Lwowiak z Poznania – Stanisław Łukasiewicz fot. Maria Basza / Nowy Kurier Galicyjski

Lwowiak z Poznania – Stanisław Łukasiewicz

Rozmowa Anny Gordijewskiej ze Stanisławem Łukasiewiczem, członkiem Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich, oddział w Poznaniu.

Przyjechał Pan z Poznania, ale tak naprawdę jest Pan „nasz”, jest Pan lwowiakiem. Lwowiakiem nie tylko z Poznania, ale też z Kołomyi, czy nie mylę się?

Tak, zgadza się.

Przyjeżdżał Pan jeszcze przed wojną z pomocą charytatywną, ponieważ należy Pan do Towarzystwa Miłośników Lwowa, a teraz wiadomo, jest wojna i wiele osób boi się przyjeżdżać na Ukrainę, a jednak Pan przyjechał.

Nie tylko teraz przyjechałem, ale w grudniu też była wojna i przyjechaliśmy tu z darami, i byliśmy tutaj, rozdając mieszkańcom to wszystko, co zebraliśmy w Poznaniu.

fot. Maria Basza / Nowy Kurier Galicyjski

Pan przyjeżdża zawsze nieco wcześniej, przed świętami. Zawsze zawita Pan do nas, do redakcji i wie Pan, jak Pana nazywamy? Nasz Święty Mikołaj z Poznania!

O właśnie, Pani dobrze powiedziała, że przyjeżdżam dosyć wcześnie przed świętami po to tylko, ażeby zdążyć jeszcze na Mikołaja do dzieci. I dla tych dzieci przywozimy też mnóstwo darów. Zawsze gdzieś około dwieście, dwieście pięćdziesiąt dzieci staramy się tutaj obdarować.

Proszę o kilka słów o Towarzystwie, kiedy zostało założone Poznańskie Towarzystwo Miłośników Lwowa? I jak teraz wygląda sytuacja?

Towarzystwo, oczywiście, działa i zostało założone w lutym 1989 roku. To był okres, kiedy mnóstwo oddziałów powstawało. Wówczas zaczęto mówić o Lwowie oficjalnie. Dużo osób nie wiedziało, skąd pochodzą i gdzie się urodzili. Nagle wszyscy – jak grzyby po deszczu – zadeklarowali się, że są lwowiakami. Było ich około trzystu osób. Do dzisiaj Towarzystwo działa, to już prawie trzydzieści pięć lat będzie wkrótce. Liczba członków jest o już wiele mniejsza, wiele osób zmarło, dużo osób wyjechało, dużo osób zapomnialo już o Lwowie. W każdym razie, ci, co pozostali, co pamiętają, a jest ich około osiemdziesiąt osób, w dalszym ciągu trwają i działają.

Jakie są najważniejsze filary działalności Towarzystwa?

Od samego początku były to trzy takie filary. Po pierwsze ustaliliśmy, że skoro już jesteśmy lwowiakami, to trzeba, żebyśmy potrafili razem, w naszym gronie cieszyć się tym, czym radowaliśmy się we Lwowie, to znaczy świętami: Wielkanoc, Boże Narodzenie. Oprócz tego był tak zwany dzień otwarty – w środę każdego tygodnia każdy z lwowian, który wiedział o tym i chciał, mógł wstąpić na kawę, na herbatę, kupić prasę lwowską i spędzić w siedzibie Towarzystwa godzinę – półtorej, przy którymkolwiek stole, rozmawiając z kolegami i koleżankami.

I ten trzeci filar?

Trzeci filar – to chcieliśmy w Poznaniu pokazać skrawek kultury lwowskiej, a zatem organizowaliśmy takie imprezy jak Dni Lwowa, które rozciągały się prawie na cały rok. To były obchody i dni pamięci o Wołyniu w lipcu, napaści sowieckiej 17 września, także zakończenie Dni Kultury Kresowej – Dzień Pamięci Kresowej. Kończyliśmy Dni Lwowa różnymi uroczystościami, organizując wiele imprez, bardzo bliskich członkom naszego Towarzystwa, jak również zaproszonym mieszkańcom Lwowa.

fot. Maria Basza / Nowy Kurier Galicyjski

Mówi Pan o tym w czasie przeszłym, a jakie są plany na przyszłość?

