Marek Krajewski we Lwowie

Marek Krajewski we Lwowie

Z Markiem Krajewskim rozmawiał Anatol Iwczenko

Minęło kilka miesięcy, odkąd we Lwowie prezentowany był ukraiński przekład powieści „Koniec świata w Breslau”. Jak minęły te miesiące dla Pana jako pisarza i człowieka?
Były to miesiące bardzo pracowite, wypełnione jednak nie tyle pracą pisarską, ile aktywnością promocyjną. W październiku ukazała się na polskim rynku księgarskim moja nowa powieść „Dżuma w Breslau” i czyniłem to, co zawsze po premierze książki: wywiady, sesje fotograficzne i spotkania z czytelnikami.

Czy wspomina Pan Lwów? Jak się Pan czuł w tym mieście? Czy opowiadał Pan o tej podróży swojej mamie, która, jak wiadomo, pochodzi spod Lwowa? Jeżeli tak, to co?
We Lwowie czułem się jak w domu. Otaczała mnie wielka serdeczność i gościnność. Byłem zachwycony pięknem tego miasta, które odgrywało przecież tak wielką i ważną rolę w naszej wspólnej historii. Ślady polskości nie są tutaj zamazywane, a wręcz przeciwnie – są szczególnie pielęgnowane. Jako Polakowi, ciepło mi się robiło na sercu, kiedy moi ukraińscy przyjaciele dostrzegali, iż ich rodzinne miasto było w swej przeszłości polskie i wielokulturowe i że są dumni z takich polskich synów Lwowa jak na przykład Stanisław Lem czy Zbigniew Herbert. Mojej mamie, która już dawno nie była we Lwowie, opowiadałem o bardzo ciepłym przyjęciu mojej osoby. Nie dziwiło jej to, ona zawsze była tutaj serdecznie przyjmowana. Nie tyle jednak Lwów, ile powiat Krukienice to kraina jej dzieciństwa. Tam skończyła szkołę podstawową i do dziś bardzo dobrze mówi po ukraińsku. Przy następnej okazji odwiedzę stryja mojej mamy i jego żonę, którzy mieszkają we Lwowie. To przecież moja rodzina! Po powrocie ze Lwowa wypytywałem mamę o całą naszą rodzinę z tych stron. Okazało się, że niektórzy jej przedstawiciele mają ukraińskie korzenie. To dodatkowo wpłynęło na mój bardzo przyjazny stosunek do Lwowa i do Ukraińców.

Czy zmieniła ta podróż postrzeganie Ukrainy i Ukraińców?
Przed moim wyjazdem do Lwowa odnosiłem się dość obojętnie do Ukrainy i Ukraińców. Oczywiście – jak większość Polaków – z całych sił kibicowałem pomarańczowej rewolucji, ogromnie się cieszyłem, że Ukraina wyzwala się spod dominacji rosyjskiej, ale nie odczuwałem specjalnej bliskości między naszymi narodami. Odczułem ją bardzo mocno dopiero wtedy, kiedy przyjechałem do waszego pięknego miasta. Zrozumiałem, jak nasze narody są sobie bliskie, jak oba kochają wolność, jak oba bardzo wycierpiały w swej historii od rosyjskiego imperium. Zdałem sobie sprawę, że powinniśmy przezwyciężyć i przełamać ostatecznie ślady wzajemnej niechęci, jaka niekiedy jeszcze tkwi w starszym pokoleniu. Zewnętrznym znakiem mojego zainteresowania Ukrainą jest to, że bardzo uważnie czytam w polskiej prasie doniesienia o sytuacji wewnętrznej w waszym państwie, a kiedyś te relacje na ogół pomijałem. Zwykle nie zabieram głosu w kwestiach politycznych, ponieważ nie jestem żadnym autorytetem, lecz skromnym autorem literatury klasy B. W tym wywiadzie nie mogłem się jednak powstrzymać od tego… Zbyt wielki wpływ wywarł na mnie Lwów i jego mieszkańcy, abym publicznie milczał o tych sprawach.

Co na ogół dają pisarzowi takie spotkania z nowymi czytelnikami, nowym krajem?
Bardzo wiele. Pisarze często cierpią na deficyt pomysłów i niedosyt inspiracji. A pobyt w innym kraju, spotkania z ludźmi niekiedy odmiennie postrzegającymi świat, posługującymi się innym językiem, a nawet drobiazgi jak obca kultura kulinarna – to wszystko nie tylko dodaje pisarzowi nowej energii do tworzenia, lecz przede wszystkim wzbogaca go duchowo.

