Lwowskie sensacje. Złodzieje i wariaci. Część 3

Lwowskie sensacje. Złodzieje i wariaci. Część 3

Sensacyjne opisy morderstw, krwawych porachunków, targnięć na życie własne lub znajomych, a często całkiem nieznajomych ludzi, również inne kryminalne reportaże wypełniały strony prasy lwowskiej zarówno przed I wojną światową, jak i w latach międzywojnia. Wśród „bohaterów” tych tragicznych wydarzeń byli zawodowi zbóje, złodzieje, bandyci, lecz też ludzie niespełna rozumu, nerwowo chorzy, po prostu szaleńcy i wariaci (można ich nazywać jak się komu bardziej podoba). Moralizująca część społeczeństwa widziała w tych zjawiskach wpływ denerwującej epoki i ogólnego upadku moralnego.

W czerwcu 1912 roku krakowskie „Nowości Ilustrowane” pisały: „Żyjemy w czasach, kiedy najstraszniejsza ze zbrodni – nastawanie na życie ludzkie – należy do zjawisk codziennych. W każdym większym mieście kroniki notują wciąż napady, krwawe rozprawy i porachunki, pociągające za sobą śmierć lub kalectwo. Jest to smutne żniwo zbrodni… Jeszcze większą jednak tragedią współczesnego życia są krwawe czyny, których źródłem jest nie zbrodnia, lecz degeneracja fizyczna, obłąkanie, choroba… Zbrodnie na tle szalu stają się obecnie zjawiskiem coraz częstszym i stanowią smutne signum temporis współczesnej denerwującej epoki”. Potwierdzeniem tych słów mogą służyć historie opisane niżej.

28 lipca 1901 roku sensacyjne wiadomości z lwowskiej katedry rzymskokatolickiej wstrząsnęły społeczeństwem. Szaleniec-wariat Bazyli Wasylczyszyn napadł na księdza infułata Jana Hausmanna wprost przed ołtarzem i w obecności wiernych. O tym sensacyjnym wydarzeniu doniosły wszystkie gazety lwowskie. „Słowo Polskie” umieściło reportaż pod tytułem „Smutne zajście w katedrze lwowskiej”. Napad szaleńca Bazylego Wasylczyszyna na czcigodnego, 74-letniego księdza, którego, jak się okazało później, on osobiście nawet nie znał, stał się wczesnym rankiem, o godzinie piątej. Sprawca tak ohydnej zbrodni obmyślił swój wyczyn jak najbardziej dokładnie. Wszedł do świątyni za kilka minut przed rozpoczęciem mszy świętej, usiadł w pierwszej ławce obok wejścia do zakrystii, naprzeciw ołtarza Serca Jezusowego. Równo o godzinie piątej wyszedł z ławki i stanął za filarem obok ambony, bezpośrednio przy wejściu do zakrystii. Kilka chwil potem wyszedł z zakrystii ksiądz infułat Jan Hausmann, razem z ministrantem Janem Chrzanowskim. Nikogo z wiernych obok nie było – wszyscy zgromadzili się przy ołtarzu bocznym w kaplicy Chrystusa Miłosiernego. Otóż niespodzianie Wasylczyszyn rzucił się na księdza z tyłu i zadał mu trzy silne uderzenia kościaną główką swojej laski, tak silne, że laska została złamana. Całe szczęście, że biret na głowie księdza osłabił siłę ciosów. Duchowny, oszołomiony napadem i uderzeniem, padł na wznak, zaś ministrant rzucił się na napastnika, za chwile nadążyli również parafianie, znajdujący się w świątyni. W reportażu podano, że „zdawało się przez chwilę, że tłum oburzony owym czynem, rozszarpie, zabije napastnika. Z wielkim trudem udało się kościelnym wyprowadzić Wasylczyszyna na plac przed kościołem a stamtąd na policję”. Rannego księdza Hausmanna opatrzono i odstawiono do domu. Na szczęście obrażenia nie były zbyt groźne, lecz dla 74-letniego duchownego był to prawdziwy szok. Po zbadaniu księdza Hausmanna przez doktora Barącza, kapituła wydała oświadczenie dla prasy, że „stan zdrowia czcigodnego duszpasterza jest wcale nie groźny, lecz przeciwnie, stosunkowo zadowalający”. Przez cały dzień księża i liczne grono przyjaciół składali ks. Hausmanowi wizyty kondolencyjne. Nadeszło również  szereg telegramów z wyrazami współczucia.