Działamy teraz i w dalszym ciągu działać będziemy. Oprócz tradycyjnych, stałych imprez na przyszły rok, obecna prezes Katarzyna Kwinecka zapowiada organizację balu lwowskiego. Będzie to bal charytatywny, organizowany dokładnie w dniu 18 listopada przyszłego roku, jak również druga impreza – jest to piknik charytatywny, który się odbędzie na początku roku szkolnego.

Czyli działacie nadal. A czy w tę najbliższą środę spotkacie się?

Tak. Środa każda jest zawsze otwarta. Mało tego, może tam przyjść każdy człowiek i na przykład zorganizować sobie urodziny, imieniny czy jakąś inną uroczystość i wtedy w całym zamku, bo to jest zamek centralny, pół miasta Poznania słyszy „sto lat” śpiewane danemu jubilatowi (śmieje się).

Kiedyś, powiedział Pan w rozmowie: najpierw kawa i herbata, a później „Kurier Galicyjski”. Wiemy, że otrzymujecie naszą gazetę w wersji elektronicznej a jednak wiele osób jest przyzwyczajonych do wydania papierowego.

Ja też nie uznaję tego online czy jak tam ono się nazywa. Lubię czytać normalną gazetę, papierowe wydanie.

Chciałabym troszeczkę więcej dowiedzieć się o Panu. Ma Pan ciekawe nazwisko – Łukasiewicz. A my znamy Ignacego Łukasiewicza. Czy jesteście spokrewnieni?

Nie. Z tego drzewa genealogicznego Ignacego Łukasiewicza absolutnie nie pochodzę. Natomiast w życiu nasze drogi się skrzyżowały.

W jaki sposób?

Bo był drugi dziadek, ojciec mojej matki, pochodził ze wsi, gdzie zakładał swoją kopalnie właśnie Ignacy Łukasiewicz. Ojciec mego dziadka był właśnie sztygarem w kopalni Łukasiewicza. Ta miejscowość jest dla mnie bardzo bliska, ze względu na mojego dziadka, jak również ze względu na nazwisko. Kiedyś organizowałem dużo obozów młodzieżowych, pieszych i zawsze zaczynałem od Bóbrki. Zdarzyło się nawet kiedyś, że przyjechaliśmy w dzień, kiedy muzeum było nieczynne. Oczywiście, trzeba byłoby uciekać z niczym i młodzież miałaby stracony dzień na obozie. Ale poszedłem i porozmawiałem z panem, który był pracownikiem muzeum i kiedy się dowiedział, że pochodzę z rodziny Andrzeja Dubiela czyli właśnie mego dziadka, powiedział, abym zawołał młodzież na zwiedzanie.

fot. Maria Basza / Nowy Kurier Galicyjski

Panie Stanisławie, gdzie się Pan urodził?

Oj, gdzie się urodziłem, proszę Pani… Ale co Pani chce wiedzieć? Mam dwa miejsca urodzenia.

Jak to?

Jedno faktyczne, a drugie w papierach. Urodziłem się w Kołomyi. Po prostu rodzice ukrywali się, albo przed Niemcami, albo przed moskalami. Mój ojciec był oficerem Wojska Polskiego, był radnym w czasie kampanii wrześniowej i ukrywał się we Lwowie. Przeniósł się na jakiś czas do Kołomyi. Tam przebywała już moja matka, która akurat była w ciąży. Kiedy dziadkowie dowiedzieli się, że się urodziłem, zabrali mnie z matką z powrotem do Lwowa. No i trzeba było, oficjalnie już, zarejestrować mnie, że przyszedłem na ten świat. I w tym biurze, ZAGS to się nazywało, wydarzyła się kolejna historia.

Oni się pomylili?

Oni się nie pomylili, to było inaczej. Babcia zaczęła pisać, że Stanisław Łukasiewicz urodził się w Kołomyi, a tu dziadek stał obok i mówi: „Panie, żadna Kołomyja, pisz pan Lwów! No i w ten sposób mam miejsce urodzenia we wszystkich dokumentach – Lwów. Natomiast pomylili dzień. Urodziłem się 24 kwietnia, a w dokumentach zapisali 25 kwietnia.

Czyli bliskie są Panu te dwa miejsca, zarówno Lwów jak i Kołomyja.

Przede wszystkim – Lwów, bo w tym Lwowie przeżyłem 15 lat prawie i z miastem związałem swoje serce.

