. Baraki łączyły nasypane dróżki.

Internowanych przeniesiono do nieogrzewanych baraków bez podłogi. Zima 1918-19 była ostra i mroźna. Temperatura w ciągu dnia wahała się od -15 do -25 ºC. Wiosna też nie była zbyt ciepła. W barakach temperatura była na tyle niską, że woda zamarzała, a mroźny wiatr zawiewał przez szpary śniegu na szerokość dwóch palców. W centrum każdego baraku urządzono niewielki piec z kominem na zewnątrz. Było to jednak za mało, aby ogrzać barak o długości 60 m, tym bardziej, że wydawano dwa polana z drzew owocowych dziennie.

Polacy również przetrzymywali jeńców w strasznych warunkach: w Łańcucie Ukraińców trzymano w stajniach, a w Tucholi – w ogóle w ziemiankach.

W obozie internowanych w Kosaczowie przeważali Polacy, chociaż byli wśród nich i Ukraińcy, Niemcy, Węgrzy, Rumuni Czesi. Pierwszych internowanych przywieziono z Przemyśla i okolic, następnych z Sambora, Drohobycza, Borysławia, a z czasem z Niżankowic, Rudek, Stryja, Komarna, Lwowa i okolic: Prus, Sokolnik, Siemianówki, Dawidowa. Kolejny transport dotarł z mieszkańcami Kałusza, Stanisławowa, Bóbrki, Horodenki, Chodorowa, Tyśmienicy i Buczacza. Natomiast jeńcy wojenni pochodzili z całej Polski, szczególnie z terenów dawnego Królestwa (terenów zaboru rosyjskiego) – Warszawy, Łodzi, Częstochowy, Lublina.

Kupcy żydowscy na rynku w Kołomyi

Z okolic Lwowa najwięcej internowano osób z Siemianówki, bo tamtędy przebiegała linia frontu – z tej miejscowości wywieziono praktycznie wszystkich mężczyzn w wieku poborowym. Z dokumentów archiwalnych wiadomo o istnieniu innych obozów dla internowanych na terenie ZURL: w Złoczowie w bursie Kościuszki przetrzymywano 47 przedstawicieli inteligencji i właścicieli ziemskich, w klasztorze ss. niepokalanek w Jazłowcu przebywało 158 internowanych – przeważnie Polaków, ale byli wśród nich Ukraińcy i Niemcy. W obozie w Strusiowie osadzono 14 Polaków, a potem 1 lutego 1919 roku dowieziono jeszcze 67 osób ze Stryja. Mieli oni trafić do obozu w Tarnopolu. W Mikulińcach przebywało 63 osoby. Byli to przeważnie polscy jeńcy wojenni. W obozie w Tarnopolu przetrzymywano 1114 Polaków: 511 internowanych i 603 jeńców.

W czasie istnienia obozu w Kosaczowie od 6 grudnia 1918 roku do 24 maja 1919 roku przez obóz przewinęło się od 4 do 5 tys. osób. Z tego zmarło od 800 do 1300, a zadokumentowano śmierć zaledwie 467 osób. Według stanu na początek lutego 1919 roku w Kołomyi przebywało 3367 internowanych i jeńców wojennych. W lutym do tej liczby dodano 80 osób ze Stanisławowa i 37 z Sambora. Tak więc ogólna liczba przetrzymywanych wynosiła 3484 i obóz ten był największym na terenach ZURL.

Gdy do Kołomyi przywieziono pierwszych internowanych, polska społeczność miasta aktywnie się nimi opiekowała. Kobiety z Komitetu pomocy legionistom z Leokadią Miziewiczową na czele zajęły się przygotowywaniem dla nich obiadów i potrzebną pomocą. W czasie tych działań spontanicznie powstał Komitet opieki kobiet polskich nad jeńcami wojskowymi i osobami internowanymi. Komitet otaczał internowanych opieką duchową, dostarczał żywność, bieliznę i odzież, prowadzono kuchnie, opiekowano się chorymi w szpitalach i zbierano fundusze na pomoc. Starano się zwolnić z obozu poszczególne osoby i umieścić je na kwaterach prywatnych.

Na prośbę Komitetu komendant miasta setnik Stepan Galibej zezwolił na zabieranie internowanych (ale nie jeńców wojennych) do prywatnych kwater pod gwarancje gospodarzy, że nie będą próbowali opuszczać miasta. Z obozu w Kosaczowie przeniesiono do „Bursy ludowej” kilkadziesiąt internowanych. Mieli oni dwa razy na tydzień meldować się w komendaturze. Znalezieniem kwater prywatnych zajmowały się Modesta Giermańska i Bogumiła Gogelowa. Internowanych przyjmowały przeważnie rodziny inteligenckie, bowiem niewiele rodzin mogło pozwolić sobie na utrzymywanie dodatkowych osób.

