Legendy starego Stanisławowa. Część XV Według legendy kopiec w miejskim parku usypały kobiety (ze zbiorów autora)

Legendy starego Stanisławowa. Część XV

Podwójne poświęcenie

Na początku lat 80. XIX wieku w Stanisławowie otwarto nowe więzienie, które zaczęto nazywać „Dąbrową”. Przeznaczone było dla tysiąca więźniów, przeważnie wiary greckiej lub greckokatolickiej, czyli Ukraińców. Dla nich w więzieniu urządzono olbrzymią kaplicę z wysoką wieżą. Dziennikarz „Kuriera Stanisławowskiego” Władysław Ciesielski opowiada o tym, jak poświecono krzyż do tej kaplicy.

– Interesującym momentem w historii budowy kaplicy było uroczyste ustawienie krzyża na wieży kaplicy, które miało miejsce w 1882 roku. Najbardziej szanowanych obywateli naszego miasta zaproszono, aby byli świadkami tego wydarzenia. Ułożony został specjalny dokument, który ze starymi i nowymi monetami zalutowano w metalowym cylindrze i umieszczono na dachu wieży. Starszy cieśla podczas tej uroczystości wygłaszał ze szczytu wieży toasty: „Na chwałę Boga, na cześć cesarza i wszystkich obecnych”, a tłum świadków na dole okrzykami entuzjazmu powtarzał toasty cieśli na górze. Jakiś nastrój świąteczny opanował myśli wszystkich obecnych. Wobec wszystkich uwidocznił się monumentalny dowód opiekuńczej troski, przewidującej losy ludzi i potrzeby ogółu na przyszłość”.

Radość nie trwała jednak długo. Następnego dnia dokument fundacyjny znaleziono pod murem, cylinder okazał się rozpruty, a pieniądze znikły. Przyszło się robić powtórne poświęcenie, ale już ciche i bez pompy.

Kobieca góra
O pagórku w Parku Szewczenki istnieje wiele legend. Oto jedna z nich.

Więzienie „Dąbrowa”, ukończone ostatecznie w 1883 roku, mieściło się przy ul. Gołuchowskiego (ob. jednostka wojskowa przy ul. Czornowoła 119a) i było to więzienie męskie. Od świata zewnętrznego więzienie oddzielał pięciometrowy mur, który ściśle chronił tajemnice więzienia.

W odwiedziny do aresztantów wpuszczano niezwykle rzadko i kobiety przez lata nie widziały swoich ukochanych mężów, braci, dzieci, bratanków i dziadków. Wówczas przedstawicielki płci pięknej wzięły się na sposób. Na pustym placu przed więzieniem usypały kopiec, z którego szczytu można było wejrzeć na podwórze więzienne. Ponieważ odtąd na szczycie tej „góry” całodobowo i tłumnie zbierały się niewiasty, ludzie nazwali kopiec „Kobiecą górą”.

Według legendy kopiec w miejskim parku usypały kobiety (ze zbiorów autora)

Była to, oczywiście, tylko legenda. Krajoznawcy twierdzą, że kopiec usypano jako placyk widokowy w parku cesarzowej Elżbiety. Ale otwierał się z niego widok nie tylko na budzące zachwyt wspaniałe klomby i alejki. Naprzeciwko była „Dąbrowa”.

Jak Iwan Franko dostał kosza
Przy Rynku stoi wielka kamienica, nazywana też „Domem Bojka”. Nad narożnym balkonem widoczne są płaskorzeźby kobiety i mężczyzny wyciągających ku sobie ręce. Nie są to jakieś abstrakcyjne postacie, lecz Iwan Franko i Józefa Dzwonkowska. O ich stosunkach toczy się wiele rozmów.

Podczas wizyty w Stanisławowie u swego uniwersyteckiego przyjaciela Władysława Dzwonkowskiego Iwan Franko poznał jego młodszą siostrę Józefę i… zakochał się. Jesienią 1883 roku pisze list do jej matki, w którym prosi o rękę i serce Józefy. Ale w odpowiedzi otrzymuje odmowę: „Przykro mi odpowiedzieć na pana list odmownie. Wiadomo panu, że już sama pozycja mojej córki sprzeciwia się temu…”.

Płaskorzeźba przedstawiająca Iwana Frankę i Józefę Dzwonkowską (ze zbiorów autora)

Badacze życiorysu i twórczości Franki dotąd sprzeczają się, dlaczego Iwan otrzymał przysłowiowego „kosza”. Jedni twierdzą, że chociaż był już znanym literatem, pochodził z biednej rodziny, a ponadto dwukrotnie siedział w więzieniu. A przecież ród Dzwonkowskich należał do dawnej szlachty polskiej, szanowanej już za czasów króla Zygmunta. Taki ślub uchodziłby za mezalians i w polskich kołach Dzwonkowskich by nie zrozumiano.

Franko bardzo się rozgniewał i napisał do Józi wiersz:

„Zapomniałem już, żeś błękitnej krwi,
Że między nami stara przepaść tkwi…”

Tymczasem niektórzy badacze twierdzą, że młoda Polka chorowała na gruźlicę, na którą nie było wówczas lekarstwa. Rozumiejąc, że jest skazana, chciała uchować utalentowanego pisarza, któremu bardzo sympatyzowała. Z czasem również sam Franko to zrozumiał i o tym mówią inne jego strofy poetyckie:

„Mnie ręką zimną ona
Odsunęła i szepnęła cicho:
Nie będę żyć, więc niechże umrę sama!”.