Rada kościelna miała też inny problem. Zostało zwołane posiedzenie rady w celu wyjaśnienia, czy nie zachodzi potrzeba zamknięcia świątyni i rekoncyliacji (obrzęd liturgiczny przywracający miejscom sprofanowanym charakter sakralny). Postanowiono, że w tym konkretnym wypadku nie było takiej potrzeby, „bo krew nie polała się na kościół, a tylko na ornat księdza, a po wtóre prawo kościelne nie uważa za profanację czynu, popełnionego przez obłąkanego”.

Policja lwowska bardzo szybko przeprowadziła śledztwo, ustaliła osobę napastnika i okoliczności jego burzliwego życia. Prasa również umieściła dokładne informacje dotyczące życia Bazylego Wasylczyszyna, sprawcy tak dzikiego czynu. Jak się okazało, miał on 40 lat, urodził się w Lubieniu Wielkim niedaleko Lwowa. Po przeniesieniu do Lwowa, osiedlił się na przedmieściu i pracował przez pewien czas jako podmajster, dorobił się „skrupulatną oszczędnością nieco pieniędzy, kupił sobie zrazu dwie pary koni, potem więcej, którymi zaczął dowozić piasek do rozmaitych budowli, przerabiając się powoli w małego przedsiębiorcę”. Ożenił się z dziewczyną z tegoż przedmieścia, z czasem kupił małą realność przy ulicy Zielonej. W latach 90. XIX wieku przez cztery lata dostarczał piasek na remont katedry rzymskokatolickiej, który prowadził architekt Michał Kowalczuk. Wszystkie rachunki za dostarczony piasek zostały skrupulatnie uregulowane przez kapitułę i budowniczego Kowalczuka.

Z biegiem czasu Wasylczyszyn zaczął robić lekkomyślne interesy i różne dziwne rzeczy. Nie od razu rozpoznano w nim chorobę psychiczną, zaś on tym czasem stracił prawie wszystko, czego dorobił się ciężką pracą. Została mu tylko jedna skromna realność przy ulicy Murarskiej, „hipotekowana na imię jego żony”. Policja ustaliła, że od pewnego czasu nie pracował, był nędzarzem i żył z pracy swojej żony, która trudniła się praniem bielizny. Niebawem po utracie majątku choroba umysłowa zaznaczyła się tak wyraźnie, że zmuszono go oddać do Zakładu dla Umysłowo Chorych na Kulparkowie. Przez pewien czas lekarze postanowili, że nie jest Wasylczyszyn osobą niebezpieczną dla otoczenia i wypuszczono go stamtąd jako uleczonego. Wtedy właśnie w chorym umyśle Wasylczyszyna urodziła się myśl, że kapituła nie rozliczyła się z nim za dostarczony piasek i winna wypłacić jemu 5000 zł. Z pretensjami zwracał się do księży osobiście i na piśmie, w „listach dziwacznie stylizowanych”. Pierwszy list otrzymał kierujący probostwem kapituły ks. Scherf, drugi ksiądz kanonik Świsterski , który „rzucił list do pieca”. Bazyli Wasylczyszyn wymyślił też, że pożyczył kilka lat temu 600 koron śp. ks. Szeligowskiemu, i sam w to szczerze uwierzył. Chodził z prośbą po mieszkaniach rozmaitych lwowskich duchownych, aby zwrócili mu rzekomy dług zmarłego księdza, lecz nikt nie spieszył się jego wymagania uwzględnić. Kiedy maltretowanie księży nie doprowadziło do rezultatu, Wasylczyszyn próbował złożyć na kapitułę skargę do Namiestnictwa, również bez żadnego skutku. Opowiadał znajomym, że niby w tej sprawie jeździł nawet do Wiednia, szukać „sprawiedliwości u samego cesarza Franciszka Józefa”. W międzyczasie jeszcze trzy razy trafił do Zakładu na Kulparkowie, lecz każdego razu wypuszczono go, jak nieszkodliwego dla społeczeństwa. Po latach poniewierań Wasylczyszyn postanowił zemścić się księżom, o czym w dniu przed wykonaniem napadu zawiadomił żonę, wyrażając się, „że w sobotę rano wybiera się na wojnę”.