Tragiczne warunki utrzymania i niedostateczne wyżywienie doprowadzały do wybuchu infekcji. Oficjalną przyczyną przeniesienia internowanych ze szkoły Hirscha do obozu w Kosaczowie był właśnie wybuch infekcji. Obawiano się przeniesienia jej na miasto.

Wśród internowanych szerzyły się tyfus plamisty i brzuszny, czerwonka i zapalenie płuc. Wszystkie szpitale w samej Kołomyi były przepełnione chorymi na tyfus brzuszny. Szczyt infekcji przypadł na początek wiosny 1919 roku. Zachował się list komendanta Kołomyi, setnika Stepana Galibeja z dnia 6 marca do Okręgowej komendy wojskowej z prośbą o zwołanie narady w sprawie wybuchu epidemii w obozie w Kosaczowie. W liście podkreślono, że w szpitalu infekcyjnym przebywa 120 osób chorych na tyfus i nie ma tam miejsca dla innych pacjentów. W lecznicy obozowej przebywało 90 chorych i na niektórych łóżkach leżało po dwoje chorych. W barakach było dodatkowo 50 chorych. Nocą zmarły na tyfus trzy osoby w obozie: dwie w lecznicy obozowej i jedna w baraku. Brakowało leków i drew do opalania lecznicy i baraków.

W czasie wybuchu epidemii zdarzył się ciekawy wypadek, przedstawiający ludzki stosunek Ukraińca do Polaka. Podczas inspekcji warunków pobytu internowanych na prywatnych kwaterach, komendant Stepan Galibej spotkał znajomego, chorego studenta Niedzielskiego z Niżniowa. Byli znajomi osobiście, a żona komendanta, Polka, bywała u rodziny studenta. Na pytanie dlaczego student nie zjawił się na kolejny meldunek, otrzymał odpowiedź, że obawiał się znęcania się nad nim jako Polakiem, jak to czynili inni. Późnym wieczorem Galibej wrócił do chorego, przywożąc mu poduszkę, koc, kosz pieczywa, butelkę koniaku i prosił gospodarzy, aby dbali o chorego. Następnego dnia komendant przysłał do chorego dr. Lewnera, by leczył chorego. Lekarz opowiedział gospodarzom, że Galibej prosił go: „Oddam ci, doktorze, połowę mojego zdrowia, tylko wylecz mi tego chłopca”. Niestety, chłopak zmarł po kilku dniach.

Międzyetniczne fobie i nienawiść narasta w okresie wojny, ale zdarzają się chwile, gdy zdrowy rozsądek bierze górę i powstrzymuje od nierozważnych czynów i działań. Gdy do Kołomyi przeniesiono z Horodenki 13 Polaków, strasznie pobitych, to nawet komendant Kołomyi stwierdził: „Jestem Ukraińcem całą duszą, ale na kata się nie nadaję”.

Zmarłych jeńców i internowanych grzebano na katolickim cmentarzu Kołomyi, niedaleko kwatery żołnierzy I wojny światowej. 10 września 1922 roku ustawiono dla nich wspólny betonowy pomnik „Ofiarom Kosaczowa”. Był to mur z tablicami z białego marmuru z wyrytymi nazwiskami zmarłych i wielkim 8 metrowym krzyżem w centrum. Na trójstopniowym postumencie umieszczono symboliczne łańcuchy i kajdany. Pomnik stanął z funduszy ofiarodawców i był dziełem miejscowego artysty, malarza i ceramika Stanisława Daczyńskiego. Po 1946 roku na pomniku zniszczono marmurowe tablice z nazwiskami, a w 1990 zerwano łańcuchy. Pomnik został odnowiony dopiero w 1995 roku, ale już bez tablic, z funduszy Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Pracami kierował prof. Janusz Smaza z Warszawskiej ASP.

Obóz dla osób internowanych i jeńców wojennych w Kosaczowie koło Kołomyi w okresie wojny polsko-ukraińskiej 1918-1919 był największym na terenach ZURL. Zdarzały się tu przypadki międzyetnicznej wrogości, zaostrzone przez warunki wojenne. Zdarzały się jednak sytuacje, gdy wrogie strony przejawiały tolerancję i wzajemne porozumienie. Po roku – w 1920 – Ukraińcy i Polacy wspólnie powstrzymali wojska bolszewickie i rozbili ideę Lenina o światowej rewolucji. Tak samo dziś, po stu latach, gdy nowe zagrożenie nasuwa się ze wschodu, Polacy i Ukraińcy znów się jednoczą, aby zachować demokratyczne zasady w Europie. Dlatego potrzebne jest nam wzajemne przebaczenie.

Petro Hawryłyszyn
Roman Czorneńkij
Tekst ukazał się w nr 23 (363), 15–28 grudnia 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X