Czy próbował Pan czytać swoje książki w przekładach na inne języki? Czy jest to ciekawe dla Pana jako pisarza? Jakie jest spojrzenie na swoją książkę przez pryzmat obcego języka? Na przykład ja czytałem pańskie książki w trzech językach i każdego razu odnosiłem inne wrażenia.
Wie Pan, ja nigdy nie czytam moich książek po oddaniu ich do wydawnictwa. Jestem wobec siebie nadzwyczaj krytyczny i wpadam w złość, kiedy stwierdzam, ile jest w nich – już po wydrukowaniu – passusów nudnych lub nieudolnych literacko. To oczywiście subiektywna ocena wynikająca z mojego hiperkrytycyzmu. Wychodząc z tego punktu widzenia, nie czytam również przekładów moich książek, bo nie chcę się denerwować na samego siebie.

Pańskie powieści nie są typowymi powieściami kryminalnymi. Pański bohater ma bardzo złożony świat wewnętrzny. Portret Mocka jest bardzo specyficzny. Dlaczego świadomie uczynił go pan tak odrażającym? Mock pije, bije żonę, chadza do burdeli, na własną rękę wymierza sprawiedliwość, torturuje więźniów aby otrzymać potrzebne zeznania. Ale Mock wywołuje sympatię, nie wstręt. Dlaczego połączył w nim Pan cechy, których nie da się pogodzić w jednej osobie?
Chciałem stworzyć bohatera z krwi i kości, który byłby nie tylko herosem, lecz również człowiekiem pełnym wad, kompleksów, fobii i niepokojów. Taki bohater jest bliski czytelnikom, oni mogą się z nim utożsamić, choć może nigdy nie przyznają się głośno do tego. Eberhard Mock jest wrażliwym człowiekiem, który pod maską cynizmu i brutalności stara się ukryć swoje bolesne dylematy.

Pewien młody poeta ukraiński na forum internetowym napisał bardzo kategorycznie, że Krajewski to zepsuty Chandler. Co łączy Pana z Chandlerem, a co jest odmienne?
Raymond Chandler jest moim mistrzem literackim. Wiem, że jego maestrii i wirtuozerii w opisie świata i w projektowaniu błyskotliwych dialogów nigdy nie osiągnę. W tym sensie zgadzam się z opinią tego internauty – wiem, że jestem o wiele gorszy od Chandlera. Pytanie o to, co mnie łączy, a co dzieli z kalifornijskim Mistrzem powinno być raczej skierowane do krytyka literackiego. Ja mam w sobie zbyt wiele pokory, aby porównywać moją skromną twórczość z gigantem pióra, jakim był Chandler.

Pan nie tylko po mistrzowsku buduje fabułę swoich książek, lecz jest Pan naprawdę świetnym stylistą. Kto z mistrzów literatury polskiej i światowej okazał na Pana największy wpływ?
Ja nie wiem, jakie jest rzeczywiste znaczenie frazy „wywierać na kogoś wpływ literacki”, wiem natomiast, których autorów czytam nieustannie i do których wciąż wracam. To przede wszystkim Bolesław Prus i jego wielka realistyczna powieść „Lalka”, w której z równym rozmachem i z równą precyzją została przedstawiona i dziewiętnastowieczna Warszawa, i skomplikowane stany duszy bohaterów. To Günter Grass i jego „Blaszany bębenek” – znów powieść o zaginionym nieistniejącym świecie i mocno zmitologizowanym mieście, które dziś nie jest tym, czym było kiedyś (jak dzisiejszy Wrocław czy Lwów). To Andrzej Szczypiorski i jego powieść „Początek” – wielki pean na cześć ludzkiej solidarności i nieistniejącej już wielokulturowej Polski. Z poetów, którzy mieli najsilniejszy wpływ na moje pokolenie, wymieniłbym Zbigniewa Herberta. Był on naszym moralnym drogowskazem w ponurych czasach komunizmu i niesuwerenności Polski.