Policja przeprowadziła śledztwo błyskawicznie. Ustaliła wszystkie okoliczności napadu na ks. Jana Hausmana, również zebrała świadectwa sąsiadów i znajomych szaleńca i już następnego dnia dostarczyła Wasylczyszyna do karnego sądu krajowego. Zaciągnięto też opinię zarządu Zakładu Kulparkowskiego, który oświadczył oficjalnie, że „Wasylczyszyna wypuszczono z Zakładu jako uleczonego, również obecnie nic nie zdradzało, że był on dotknięty chorobą umysłową”. Władze sądowe zażądały jednak dokładnego zbadania jego stanu psychicznego. Bazyli Wasylczyszyn po raz kolejny trafił do Zakładu dla Umysłowo Chorych, gdzie po rzetelnym zbadaniu ustalono, że cierpi na manię prześladowania, na nieuleczalną chorobę psychiczną. Sąd postanowił umieścić go do Zakładu Kulparkowskiego pod ścisły nadzór lekarzy psychiatrów. Ksiądz infułat Jan Hausman zmarł trzy lata później.

Choroby umysłowe były rozpowszechnione we wszystkich sferach społeczeństwa, niezależnie od pochodzenia czy wykształcenia. W 1906 roku kolejna sensacyjna historia odbiła się szerokim rozgłosem na łamach prasy lwowskiej. „Wiek Nowy” podał jej szczegóły pod tytułem „Straszliwy czyn szaleńca”, zaś „Gazeta lwowska” swój komentarz umieściła pod nagłówkiem „Zamach morderczy i samobójstwo”. Chodziło o dramatyczny czyn Adama Majewskiego, absolwenta Politechniki Lwowskiej, inżyniera chemika lub jak w tamtych czasach mówiono „ukończonego technika”. Adam Majewski był już człowiekiem niemłodym, w wieku około 50 lat, uzdolnionym inżynierem i rysownikiem, nieźle zarabiał, lecz szesnaście lat przed fatalnym wydarzeniem objawiły się u niego przejawy choroby umysłowej i mania szalonych wynalazków. Jak pisał Wiek Nowy, „Ideą fixe jego było wynalezienie sposobu nawodnienia pustyni Sahary i wynalezienie balonu do sterowania”. Z powodu choroby Majewski był zwolniony z pracy i przez pewien czas nie mógł znaleźć żadnego zatrudnienia. W końcu znany lwowski budowniczy, profesor Jan Lewiński z żalu nad jego losem zatrudnił Majewskiego w swojej fabryce majoliki przy ulicy Krzyżowej. „Pracy tej biedny wariat oddał się z całym poświęceniem i zamiłowaniem. Aczkolwiek miał niezły zarobek, chodził odziany jak ostatni nędzarz, bo każde nowe ubranie lakierował na rozmaite kolory. Przedsiębiorstwo profesora Lewińskiego słynęło we Lwowie jako największe w branży budowlanej, zaś oryginalne kompozycje majolikowe zdobiły każdą kamienicę zbudowaną według jego projektów. Fabryka majoliki była ulubionym dzieckiem architekta, w której rozwój Lewiński wkładał znaczne pieniądze. W fabryce została zatrudniona spora grupa inżynierów, robotników i artystów malarzy. Właśnie jedną z owych artystek była Maria Talukówna (niektóre gazety podawały jej nazwisko jako Halukówna), 19-letnia utalentowana, sympatyczna dziewczyna, córka biednej wdowy z ul. Domsa. Adamowi Majewskiemu przypadła ona do gustu i szalony inżynier zakochał się w niej na zabój, jednak bez wzajemności. Dziewczyna miała narzeczonego i nie zwracała na znacznie starszego od niej wariata żadnej uwagi. Jednak Majewski od dłuższego czasu uparcie prześladował swą miłością znacznie młodszą pannę, oświadczając się jej kilka razy na tydzień, „co ona kładła na karb jego szaleństwa. W pewnym czasie stan choroby jego pogłębił się, rezultatem czego był tragiczny wypadek. „Gazeta lwowska” tak opisała ową sensację: „Wczoraj o godzinie 7 wieczorem rozegrał się w fabryce majoliki p. Jana Lewińskiego przy ul. Krzyżowej krwawy dramat miłosny. Oto ukończony technik Adam Majewski strzelił dwukrotnie z rewolweru do zajętej w tejże fabryce 19-letniej malarki Marii Talukównej, raniąc ją ciężko w głowę. Jedna kula przebiła biednej ofierze szału adoratora ucho i lewy policzek, druga zaś lekko utkwiła w czaszce. Kiedy Maria padła na ziemie, Majewski sądząc, że jest już zabita, skierował lufę w swoją skroń, poczem trzecim wystrzałem odebrał sobie życie. Śmierć jego nastąpiła natychmiast. Na miejsce strasznego wypadku niezwłocznie przybył komisarz policji Karabanowski z agentami. Wezwane pogotowie Towarzystwa Ratunkowego zajęło się ciężko ranną panienką. Po ocuceniu jej z omdlenia i prowizorycznym opatrzeniu, odwieziono Talukównę w stanie bardzo groźnym do szpitala powszechnego. Majewski – jak stwierdzono – cierpiał od dłuższego czasu na zboczenie umysłowe. Czynu swego miał dokonać pod wpływem rozpaczy z powodu beznadziejnej miłości do Talukównej”. „Wiek Nowy” przypuszczał, że ze strasznym swym zamiarem nosił się od tygodnia. „Swoje oszczędności, mianowicie 1017 koron zdeponowanych na książeczce Kasy Oszczędności i parę koni z wozem denat zapisał swojej siostrze zamieszkałej gdzieś w Rosji”. Lekarzom w szpitalu powszechnym udało się uratować  Marię Talukówną, ofiarę szalonego „ukończonego technika”, lecz blizny na twarzy zostały jej na całe życie.

