Lwowskie sensacje. Złodzieje i wariaci. Część 2

Lwowskie sensacje. Złodzieje i wariaci. Część 2

Z wariatami i samobójcami w pierwszej kolejności miało do czynienia miejskie pogotowie ratunkowe. Pracy we Lwowie miało pełne ręce zarówno przed pierwszą wojną światową, jak w latach 20–30. Na przykład, we wrześniu 1912 roku prasa lwowska podała oficjalny komunikat rady miejskiej, w którym  czytamy, że w ciągu tegoż miesiąca pogotowie ratunkowe wzywano aż 872 razy czyli średnio 28 razy na dobę. Wśród obrażeń zadanych poszkodowanym było aż 642 przypadki ran ciętych oraz złamanych kości, 198 ran zadanych nożem, 163 wypadki nagłego zasłabnięcia. Liczba zamachów samobójczych stanowiła w tymże czasie – 17, z nich 9 wypadków otrucia. Truło się 2 mężczyzn i 7 kobiet. Jeden mężczyzna odebrał sobie życie strzałem z rewolweru. Z okien lub balkonów rzuciło się dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Powiesił się jeden mężczyzna, utopiła się jedna kobieta. Jeden mężczyzna usiłował zarżnąć się nożem. Prawie przy każdym takim tragicznym i sensacyjnym przypadkiem podawano jako powód „silne zdenerwowanie” lub „rozstrój nerwowy”. Oto tylko kilka przykładów. 4 października 1912 roku „Wiek Nowy” donosił o samobójstwie niejakiej Matkowskiej, wdowy po radcy, która „…rzuciła się z drugiego piętra domu przy ul. Anczewskich 18 i odniosła prawie śmiertelne obrażenia. Powodem było silne zdenerwowanie, które nie opuszczało desperatkę od dłuższego czasu”.