Gdzie się Pan uczył, w której szkole?

W ciągu tych 15 lat działały trzy szkoły lwowskie – była trzydziesta, dziesiąta i dwudziesta czwarta. Uczyłem się we wszystkich tych szkołach.

Tak, po kolei?

Po kolei, od trzydziestej począwszy, bo ze względu na chorobę, którą przeżywałem w dzieciństwie, przychodziła pani, która mnie uczyła w domu. Potem poszedłem do szkoły dwudziestej czwartej, bo ta najbliżej była do naszego domu. I tam chodziłem do klasy piątej. W piątej klasie usiłowano mnie na siłę zapisać do organizacji pionierskiej.

Nie udało się?

Nie chciałem się zgodzić, więc wyrzucono mnie ze szkoły i musiałem sobie szukać następnej szkoły. I to była szkoła dziesiąta.

A kto Pana uczył? Kogo z nauczycieli Pan zapamiętał?

Moją wychowawczynią od pierwszej klasy była pani Baczyńska. Więcej nikogo nie pamiętam, niestety.

A dyrektora szkoły Pan pamięta?

Jakże dyrektora mogę nie pamiętać, jeśli byli to ci, którzy mnie wywalili z tej szkoły. Wezwano mnie w pewnym momencie do dyrektora, siedziały tam pionierwożata i od komsomołu ktoś. I, o ironio losu, wyleciałem z tej szkoły za Poznań, bo za dużo wiedziałem, co wówczas działo się w Poznaniu i tymi wiadomościami dzieliłem się z kolegami i koleżankami w szkole. A były to czasy, kiedy nie można było głośno o tych rzeczach mówić i oczywiście te moje działania informacyjne dotarły do dyrekcji szkoły. I gdy rok szkolny się zaczął, postanowiono mnie z tej szkoły usunąć. Jak powiedział dyrektor: mamy tutaj nauczycieli dobrych od historii i informacji o świecie współczesnym.

Tymczasem Pan znał inną historię…

Znałem historię współczesną inną, która się razem ze mną rodziła i tworzyła, o której dziś wspominamy i rocznicę obchodzimy każdego roku. To jest właśnie historia Poznania. No i tak się złożyło, że znalazłem się w Poznaniu. W Poznaniu, tak jak to mówię w tej chwili, mieszkam tymczasowo sześćdziesiąt lat.

A gdzie Pan mieszkał we Lwowie?

We Lwowie to był Łyczaków. Znany nam Łyczaków, uliczka taka boczna, tuż przed parkiem Łyczakowskim skręcała w prawo. To była uliczka, która nosiła trzy nazwy, kiedyś Cetnerowska, potem Wąsowicza, a później na końcu, to już Czeremszyny. I taką nazwę ma do dnia dzisiejszego. Ona zaczynała się od ulicy Łyczakówskiej, a kończyła się na Cmentarzu Orląt. W pewnym okresie nawet ją wyprostowano i poprowadzono przez groby Orląt, które potem, w latach dziewięćdziesiątych ekshumowano i przeniesiono na kwaterę już właściwą na Cmentarzu Obrońców Lwowa.

Czy istnieje dom w którym Pan mieszkał?

Nie, po tym domu już nie ma śladu. Musiałem opuścić Lwów i znalazłem się w Polsce. Najpierw była Warszawa, Wrocław, potem Włocławek. Wyjechałem jako pierwszy z rodziny, właściwie uciekając, bo pojechałem w odwiedziny do ojca i już nie wróciłem. Czyli po prostu, jak to się mówi, dałem nogę. Komuniści potem to pamiętali i po kilku latach w końcu mnie znaleźli tam, w Poznaniu i dochodzono mnie nawet, nie wiem, czy nie chciano mnie ściągnąć z powrotem.

Panie Stanisławie, właśnie chciałam się o ten dom zapytać. Dom dziadków był w którym dokładnie miejscu?

Mój dziadek rozpoczął budowę w trzydziestych latach, ale zdążył tylko pół domu wybudować, przeszkodziła wojna. No, a potem już wiadomo, aresztowanie, dziadek był w więzieniu, ale go szybko zwolniono. Potrzebne były świece, a on miał fabrykę świec. Osadzono go jako naczelnika, już radzieckiego cechu państwowego świec, właśnie tam we Lwowie. I do pięćdziesiątego roku, do dnia jego śmierci w kwietniu tego roku, tę fabrykę prowadził. Oczywiście, jak zawsze produkcja była i państwowa, i prywatna. W ramach tej prywatnej zaopatrywał wszystkie kościoły w świece, gromnice i inne, które były potrzebne wtedy we Lwowie.