Wiadomo, że to za mało napisać dobrą książkę lub książki. Co, pańskim zdaniem, ma dzisiaj największy wpływ na popularność pisarza?
Dobra promocja i zainteresowanie mediów. Pisarz nie może siedzieć w wieży z kości słoniowej i patrzeć z pogardą na innych. Czasy poètes maudits dawno już minęły. Dzisiaj jest era telewizji i Internetu. Dzisiejszy pisarz – jeśli chce żyć ze swojej pracy – musi być człowiekiem medialnym i cierpliwym. Musi udzielać wielu wywiadów i z uśmiechem odpowiadać na pytania, na które już odpowiadał tysiąc razy. „Jeśli nie chce tego robić, niech zmieni zawód” – zacytuję mojego kolegę po piórze. Oczywiście, pisarz powinien dokonywać pewnej selekcji. Na ostatnim spotkaniu autorskim we Wrocławiu pewien student dziennikarstwa poprosił mnie o wywiad, który miał być jego pracą zaliczeniową. Odpowiedziałem, że to trochę dla mnie poniżające być wykorzystanym w zadaniu domowym. Wbrew tej odpowiedzi przemawiała przeze mnie nie pycha, lecz poczucie, że zmarnowałbym czas udzielając wywiadu, który przeczyta tylko jedna osoba – profesor, który zadał taką pracę domową.

Skąd Pan czerpie wiadomości o życiu wrocławskiego półświatka. Mówiąc wprost, skąd dowiadujecie się o życiu dawnych prostytutek, alfonsów, zbrodniarzy?
To wszystko moja fantazja i rutyna doświadczonego czytelnika kryminałów, które niegdyś pochłaniałem w ogromnej ilości. Nie korzystałem z żadnych pitawali ani kronik policyjnych. Jestem przekonany, że życie środowisk przestępczych nie zmieniło się wcale od stu lat z dwoma wyjątkami – narkomania, która nie była sto lat temu tak powszechna, dzisiaj jest wszechwładna, a ponadto nie działa już dzisiaj swoisty przestępczy kodeks honorowy, który na przykład nie pozwalał okradać dzieci, starców czy kobiet w ciąży.

Miesiąc temu ukazała się pańska nowa książka z cyklu o Eberhardzie Mocku „Dżuma w Breslau”. Dlaczego wrócił Pan do Mocka, przecież przed tym niejednokrotnie słyszeliśmy, iż życie tego bohatera ograniczy się do tetralogii?
Odpowiedź jest prosta: chcieli tego moi czytelnicy, a ja dla nich piszę i bez nich bym nie istniał. Byłoby nierozsądne i głupie ze strony autora literatury popularnej nieuwzględnianie czytelniczych opinii i dezyderatów.

Na pewno już dotarły do Pana pierwsze opinie czytelników. Co przeważa w nich – radość z powodu tego, że ich ulubiony bohater znów jest z nimi, czy też rozczarowanie, bo nie poznali nowego bohatera?
Wszystkie bez wyjątku opinie wyrażały radość z powrotu Eberharda Mocka.

Rozumiem, że trudno jest pożegnać się z Breslau i Eberhardem Mockiem. Jeżeli tak, to czy warto to robić?
Niektórzy pisarze szukają odmiany. Conan Doyle powiedział kiedyś, że najszczęśliwszym dniem jego życia był ten, kiedy uśmiercił Sherlocka Holmesa. Czytelnicy mu tego nie darowali i po kilku latach angielski detektyw zmartwychwstał. Nie mam zamiaru powtarzać błędu Conan Doyle’a.

Kiedyś opowiadał Pan, że pańska praca przynosi dobre zarobki. O ile wiem, zrezygnował Pan z pracy „belfra od łaciny” i od października już Pan nie jest docentem na uniwersytecie Wrocławskim. Jak czuje się Pan w nowym emploi, kiedy to jedynym pańskim zajęciem stała się literatura? Cieszy się Pan z tego czy tęskni do zwykłej pracy wykładowcy akademickiego?
Moja praca pozwala mi utrzymać rodzinę. Nie jestem jednak bogaczem, który mieszka w przeszklonym apartamencie na czterdziestym piętrze, a wakacje spędza na Wyspach Kanaryjskich. Bardzo się cieszę, że mogę żyć z literatury i mam nadzieję, że zawód ten będę uprawiał do końca życia. Ale z drugiej strony brakuje mi zajęć ze studentami, bo zawsze w jakiejś grupie znajdowały się dwie-trzy osoby, które bardzo się interesowały niełatwymi zagadnieniami, których nauczałem (gramatyka historyczna języka łacińskiego, językoznawstwo porównawcze). Tych ludzi już nie ma wokół mnie w moim obecnym wcieleniu. Trochę szkoda…

Rozmawiał Anatol Iwczenko

Dr Anatol Iwczenko – filolog slawista, leksykograf, pracownik naukowy Politechniki Lwowskiej, autor ośmiu słowników, m.in. słownika ukraińsko-polskiego (Lublin, Wydawnictwo UMCS, 2003, 2005).

Tekst ukazał się w nr 1 (53) 15 stycznia 2008

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X