W tym samym dniu samobójstwo w jednym z lwowskich sanatoriów popełniła Anna Keller, żona przemysłowca z Przemyśla. W prasie podano, że „nieszczęsna obwiesiła się na lampie elektrycznej. Wypadek zauważono dopiero wtedy, gdy wszelka pomoc była już spóźniona, gdyż desperatka wyzionęła ducha. „Kilka dni później strzałem z rewolweru odebrał sobie życie Tadeusz Doskowski. Miejsce na ten fatalny czyn wybrał zaciszne, wśród drzew i krzaków Cmentarza Łyczakowskiego przy grobie Jana Stadnickiego. Do tak tragicznych porachunków z życiem doprowadził go „silny rozstrój nerwowy”. W tak skomplikowanej sytuacji życiowej na pewno trudno było znajomym i kolegom odróżnić prawdziwego umysłowo chorego od człowieka, który tylko „mocno się zdenerwował”. Pomoc lekarską dla umysłowo chorych lwowian udzielało nie tylko pogotowie ratunkowe, ale największy w Galicji „Zakład dla umysłowo chorych” na Kulparkowie, powstały w 1875 roku z inicjatywy Sejmu Galicyjskiego w podmiejskiej dzielnicy Lwowa. Według wykazów statystycznych, w 1904 roku w Zakładzie na leczeniu przebywało 1000 osób obojga płci, lecz miejsc stale brakowało. Szacowano, że w całej Galicji znajdowało się około 7000 chorych umysłowo. Część pacjentów przyjmowano do szpitala tylko na tymczasowe leczenie. Bogatsza rodzina mogła pozwolić sobie umieścić chorego w sanatorium prywatnym pod kwalifikowaną opieką doświadczonych lekarzy. Na przykład takie sanatorium prowadził dyplomowany doktor medycyny Jan Świątkowski przy ulicy Snopkowskiej. Właściciel polecał swój zakład pod nazwą „Pod Żelazną Wodą” dla „psychonerwowo chorych” i przyjmował osoby „dotknięte wszelkimi postaciami chorób umysłowych, tudzież psychonerwicami padaczkowymi, histerycznymi i choreatycznymi, jak również alkoholików i morfinistów”. Sanatorium było zbudowane i urządzone na wzór najlepszych sanatoriów zagranicznych i, według ogłoszeń reklamowych, „nadawało sposobność stosowania wszelkich najnowszych środków i sposobów leczniczych, a szczególnie kąpieli przedłużnych (Danerbader). Postępowanie z chorymi z powodu ograniczonej liczby pacjentów ściśle indywidualizujące. Obfitość rozrywek. Staranie o odpowiednie zajęcia dla chorych. Możliwie największa swoboda”. Takie sanatorium było dostępne jednak tylko dla ludzi zamożnych. Biedniejsi chorzy osoby mieszkali w rodzinach, zamknięci w osobnym pokoju (jeśli taki był). Mieli też możliwość spacerować po ulicach, dopuszczając się raz po raz przykrych wybryków. Na przykład, w 1911 roku „Słowo Polskie” donosiło, że w samym centrum miasta przy ulicy Krakowskiej niejaki Aron Kordon „w napadzie szalu rzucał się na przechodni, bił i darł na nich ubranie. Z trudem wielkim przy pomocy przechodni zdołał go kapral policji usadzić do dróżki i oddać w opiekę komisariatowi dzielnicy drugiej”. „Jeszcze bardziej sensacyjnie wyglądało wydarzenie w październiku 1906 roku przy ulicy Jagiellońskiej, zabudowanej nowoczesnymi czynszowymi kamienicami. Pewnego wczesnego poranku przechodni zauważyli, że przy kamienicy numer 17 działo się coś dziwnego, mianowicie na wysokości trzeciego piętra chodziła po gzymsie między oknami sympatyczna młoda dziewczyna, bosa i ubrana tylko w koszulę nocną. Absolutnie nie bała się wysokości, nuciła jakąś melodię i coś mamrotała sama do siebie. Zebrał się znaczny tłum ludzi, zjawił się dozorca kamienicy. Sąsiedzi wytłumaczyli zebranym gapiom, że dziewczyna pochodzi z Warszawy, ma 21 lat i już od roku mieszka u krewnych we Lwowie. Nazywa się Stefania F. Niestety od dzieciństwa jest psychicznie chora i podobne wybryki przychodziły jej do głowy nie po raz pierwszy. Opowiadali, że znajdowała się na leczeniu o sanatorium w Berlinie, gdzie również odznaczała się w podobny sposób, mianowicie pewnego razu wylazła ze swego pokoju przez zakratowane okno. We Lwowie pewnego razu wyrzuciła przez okno na ulicę wszystko co było w pokoju, od swoich sukni do naczyń porcelanowych. Tymczasem dziewczyna podeszła gzymsem do rynny, zrzuciła z siebie koszulę i została całkiem naga, nie zważając na zimną jesienną pogodę. Ktoś z obecnych zawiadomił policję i straż pożarną. Tłum stale przybywał i niedługo zatarasował cały chodnik. Sześciu strażaków pod komendą plutonowego Jakuba Mandla zjawiło się dopiero po pół godzinie. Strażacy sprawnie rozciągnęli płótno i z pomocą obecnych przygotowali się utrzymać dziewczynę, gdyby ona spadła lub odważyła się na skok z trzeciego piętra. Właśnie skok udał się dziewczynie znakomicie. „Wiek Nowy” tak właśnie napisał: „skok szalonej z trzeciego piętra”. Stefanię F. zawieziono do komisariatu policji. Cały czas jedynie wołała: „Proszę nie oddawać mnie na Kulparków”.

Minęło kilkadziesiąt lat, wyrosło nowe pokolenie, nastąpiły ciężkie czasy światowego kryzysu ekonomicznego, który był również ostro odczuwalny w Lwowie. Koniec lat 20. i początek 30. był nie tylko okresem nasilenia bezrobocia ,strajków, demonstracji, konfliktów narodowościowych, zwłaszcza polsko-ukraińskich i polsko-żydowskich. W tym okresie we Lwowie znów zrobiło się głośno o wybrykach różnych wariatów lub po prostu niespełna psychicznie normalnych ludzi. Prasa lwowska donosiła o podobnych historiach na każdy gust: tragicznych, wesołych lub seksualnych, ale koniecznie sensacyjnych. Na przykład, 18 sierpnia 1933 roku o 12 w nocy zbudził mieszkańców dzielnicy Łyczakowskiej alarmowy głos dzwonów kościoła świętego Antoniego. „Gazeta lwowska” pisała: „przez kilkanaście minut bez przerwy swym doniosłym dźwiękiem wśród ciszy nocnej wzbudzały owe dzwony trwogę i zaniepokojenie wśród mieszkańców całej okolicy. Niemal równocześnie we wszystkich mieszkaniach zabłysły światła, otwarły się okna, jedni drugich pytali, co się stało, że w kościele dzwoni”. Rozpoczęto snuć tysiące domysłów i plotek, mówiono o groźnym pożarze, okrutnej zbrodni. Upłynęło dość dużo czasu, zanim historia z tajemniczym nocnym dzwonieniem została wyjaśniona i mieszkańcy wyrwani ze snu mogli z powrotem położyć się spać. Okazało się, że tym „dzwonnikiem z Notre Dame” był niejaki Wojciech Mandel, umysłowo chory, którego z wielkim trudem ściągnięto z dzwonnicy kościelnej staraniem posterunkowego, kościelnego i mieszkańców sąsiedniej ulicy. Następnie już bez trudu odstawiono go do aresztów policyjnych.