Co w tym miejscu teraz się znajduje?

W tej chwili nie wiem, bo to już jest okres, w którym ja bałem się przyjeżdżać tutaj, dopiero w 1988 roku po raz pierwszy znalazłem się we Lwowie od momentu wyjazdu w roku 1956. Gdy przyjechałem, stały już w tym miejscu bloki. Do jednych się wchodzi od ulicy Łyczakówskiej, do innych od ulicy Czeremszyny czyli tej naszej ulicy.

Jak Pan zapamiętał słynną ulicę Łyczakowską? Bo właściwie ze swojej ulicy Cetnerowskiej wychodził Pan na Łyczakowską, a tutaj tylu wspaniałych lwowiaków mieszkało…

Nie przez ulicę szedłem, tylko zaraz obok domu były niezagospodarowane działki, a na dole było takie przejście, że się wychodziło w lewo przez takie górki-pagórki. Zimą były one świetne na jazdę sankami i to tam właśnie wychodziłem bezpośrednio na ulicę Łyczakowską. Nie musiałem iść ani ulicą Cetnerowską, ani ulicą Dobrzyńskiego, która była niżej. I tam już miałem zaraz przystanek tramwajowy. Natomiast ulica Łyczakowska – było to serce tamtego Lwowa i właściwie to był cały Lwów, który pamiętam. Nigdy nie byłem na żadnych innych dzielnicach jak Kleparów czy Zamarstynów. Te dzielnice były mi znane tylko z opowieści. Natomiast moją była tylko ulica Łyczakowska, później ta dzielnica, w której znajduje się kościół św. Marii Magdaleny i szkoła numer 10.

Czy przyjeżdżając do Lwowa, wybiera się Pan na sentymentalne spacery po mieście?