Czy u was rzygają?
Istnieją ciekawe wspomnienia Mykoły Parfanowicza, w których ten opisuje naukę w stanisławowskim gimnazjum w latach 80. XIX wieku. Pośród profesorów wyróżniał się Iwan Werchracki. Wykładał biologię i od czasu do czasu organizował uczniom przyrodnicze wycieczki poza miasto. Podczas jednej z takich wydarzył się interesujący wypadek. Oddajmy słowo Parfanowiczowi:

– Była to niedziela, około 3 po południu, gdy liczna grupa wycieczkowiczów w poszukiwaniu okazów flory i fauny, bez ceremonii i pytania o pozwolenie, weszła na łąkę w okolicach wioski Wowczyniec, leżącej pod Stanisławowem. My, chłopcy, zaraz rozbiegliśmy się po łączce w poszukiwaniu ziół, owadów, motyli – słowem: darów przyrody. Młoda trawa pod naszymi butami oczywiście pogniotła się i łąka po naszych harcach wyglądała, jak po przejściu huraganu. Zajęci swoimi poszukiwaniami nie zauważyliśmy, jak w stronę łąki biegnie ciżba wieśniaków z cepami, pałkami, poprzedzona przez sforę psów. Zanim zorientowaliśmy się w grozie sytuacji, niebezpieczeństwo zawisło nam naszymi głowami, plecami i nogami. Zaskoczeni niespodziewaną napaścią, spojrzeliśmy na naszego przewodnika i nauczyciela. Ten, początkowo również zaskoczony, zmieszał się na widok chłopskiej ciżby i zaczął się cofać, ale po chwili zawołał: „Zaczekajcie ludzie! Czy u was rzygają?”.

Wieśniak z okolic Stanisławowa (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebeckiego)

Na te słowa napierające na nauczyciela chłopisko zatrzymało się, odwróciło do ojca i mówi:

– Tato! Nasza Nastia dziś rano rzygała.

Należy tu dodać, że pośród mieszkańców szerzyła się choroba, której jednym z symptomów były wymioty i bóle głowy. Starszy wieśniak, pohamowany w swej złości tym pytaniem, nie grozi już bukowym kijem, lecz wykłada nauczycielowi na swój sposób, jaką to szkodę poniesie jego bydło z powodu podeptanej trawy. Na te słowa pyta go Werchracki:

– Ojcze, powiedzcie, co jest ważniejsze – bydło czy człowiek?

Na to pytanie wieśniak już nie miał odpowiedzi. Wytrzeszczył oczy i z otwartą gębą patrzył jedynie na nauczyciela, który zaczął wykład o tym, że on i my wszyscy zbieramy zioła do apteki, bo ludzie bardzo chorują, a na tej właśnie łące rośnie zioło, które jest pomocne przy tym schorzeniu. Po chwili, zerwawszy jakiś kwiatek, mówi do chłopa: „Macie tu ziele. Zerwijcie go ile chcecie, zaparzcie i dajcie napić się waszej Nasti. Zobaczycie, że wyzdrowieje!”.

Wieśniak spuścił wzrok, wziął zioło i powiada: „Tym razem idźcie tak (czyli nie obici), ale więcej nie właźcie mi na trawę…”.

Interesowny doktor
Na zabytkowym cmentarzu uchował się cudem gotycki nagrobek Zygmunta Mroczkowskiego (1837–1888). Był on kierownikiem okręgowego szpitala cywilnego, odpowiednika dzisiejszego szpitala obwodowego. W literaturze krajoznawczej nie ma za wiele wiadomości o nim – miał się zarazić tyfusem przy łóżku chorego i przedwcześnie umrzeć.

O wiele więcej interesujących faktów o szanowanym lekarzu przytacza Horacy Safrin w swojej autobiografii zatytułowanej „Ucieszne i osobliwe historie mojego życia”:

– Lekarz Mroczkowski mieszkał na śródmieściu, w szlacheckim dworku z kolumnami i dwumorgowym sadem (dziś przy ul. Strzelców Siczowych 8 – aut.). Stronił od ludzi i większość czasu spędzał w swej bibliotece w towarzystwie czterech psów. Najmniejszy i ulubieniec doktora nazywał się Filuś.

Gdy ktoś dzwonił do ciężkich dębowych drzwi, w zakratowanym okienku ukazywała się głowa lekarza:

– Czego chcesz?
– Do pana doktora.
– A guldena masz?
– Mam
– Pokaż!

Dopiero po demonstracji srebrnej monety z profilem Najjaśniejszego cesarza dał się słyszeć szczęk dwóch żelaznych zasuwek i brzmiała komenda:

– Wchodź! Wchodź! Zdejmuj marynarkę i koszulę! Ach ty, zafajdany łapserdaku, nie mogłeś znaleźć czystej bielizny?!

Dworek doktora Mroczkowskiego zachował się do naszych czasów (ze zbiorów autora)

Po takim wstępie doktor rzetelnie badał pacjenta i zabierał się do wypisywania recepty.

– Panie doktorze, co ze mną? – pytał pacjent.
– Cho-ro-ba!
– Ale muszę wiedzieć jak się nazywa…
– Cho-ro-ba! Wykupisz receptę w aptece i nie pchaj się do nie swoich spraw.

Dziwne, że przy tak „serdecznym” podejściu pacjentów doktorowi Mroczkowskiemu nie brakowało. Nawet Żydzi, którzy mieli pełno swoich lekarzy, przewagę nadawali polskiemu eskulapowi. Chyba jednak był to najlepszy lekarz w Stanisławowie.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 2 (318) 1-14 lutego 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X