Legendy starego Stanisławowa. Część 85 Magazyny „Handlu artykułami spożywczymi”, lata 70. Zdjęcie z archiwum Zenowija Sokołowskiego

Legendy starego Stanisławowa. Część 85

Pomarańczowy król

W jednym z artykułów „Reportera” wydrukowano stare zdjęcie terenu naprzeciwko kina „Kosmos”, datowane latami 1970. O długim budynku pod blaszanym dachem, stojącym prostopadle do dzisiejszej ul. Niezależności, nasz stały czytelnik Aleksander Wołkow opowiedział taką historię.

Wcześniej mieściły się tam magazyny instytucji „Handlu artykułami spożywczymi”, po prawej przylegały do nich wielkie chłodnie, a za nimi – garaże.

W 1976 r. spod gestii tej instytucji wyprowadzono handel owocami i utworzono odrębną organizację – „Kombinat owocowy”. Aleksander Wołkow został dyrektorem sklepu Nr 302 przy ul. Mazepy 42. Pod koniec 1976 r. do miasta przysłano olbrzymią partię pomarańczy. Z owocami z tropików było wówczas trudno. Bananów we Frankiwsku w ogóle nie było, a mandarynki czy pomarańcze przywożono jedynie w okresie Nowego Roku. Od wielkiego święta – czasem na 8 marca. Dostarczano je bezpośrednio z portu w Odessie. Były dwa gatunki pomarańczy: małe i kwaśne z Gruzji oraz duże i słodkie z Turcji. Te ostatnie trafiały się rzadko. Cena ich była jednakowa – 1,4 rubla za kilogram. Magazyny Kombinatu znajdowały się na końcu dzisiejszej ul. Dudajewa i tam przeważnie przywożono tureckie owoce.

W ZSRR pomarańcze były artykułem deficytowym. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Większą ich część sprzedano przez sieć sklepów przed Nowym Rokiem. Wywołało to wielkie poruszenie, skandal i o mało nie dochodziło do bójek w kolejkach. Jednorazowo sprzedawano po 2 kg na osobę, ale i tak wszystkim chętnym nie starczyło…

W magazynach przechowywano kilka cetnarów owoców z tzw. „puli dyrektorskiej”. Jednak trzymać je tam było niebezpiecznie, bo magazyny regularnie były inspektowane przez różne komisje, milicję i kontrolę obywatelską. Po świętach dyrektor magazynów wezwał do siebie Wołkowa i nakazał mu schować resztki pomarańczy. W tym celu uzgodniono dzierżawę jednej z lodówek od „Handlu artykułami spożywczymi”. Klucze od niej wręczono osobiście Aleksandrowi.

Po tym rozpoczęła się tajna operacja „Realizacja”. Dyrektor Kombinatu wydawał swoim klientom kartki z pozwoleniem na sprzedaż pomarańczy, a Aleksander Wołkow w ustalonej godzinie sprzedawał owoce prosto z lodówki. Za kilka tygodni Wołkow został prawdziwym pomarańczowym królem, bo jedynie on miał dostęp do egzotycznych owoców. Część z nich przekazał swoim dostawcom za dostawy chodliwych towarów do sklepu Nr 302. W ten sposób obrót towarów w sklepie wzrósł i pracownicy dostali premię.

Kontrola obywatelska o tej akcji nie się dowiedziała.

12-piętrowy blok przy ul. Nadbrzeżnej 28. Zdjęcie autora

Przeklęty blok z ładnym widokiem

Przez dłuższy czas najwyższym mieszkalnym blokiem był dwunastopiętrowy budynek przy ul. Nadbrzeżnej 28. Blok wystawiono w 1977 r., o czym informowała tablica pamiątkowa umieszczona na jego fasadzie. Na parterze był sklep spożywczy, a na piętrach – mieszkania lokatorów. Wielu z nich było pracownikami sąsiedniego Instytutu Nafty i Gazu. Z okien na górnych piętrach roztaczał się wspaniały widok na dolinę Bystrzycy Sołotwińskiej i dalekich Karpat.