Szalony czyn Adama Majewskiego nie był jednak sprawą wyjątkową. Na przykład, w tymże „Wieku Nowym” w lipcu 1906 roku znajdujemy następne zawiadomienie: „Umysłowo chorego Michała Nowickiego z Rawy Ruskiej, oskarżonego o zbrodnie morderstwa, oddała wczoraj policja na polecenie tutejszego sądu krajowego karnego do Zakładu dla obłąkanych w Kulparkowie”.

Takich wariatów – morderców i kryminalistów było w Zakładzie kulparkowskim całkiem sporo. W czerwcu 1913 roku dołączył do nich również poeta – szaleniec niejaki Jan Huskowski. Ów młody człowiek uważał się za wybitnego literata, jednak opinia publiczna i krytyka nie była do niego przychylną. Udało mu się opublikować kilka powieści, jeden z jego utworów wystawiono nawet na scenie teatru miejskiego. Tymczasem Huskowski marzył o sławie literackiej co najmniej na miarę Kornela Makuszyńskiego. Młody poeta nie miał stałych zarobków i zmuszony był dorabiać jako kurier w hotelu „Imperial”, lecz i tam nie zatrzymał się na długo. Bez powodzenia próbował szczęścia w teatrze wędrownym. „Nowości ilustrowane” pisały, że w życiu codziennym „zdradzały go wielkie zdenerwowanie i pewna amoralność umysłowa, jednak koledzy jego kładli to na karb literackiej dekadencji…”. Nikt nie myślał, że tak naprawdę był on dotknięty chorobą umysłową, cierpiąc na manię prześladowczą. „Kurier lwowski” pisał, że i w jego utworach widać było zjawiska pewnej chorobliwości, prawie wszyscy jego bohaterowie byli ludźmi zależnymi od pewnych manii. Twórcze niepowodzenia tylko dodawały traumy chorej jego psychice. Zawsze nosił przy sobie rewolwer, a nawet groził kolegom.

Pewnego dnia postanowił zabić Kornela Makuszyńskiego, popularności którego bardzo zazdrościł. Otóż wybrał się do hotelu George’a w centrum miasta, gdzie zamieszkał Makuszyński i nerwowo czekał na niego na ulicy. Tymczasem obok okazał się Leon Bohosiewicz, dzierżawca hotelu George’a i szaleniec natychmiast zmienił swój zamiar, poszedł za Bohosiewiczem i kilka chwil później oddał do niego kilka strzałów. O tej niesamowitej historii pisała cała lwowska prasa. Dokładny reportaż umieścił i krakowski tygodnik „Nowości ilustrowane”. Według autora reportażu, Lwów stał się po raz kolejny „widownią zbrodniczego czynu, spełnionego przez niepoczytalną jednostkę, poetę szaleńca. „Młody literat Jan Huskowski dał na ulicy kilka strzałów i zranił ciężko dzierżawcę hotelu George’a Leona Bohosiewicza. Sprawca zamachu przyznał się z całą otwartością, że chciał zamordować Bohosiewicza. Na śledztwie wyszło również na jaw, że Huskowski nosił się z zamiarem zamordowania znanego literata Makuszyńskiego”. Zbrodnia, dokonana w przystępie szalu, położyła kres „jego karierze literackiej i jego męce daremnego zmagania się z własnymi nieziszczonymi aspiracjami”. Według postanowienia sądu karnego Jana Huskowskiego na dłuższy czas umieszczono w Zakładzie dla Umysłowo Chorych w Kulparkowie. Dalszy jego los nie jest znany, lecz imię jego już nigdy więcej nie ukazało się na łamach literatury polskiej.