Inny umysłowo chory na nazwisko Hersz Abraham Gołąb rodem ze Lwowa z powodu pewnych okoliczności losu okazał się aż w dalekiej Jugosławii, skąd został wydalony przez władze policyjne. Nie mając pieniędzy odbył podróż do Lwowa na piechotę. Tutaj też nie mógł znaleźć żadnego zajęcia i postanowił odebrać sobie życie samobójczym skokiem z trzeciego piętra kamienicy przy ulicy Kazimierzowskiej 12. Lokatorom nie udało się uratować szaleńca. Zwłoki denata zabrano do Instytutu Medycyny Sądowej.

Po wielkiej wojnie, w Polsce niepodległej ludzie w mundurze cieszyli się wśród społeczności wielką, zasłużoną popularnością i szacunkiem. Niestety mundur i ordery przyciągały nie tylko dziewczyny na wydaniu, lecz też rozmaitych wariatów i umysłowo chorych. Oto jedno z wielu doniesień prasowych na ten temat pod tytułem „Maniak w mundurze oficerskim”. „Kurier lwowski” tak opisał owe wydarzenie: „W jednej z restauracji przy ulicy Łyczakowskiej zabawił się w bardzo podejrzanym towarzystwie pewien podporucznik, którego pierś ozdobiona była łańcuchem medali i orderów. Ponieważ zachowanie się jego było zbyt wesołe i nie licowało z godnością oficera, wezwano policję. Za chwile okazało się, że rzekomy podporucznik nie posiada ani prawa noszenia munduru oficerskiego, ani prawa noszenia odznaczeń i jest tylko szeregowcem w rezerwie. Wobec tego został on aresztowany i sprowadzony do IV komisariatu policji. W toku dalszych dochodzeń stwierdzono, że osobnikiem tym był Roman Nieprzewski, który był maniakiem na tle munduru oficerskiego”. Z powodu faktu, że nie był specjalnie groźnym lub niebezpiecznym osobnikiem wypuszczono go do domu.

Niestety na ulicach Lwowa spotkać można było naprawdę agresywnych maniaków i wariatów. W sierpniu 1933 roku „Wiek Nowy” opublikował reportaż o wyczynach niejakiej Ireny Boguckiej, nerwowo chorej na manię prześladowania. Pewnego razu postanowiła ona wraz ze swoim kochankiem Janem Macuchem zabić Bazylego Stojkę, dozorcę kamienicy, w której mieszkała przy ulicy Piekarskiej 91. Później tłumaczyła na policji, że dozorca ją denerwował sumiennym wykonaniem swoich obowiązków. Na miejsce morderstwa wariatka wybrała centrum miasta, mianowicie Wały Hetmańskie w pobliżu pomnika króla Jana III Sobieskiego. Bogucka często wywoływała awantury w kamienicy, lecz tym razem „powzięła radykalny plan zgładzenia ze świata dozorcy Stojki. Śledziła go przez kilka dni i kiedy dozorca wyszedł na miasto, Bogucka zabrała ze sobą siekierę i wraz z kochankiem Macuchem udała się śladem. W biały dzień obok pomnika króla „zbrodnicza para dopadła Stojkę i wówczas Bogucka pierwsza poczęła okładać dozorcę siekierą po głowie, zaś Macuch pilnikiem owiniętym w papier również zadał kilka ciosów nieszczęsnemu dozorcy. Napadu zbrodnicza para dokonała znienacka tak, że Stojko nie zdążył nawet bronić się i gdyby nie interwencja przechodniów Bogucka z kochankiem zatłukłaby go na śmierć. Ciężko rannego Stojkę przewieziono do szpitala, zaś Bogucką i Macucha osadzono w aresztach policyjnych”. Dalsze losy „bohaterów” tego wydarzenia niestety nie są znane.

Jurij Smirnow

X