Miał on jednak pewną osobliwość, o której raczej nie wspominano. Dwunastopiętrowa budowla jak magnes przyciągała samobójców z całego miasta. Znany artysta Jarema Stecyk, który spędził swe dzieciństwo na ul. Nadbrzeżnej, zapamiętał interesujące zdarzenia.

– Na górnych piętrach od razu zjawiły się w oknach kraty. Około roku 1987 zjeżdżali do nas samobójcy z całego Frankiwska. Gdy my, chłopcy, widzieliśmy wokół jakiś ruch czy karetki pod blokiem, to rozumieliśmy, że jest ktoś „świeży”. Takich przypadków było wiele i były częste. Dobrze, że teraz jest tego mniej. Nasze dzieciństwo było pełne takich czarnych kart. Prawda, po jakimś czasie przyzwyczailiśmy się i nawet żartowaliśmy sobie, pytając: „Ile złotych zębów znaleziono tym razem?”.

Czarna-czarna historia

Jest taka anegdota: „W czarnym-czarnym lesie, na czarnej-czarnej polanie, stoją dwaj czarni-czarni mężczyźni i jeden mówi do drugiego: „I po co, Wasylu, paliliśmy te opony?”. Coś podobnego zdarzyło się też w naszym mieście.

Budowa tej przychodni okryta była szczelną zasłoną dymną. Zdjęcie autora

Około 1978 r. zaczęto budowę nowej miejskiej przychodni przy ul. Prawdy (ob. Długa). Robotnicy długo zabierali się do pracy, aż wreszcie wyryto wykop pod fundamenty. Zgodnie z harmonogramem miano już wbijać słupy pod konstrukcję, a tu akurat uderzył mróz. Ziemia zamarzła i słupy w żaden sposób nie chciały wchodzić. Ktoś z inżynierów zaproponował genialne wyjście. Zwieziono olbrzymią ilość zużytych opon, wyścielono nimi dno wykopu i… podpalono. Według autorów pomysłu miało to rozgrzać ziemię na tyle, że można byłoby kontynuować opóźnione prace. Pomysł udał się, ale…

Tworząca się podczas palenia gumy sadza musiała gdzieś osiąść. I osiadła! Czarne były wokół drzewa, płoty, okna okolicznych domów i zaparkowane auta. Wspominają, że nad miastem unosił się czarny słup dymu, niby wszystkie palące się pod Kurskiem czołgi. Mój kolega, który wyszedł do szkoły w białej kurteczce, do domu wrócił w czymś podobnym do odzieży roboczej w kolorze brudno-szarym. Nie był zresztą wyjątkiem.

Ale skończyło się wszystko dobrze: przychodnię zbudowano, leczy się tam teraz wielu mieszkańców i nikt nie wspomina tamtych wydarzeń. I słusznie!

Tajemnica „Troistych muzyków”

Fasadę miejskiego teatru dramatycznego zdobi płaskorzeźba „Troiści muzycy”. Jej autorem był znany rzeźbiarz, laureat premii im. Szewczenki Wasyl Wilszuk. Płaskorzeźba jest olbrzymia – ma 120 m kw. powierzchni. Jasne, że jedna osoba nie podołałaby tej pracy, więc była cała grupa zawodowych autorów plus kilku pomocników. Jednym z nich był Sergij Lapko, który opowiedział interesująca historię.