Morderstwa i inne wybryki lwowskich wariatów są jednak nieporównywalne z czynami zawodowych złodziei. Takich typów we Lwowie również nie brakowało. Wprawdzie nie każda ich awantura lub napad bandycki miały charakter sensacyjny i intrygowały publiczność. Lecz kradzieże na cmentarzach zawsze wzbudzały niezdrowe zainteresowanie, zaś reportaże o takich czynach znacznie podnosiły nakłady czasopism bulwarowych. Chodzi oczywiście nie o drobne kradzieże kwiatów lub świec z grobów. Podobnymi „zarobkami” trudniły się raczej kobiety. Oto kilka przykładów.

29 lipca 1901 roku „Słowo Polskie” pisało: „Kradzieże kwiatów na cmentarzu Łyczakowskim doprowadzają do rozpaczy tych, którzy drogie mogiły przyozdabiają kwieciem i zielenią. Jeden jedyny strażnik miejski nie może sobie dać rady z bezecnikami, dybiącymi na własność grobów nawet. A choć wierzyć się nie chce, faktem jest stwierdzonym niestety dowodnie, że nie tylko proste rzezimieszki uprawiają sport okradania nieboszczyków. Przychwycono np. świeżo pewnego młodzieńca, a niebawem pewną panienkę – oboje z zacnych rodzin – na gorącym uczynku zrywania kwiatów z mogił. U młodzieńca znalazło się w zanadrzu czterdzieści kilka róż, niewiele mniej u panienki. Ze względu na rodziny, z których pochodzą ci młodzi ludzie, komisariat policji załatwił sprawę po ojcowsku, surowym upomnieniem i grzywną na rzecz ubogich miasta. „Minęło ponad trzydzieści lat, zaś nic nie zmieniło się na lepsze w cmentarnych stosunkach i obyczajach. W listopadzie 1933 roku w „Wieku Nowym” czytamy: „Kradzież świec na cmentarzu. Wczoraj została aresztowana Helena Szewczuk (Potockiego 16) w chwili, gdy usiłowała skraść świece, pozostawione w Dzień Zaduszny na grobach cmentarza Janowskiego. Podczas rewizji znaleziono u przytrzymanej 8 kg świec. Na cmentarzu Łyczakowskim ujęto Wiktora Mossa z Zimnej Wody na gorącym uczynku kradzieży kwiatów i świec z różnych grobów”.

Po mieście krążyły również ponure rewelacje o zakulisowej działalności pracowników niektórych zakładów pogrzebowych i cmentarzy lwowskich. Przekazywano niesamowite wieści o panujących wśród nich obyczajach. W sierpniu 1933 roku V komisariat policji postanowił sprawdzić prawdziwość owych pogłosek i wdrożył w tej sprawie dochodzenie. W rezultacie wyszły na jaw po prostu niesamowite historie, potwierdzone zeznaniami świadków i poszkodowanych osób. „Wiek Nowy” donosił o ujawnieniu afer niejakiego Teodora Roja, pracownika jednego z zakładów pogrzebowych. Otóż „w sferach karawaniarskich krążyły od dawna wieści o barbarzyńskim wybryku, którego miał się dopuścić jeszcze przed dwa laty karawaniarz Teodor Rój. Według krążących wersji, Rój w czasie przewożenia zmarłego przed dwu laty profesora G. miał mu uciąć kawałek ciała, który następnie posłał swej narzeczonej w pakiecie jako prezent na św. Mikołaja (rzeczywiście, wybryk prawdziwego wariata, lecz lekarze orzekli, że był on całkiem zdrową osobą!). Ponadto Rój z kolegami obrabował zwłoki z sygnetu… Aczkolwiek fakt ucięcia kawałka ciała nie został całkowicie stwierdzony, gdyż świadkowie zeznali jedynie, że Rój chwalił się tym „wyczynem”, to jednak wyszły na jaw inne fakty, świadczące o niesłychanym  zdemoralizowaniu i braku uczuć ludzkich wśród niektórych funkcjonariuszy tego zakładu pogrzebowego. Teodor Rój i Bazyli Poturaj przesłuchani przez policję przyznali, że zwłoki profesora G. obdarli z marynarki przed zalutowaniem trumny, a nadto Rój zdjął z palca zmarłego sygnet, który sprzedał za 27 złotych pewnemu jubilerowi”. W ciągu śledztwa stwierdzono, że Rój i Poturaj wkładając do trumny zwłoki pewnego szewca z ul. Potockiego 40, skradli z marynarki nieboszczyka 35 złotych. Ponadto owi „bohaterowie” po pogrzebie Pauliny Kuszyńskiej, którą pochowała kosztem 120 złotych jej kuzynka, biedna służąca, wystawili poświadczenie pokrycia kosztów pogrzebu na imię swego kolegi, niejakiego Faljewicza. Na podstawie fałszywego zaświadczenia Kasa Chorych wypłaciła Faljewiczowi 55 złotych, jako zwrot kosztów pogrzebu Kuszyńskiej. Pieniądze koledzy wspólnie przepili. Stratę poniosła kuzynka zmarłej, której Kasa Chorych odmówiła w zwrocie kosztów. Policja ustaliła tylko niektóre fakty działań złodziei w tej branży, lecz publiczność była zszokowana nawet tą dawką ponurych sensacji.

