Maleńki Berlin i wielki bazar

Maleńki Berlin i wielki bazar

Wioska Selmeńcy jest oddalona o szesnaście kilometrów od Użgorodu. Jej mieszkańcy, a mieszkają tu przeważnie Węgrzy, już ponad pół wieku rozdzieleni są granicą państwową. „Maleńki Berlin”, jak nazywają wioskę lokalne gazety, stała się taką w 1946 roku, gdy ZSRS oficjalnie ustanowił granicę z Czechosłowacją.

 

Wtedy pośrodku wioski przeciągnięto kolczaste druty i wystawiono posterunek. Od tego czasu wioskę podzielono: Wielkie Selmeńcy pozostały w Czechosłowacji, a Małe – na Ukrainie.

 

Pomiędzy ludźmi, mieszkającymi omalże w sąsiednich chatach powstała nagle olbrzymia odległość: Aby odwiedzić cmentarz, lub krewnych, trzeba było mieć zaproszenie i udowodnić władzy, że nie masz zamiaru uciekać. Gdy w wiosce miały miejsce znaczniejsze wydarzenia – pogrzeby czy wesela – ludzie gromadzili się przy granicy i śpiewali pieśni. Tak ludzie po obu stronach granicy wiedzieli co się dzieje u sąsiadów.

W 2005 roku w Małych Selmeńcach otwarto piesze i rowerowe przejście graniczne. Wielkie i Małe Selmeńcy połączyły się po raz pierwszy. Ruszyłem w teren, aby na własne oczy przekonać się jak teraz wygląda życie rozdzielonej wioski. Godzina drogi w potwornym ścisku w przepełnionym wiejskim autobusie i jestem w małych Selmeńcach.

Zwykłe wiejskie zabudowania, niczym nie różniące się od podobnych w innych regionach Ukrainy. Ale wystarczy tylko skręcić za róg budynku i można zobaczyć dziwny obraz: Część wioski – to właściwie bazar, gdzie chaty przerobiono na kioski, okna zamieniono na witryny wystawowe, na których wyłożone są towary. Ludzie, którzy snują się od jednej chaty do drugiej, rozmawiają po węgiersku, słowacku. Przeważnie młodzież, często parami, może młode małżeństwa. W rękach – wielkie torby z których wystają proszki do prania, koła od rowerów, sportowe obuwie, puchowe kurtki, jednorazowe naczynia…

Zdawałoby się, że to już nie Ukraina. Aż raptem przede mną wyrasta punkt graniczny – dwudziestometrowa przestrzeń z dwoma szlabanami oddziela Ukrainę od Unii Europejskiej. Podszedłem do żołnierzy. Zdziwili się, zobaczywszy ukraiński paszport, ale się ucieszyli, gdy dowiedzieli się, że jestem dziennikarzem.

– Nie wiem, czy Słowacy pana puszczą, – kiwnął głową w stronę słowackich kolegów strażnik. – Wiza Schengen – to dobrze, ale oni żądają zaproszenia ze Słowacji. Z czterech Ukraińców jednego puszczają, a trzech zawracają. Proszę spróbować, może będzie miał pan szczęście. Jest pan przecież dziennikarzem.

Po słowackiej stronie granicy, pani ze służby granicznej, gdy tylko wzięła mój paszport, poprosiła o zaproszenie. Spróbowałem jej grzecznie wyjaśnić, że jestem dziennikarzem i wybieram się na Słowację nie na długo. Ona tak samo odpowiedziała, że wizę mam polską, idę na Słowację, nie mam zaproszenia, więc mnie nie puści. Po kilku minutach narad i obejrzeniu mojej legitymacji dziennikarskiej zostałem jednak wpuszczony na Słowację.

– Proszę iść, ale to po raz ostatni pana puszczamy bez odpowiednich dokumentów, – powiedział strażnik, oddając mój paszport. – Następnym razem zawrócimy pana na Ukrainę.

Kilka godzin w Wielkich Selmeńcach wystarczyło mi, żeby zrozumieć: żadnej nostalgii za drugą połową wioski już tu nie ma. Selmeńce na Ukrainie dla Słowaków stały się tylko bazarem. Parking przed przejściem zabity towarami. Ludzie zjeżdżają się, chyba z całego regionu, całymi rodzinami, żeby po kilku godzinach wrócić z tanim towarem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X