– Był rok 1978 lub 1979. Mój przyjaciel, Roman Humenny, zaproponował mi dorobić sobie. Na murze teatru autorzy naszkicowali przyszłe dzieło, a my mieliśmy wyrębywać detale zgodnie z wykrojami, co dawało efekt objętości. Było nas pięciu, lub sześciu, każdy z nas miał swój wycinek pracy. Ja dostałem lewą połowę (plecy i to co poniżej) lewego Hucuła, grającego na skrzypcach. Pracowaliśmy przeważnie po pracy przez chyba dwa tygodnie na rusztowaniach z zabezpieczeniem, około trzy godziny dziennie. Płacono dobrze. Po wstępnych pracach do działania przystąpili zawodowi artyści, którzy doprowadzali po nas wszystko do odpowiedniego kształtu.

Płaskorzeźba na frontonie Teatru Dramatycznego. Fot. Julia Stowpiuk

Pracę mieliśmy niełatwą, gdyż wyciosywaliśmy wszystko siekierami, a kamień był twardy – chyba piaskowiec, już nie pamiętam. Pewnego razu postanowiliśmy ułatwić sobie zadanie. Wykorzystaliśmy kompresor i uruchomiliśmy młot pneumatyczny. Ledwo zacząłem pracę, jak mojemu Hucułowi odpadła połowa tego na czym się siedzi. Myślałem, że to już katastrofa, ale autorzy uspokoili mnie – „To bajka, zaszpachlujemy”.

Wstawili tam trójkątną „protezę” i z poziomu ulicy nic nie widać. Ale ja, przechodząc obok, zawsze ją widzę.

Niedobre kwiaty

Życie wybitnych postaci zawsze spowite jest plotkami. Proszę się zgodzić, o wiele ciekawiej jest omawiać miłostki gwiazd show-biznesu niż zdrady żony sąsiada-hydraulika Wasi z sąsiedniej klatki. Swego czasu po mieście krążyła popularna plotka o Sofiji Rotaru.

W latach 70. często gościła w naszym mieście. Wówczas z salami koncertowymi było u nas trudno i odwiedzające miasto gwiazdy śpiewały przeważnie w rozebranym niedawno Pałacu sportu –(pisaliśmy o nim w poprzednich „Legendach”). Sala była olbrzymia – największa w mieście, ale na tym walory pałacu się kończyły. W mieście nazywano go „stajnią” i nie na próżno. Pomieszczenie było absolutnie nieprzystosowane do koncertów – dźwięk był fatalny, a podczas deszczu ze stropu kapało jak z wiadra.

Sofija Rotaru. Okładka z radzieckiej płyty winilowej

W 1979 r. Sofija Rotaru kategorycznie odmówiła udziału w koncercie w „stajni”. Była już Ludową artystką Ukrainy i mogła tego dla siebie wymagać. Pojawiła się kwestia – gdzie zorganizować koncert? Teatr dramatyczny nie był jeszcze ukończony, Filharmonia nie mogła pomieścić wszystkich chętnych, a występ takiej artystki w kinie – to było niesolidne. I tu przypomniano sobie o auli w Instytucie Nafty i Gazu. Była dość duża, akustyka nie do porównania z Pałacem sportu. Impresario piosenkarki nie miał nic przeciwko temu i na tym stanęło.

Artystka wystąpiła wspaniale, otrzymała huczne brawa i morze kwiatów. Ale na zapleczu wydarzył się przykry incydent – w jednym z bukietów artystka znalazła bilecik z napisem: „Przestań roznosić gruźlicę!”.

W tym czasie plotkowano, że Sofija jest chora na gruźlicę i ktoś postanowił ukłuć boleśnie artystkę. To mu się udało. Sofija Rotaru obraziła się i powiedziała, że noga jej więcej we Frankiwsku nie stanie. I faktycznie przez 20 lat omijała nasze miasto i następny jej koncert odbył się dopiero w 1999 r. w ramach kampanii wyborczej Leonida Kuczmy.

Ale z płucami artystka rzeczywiście miała kłopoty. W mediach często zjawiała się informacja, że choruje na astmę. Osiadła w Jałcie, gdzie nasycone solami i jodem powietrze pomogło artystce poprawić zdrowie.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 7 (443), 16 – 29 kwietnia 2024

X