Po Lwowie krążyły również niesamowite pogłoski dotyczące złodziei cmentarnych, którzy zajmowali się profanacją grobów, włamaniem do grobowców w celu poszukiwania złotych rzeczy. W końcu policja też zwróciła uwagę na makabryczne wybryki owych złodziei i w ogóle zainteresowała się sytuacją kryminalną wokół cmentarzy lwowskich, zwłaszcza cmentarza Łyczakowskiego. Ujawniono sensacyjne fakty, o których wcześniej tylko szeptem mówiono wśród obywateli, zaś teraz głośno opisała je prasa. W 1933 roku „Wiek Nowy” opublikował serię artykułów pod wymownymi tytułami np. „Profanacja grobów na cmentarzu Łyczakowskim” oraz „Wizyta szakali cmentarnych w grobowcach”. Szeroka publiczność dowiedziała się o szokujących faktach, tak też o tym, że policja na razie nie może znaleźć sprawców. Oto relacja korespondenta „Wieku Nowego” z dnia 1 grudnia 1933 roku. „Już po raz drugi w stosunkowo krótkim czasie dokonano na cmentarzu Łyczakowskim strasznego odkrycia. Okazuje się, że w ostatnich czasach zorganizowała się szajka hien i szakali cmentarnych, która dopuszcza się profanacji grobów i narusza spokój zmarłych w celach grabieży, a w szczególności w poszukiwaniu złotego uzębienia, względnie pierścionków na palcach. W ubiegłym tygodniu zarząd cmentarza Łyczakowskiego stwierdził, że nieznana szajka hien cmentarnych dokonała otwarcia kilkunastu grobów i po rozbiciu, względnie wywierceniu otworów w trumnach, powyjmowała szczęki nieboszczyków. O tym strasznym odkryciu zawiadomiono policję, która wdrożyła dochodzenie”. Dalej gazeta donosiła, że niestety policja nie wpadła na ślad upiornych szakali. Za kilka dni złodzieje zjawili się na cmentarzu po raz kolejny i dokonali nowej „niesłychanej profanacji”. Okazało się, że kilka grobowców było poprzednio otwarte przez robotników cmentarnych m.in. grobowce rodzinne Szczudłowskich, Millerów, Minnickich, Humlów. Autor artykułu przypuszczał, że „zbrodniarze rekrutują się z elementów znających dobrze zwyczaje cmentarne i służbę pogrzebową i zapewne poczynili wprzód wywiady, które grobowce będą otwarte… Sprofanowanie grobowców na cmentarzu Łyczakowskim wywołało niesłychane oburzenie przeciwko barbarzyńskim sprawcom naruszenia spokoju zmarłych”. Zawiadomiona policja wznowiła na nowo dochodzenie. Niestety, znów nie udało się znaleźć sprawców lub ich pomocników i informatorów. Jak pisała prasa, wysiłki policji „nie zostały uwieńczone pomyślnym skutkiem”.

Jurij Smirnow

X