No oczywiście, że tak. Nie zapomnę tego pieszego spaceru, który miał miejsce w 1988 roku. Wówczas nikt nie myślał o tym, że będzie można mówić o Lwowie. W tamtych czasach wprowadzili pozwolenie na przyjazd w odwiedziny do Lwowa na zaproszenie, można było przyjechać na groby bliskich. Moja mama skorzystała z tego zaproszenia i przyjechała po raz pierwszy w 1988 roku. Bo tylko najbliższa rodzina mogła to zrobić, mama, syn, córka. Ponieważ była osobą z bardzo słabym wzrokiem, służyłem jej jako przewodnik. Mogłem dzięki temu razem z mamą przyjechać. Mama jak usiadła ze swoją koleżanką, to z nią przegadała całe dwa tygodnie. Natomiast ja poświęciłem czas na wędrówkę po tych kątach, uliczkach, zaułkach, które znałem i pamiętałem z lat pięćdziesiątych. W ten sposób, między innymi, wchodziłem do domów i pukałem, bo tu wiedziałem, że mieszka pani Tosia Czarna – tak ją nazywano w kościele św. Antoniego. Do niej też zanosiłem przesyłki, wśród których były m.in. rzeczy potrzebne do liturgii. Przy okazji dowiedziałem się też, że mój katecheta ksiądz Hieronim Kwiatkowski, który za moich czasów był dwukrotnie aresztowany i zesłany na Syberię, mieszka w Rzymie. Przepraszam, że odchodzę od tematu, dla mnie to jest bardzo ważna postać i historia. To jest człowiek, który mnie uczył religii, kiedy miałem siedem – osiem lat. Był to człowiek, który przygotowywał mnie do pierwszej Komunii świętej. I z tego tytułu, za taką działalność – bo to było robione w głębokim ukryciu, w kościele św. Antoniego, został on aresztowany. Kiedyś z poczty wysyłałem dwie paczki – jedną dla mojej mamy, a drugą dla mego katechety, wysyłałem na Syberię. Ksiądz w 1953 roku po śmierci Stalina został zwolniony i przyjechał do Lwowa, ale nie wolno mu było prowadzić duszpasterstwa, tylko musiał się zajmować wszelkimi innymi działaniami w kościele, ale nie mógł odprawiać mszy i nie mógł spowiadać. Ale koniecznie chciał. Pamiętam, że starał się o to przez rok prawie i już miał dostać pozwolenie. Miał tylko pojechać do Kijowa, żeby uzyskać odpowiedni dokument. I podczas podróży do Kijowa wystawiono go z pociągu i skierowano z powrotem. W 1956 roku wyjechałem ze Lwowa. Mieszkałem przez kilka miesięcy w Warszawie, potem przyjechała pozostała część mojej rodziny i przenieśliśmy się do Wrocławia. Tam byliśmy bardzo krótko, dwa albo trzy tygodnie i tam przeżywałem jedno z pierwszych swoich Świąt Wielkanocnych. Kiedyś byłem w kościele, najbliższym naszego miejsca zamieszkania we Wrocławiu, słuchałem kazania i okazało się, że kazanie wygłasza ksiądz Hieronim Kwiatkowski. Tu zawsze mi się kręcą łzy w oku, kiedy opowiadam o tym i wspominam tamte czasy. Ja się potem  z nim kilka razy spotkałem. Ksiądz przyjechał kiedyś specjalnie na moje urodziny. Pamiętam, że poszedłem do księdza z pamiętnikiem, podarowanym mi przez babcię. Ksiądz wpisał się jeszcze na pamiątkę. Ale później jakoś ślad po nim zaginął. I tu, w 1988 roku, dzięki właśnie tej pani, którą odwiedziłem podczas tych swoich spacerów we Lwowie, dowiedziałem się, że ksiądz Kwiatkowski mieszka w Rzymie. Dostałem adres, napisałem do niego i jeszcze zdążył przysłać mi jeden list. Pamiętał wszystko, dziękował mi nawet za to, co przysyłałem mu na Syberię. Pamiętał, że tam gdzieś w ukryciu byłem ministrantem i że mszę świętą odprawiał. To wszystko w tym liście wspomina, ale jakoś potem się znowu kontakt urywa. Drugi list, wysłany na święta, wraca do mnie i znowu tracę kontakt. No i potem dowiedziałem się, że niestety, już nie żyje. To taki urywek z mego życia, który się wiąże właśnie z tym życiem katolickim, gdzie człowiek miał swojego „idola”, którym był dla mnie ksiądz Hieronim. A jeszcze nie zapomnę tego, jak będąc w klasie drugiej szkoły podstawowej, byłem prowadzony za rękę do gmachu sądu na ulicy Kochanowskiego, potem Majakowskiego, teraz Lewickiego, na rogu placu Bernardyńskiego, ulicy Krupiarskiej, obecnie Piekarskiej. Prowadzono mnie za rękę do tego sądu, żebym przeciwko księdzu zeznawał. Przeżycia moje takie były, że do dzisiaj nic nie pamiętam z tego przesłuchania mnie, i nic nie mogę powiedzieć. Chociaż jedno pamiętam, że ksiądz siedział i mówił: Stasiu, musisz powiedzieć prawdę.

Dziękuję bardzo za rozmowę. Życzę Panu dużo zdrowia i jak najwięcej sił, aby mógł Pan do nas przyjeżdżać.

Dziękuję bardzo i życzę wam wszystkim wszelkiego dobra, daj Wam, Boże, zdrowia!

Rozmawiała Anna Gordijewska

Tekst ukazał się w nr 7 (419), 14 – 27 kwietnia 2022

Anna Gordijewska. Polka, urodzona we Lwowie. Absolwentka polskiej szkoły nr 10 im. św. Marii Magdaleny we Lwowie. Ukończyła wydział dziennikarstwa w Lwowskiej Akademii Drukarstwa. W latach 1995-1997 Podyplomowe Studium Komunikowania Społecznego i Dziennikarstwa na KUL. Prowadziła programy w polskim "Radiu Lwów". Nadawała korespondencje radiowe o tematyce lwowskiej i kresowej współpracując z rozgłośniami w Polsce i za granicą. Od 2013 roku redaktor - prasa, radio, TV - w Kurierze Galicyjskim, reżyser filmów dokumentalnych "Studio Lwów" Kuriera Galicyjskiego. Od września 2019 roku pracuje w programie dla TVP Polonia "Studio Lwów". Otrzymała nagrody: Odznaka "Zasłużony dla Kultury Polskiej", 2007 r ., Złoty Krzyż Zasługi, 2018 r.

X