Legendy starego Stanisławowa. Część 78 Gmach przy ul. Szewczenki 37. Zdjęcie autora

Legendy starego Stanisławowa. Część 78

Śruba drugiego sekretarza

We wspomnieniach byłego urzędnika partyjnego Jarosława Fedorczuka pt. „Wołynianin” jest wiele interesujących historii o stosunkach wśród partyjnych elit. Jedna z opowieści dotyczy połowy lat 1960. Wówczas drugim sekretarzem CK KP Ukrainy był niejaki Mykoła Sobol. Jego pozycja była dość wysoka, a i on lubił demonstrować swoją władzę gdzie tylko mógł.

Mykoła Sobol. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Przyjechał kiedyś do Kołomyi na fabrykę maszyn rolniczych. Idąc przez dziedziniec, znalazł dużą śrubę, leżącą na ziemi. Jak dobry gospodarz śrubę podniósł, zawinął w gazetę i zabrał na najbliższe plenum partii, jako ilustrację braku gospodarności dyrekcji fabryki.

Komitet obwodowy partii mieścił się w starym gmachu przy ul. Grunwaldzkiej. W wielkiej sali, w obecności władz wojewódzkich, rejonowych i miejskich Sobol wyszedł na trybunę i chciał zademonstrować śrubę. Ale w teczce jej nie było! Któryś z urzędników obwodowych, ryzykując własną karierą, wyciągnął śrubę z teczki gościa ze stolicy. Miał nadzieję, że ten o niej zapomni. Sobol ciskał pioruny. Dostali wszyscy, a najwięcej – pierwszy sekretarz obwodowego komitetu partii.

Partyjniak obrazy nie zapomniał i od tej chwili jego wizyty na Przykarpacie były dla miejscowej elity prawdziwa próbą. Tym bardziej, że wkrótce Sobol przeniósł się na fotel pierwszego zastępcy prezesa Rady Ministrów Ukrainy.

Oszuści służby czynnej

W czasach sowieckich uchylić się od służby wojskowej było bardzo trudno. Pracownicy Komendy uzupełnień byli niczym bogowie, a łapówki, jeżeli brali, to tylko przez bliskich i znajomych.

W tym czasie poborowych nurtowała jedna sprawa – gdzie będą odbywali służbę? Mogli ich zesłać w dowolny punkt – od Kaliningradu do Władywostoku. Wiadomo, że była wielka różnica służyć w części europejskiej, czy w miejscowości Uczkuduk w Azji, gdzie pitną wodę przywożono w kanistrach raz na tydzień. Aby służyć w normalnych warunkach poborowi i ich rodziny gotowi byli na wszystko. Mieszkaniec Frankiwska Aleksander Wołkow opowiedział interesującą historię, jak niektórzy z tego korzystali.

Żołnierze armii radzieckiej, 1970 r. Zdjęcie ze źródeł internetowych

W latach 1960-1970 punkt zbiorczy Komendy uzupełnień mieścił się przy ul. Niezależności, po prawej za przejazdem kolejowym. Teraz to miejsce zostało zabudowane blokami. Zwożono tam poborowych, którzy po kilka dni czekali na „kupców” – przedstawicieli jednostek wojskowych, którzy rozwozili ich po całym ZSRR.

Obok mieściła się niewielka jednostka wojskowa, gdzie służyli sprytni żołnierze. Opracowali następujący schemat oszustwa. Kilku żołnierzy w towarzystwie sierżanta przekraczało płot, za którym byli poborowi. Pytali chłopców czy są wśród nich kierowcy lub traktorzyści. Wyjaśniali, że przysłał ich major, który dobiera sobie fachowców do specjalnej jednostki transportowej, mieszczącej się we Frankiwsku. Jasne, że było wielu chętnych służyć na Przykarpaciu. Żołnierze podpowiadali, że trzeba im co nie co wystawić. Przeważnie koło tego punktu dyżurowali rodzice poborowych, którzy na taką wieść szybko organizowali torbę z samogonem, słoniną, kiełbasą, papierosami oraz – obowiązkowo – z butelką dobrego koniaku „dla majora”.

Sierżant spisywał kandydatów w notesie i mówił: „Czekajcie, zaraz podejdzie major i was wywoła”. Poborowi długo i na próżno czekali, a potem jechali do dalekich jednostek wojskowych, gdzie białe niedźwiedzie „mówią dobranoc”.

Po kilku dniach operację powtarzano od nowa i znów było czym się ugościć.

Misza, który dzieci „wieszał”

Przeczytawszy ten tytuł, Czytelnik pomyśli sobie, że w artykule mowa będzie o jakimś policjancie-wyrzutku społeczeństwa z okresu niemieckiej okupacji, wysyłającym na szafot żydowskie dzieci z getto. Nic podobnego! W ciągu całego swego życia Misza nie wykonał żadnego wyroku śmierci. Mało tego – sam był Żydem!

W latach 60. na deptaku koło dawnego hotelu „Pod trzema koronami” (określano go również „Pod trzema cyckami”) stał mężczyzna w podeszłym wieku z wagą. Za skromną opłatą ważył wszystkich chętnych. „Wieszat’ – po rosyjsku znaczyło ważyć. Lubił żartować, opowiadał śmieszne dowcipy, a dzieci częstował cukierkami. One to stanowiły większość jego klienteli. Niebawem Misza stał się niezmiennym atrybutem śródmieścia.

Deptak w Iwano-Frankiwsku w latach 60. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Wujek Misza i Stalin

Bohatera poprzedniej opowieści, który „wieszał” dzieci w śródmieściu Frankiwska, pamięta wielu mieszkańców miasta.

Wołodymyr Kukulak, znał dobrze wujka Miszę, bo uczył się razem z jego starszym synem w latach 1965-1975 w szkole-internacie nr 1. Wspominał, że ojciec kolegi był dość oryginalną postacią. Walczył w Stalingradzie, gdzie został ciężko ranny. Miał stalową płytkę na czaszce i order „Sławy” III stopnia, który nosił na piersi.

Jego imię brzmiało Mychajło Altowicz. Był Żydem, ale ożenił się z Ukrainką. Miejsce pracy miał na deptaku. Wcześniej, w miejscu domu ze sklepem filatelistycznym stała piętrowa kamienica. Pomiędzy nią i sąsiednim budynkiem restauracji „Kijów” był przelot o szerokości 1 metra. Tu wujek Misza urządził swoją kanciapę. Sam stał zawsze przy ulicy i za 2 kopiejki ważył przechodniów, a za 4 kopiejki sprzedawał sznurówki. Wiele się na tym nie zarobi, ale wujek Misza dobrze wiedział, jak zainteresować klienta.

W tym czasie w mieście było pełno Gruzinów, którzy handlowali na targu mandarynkami i granatami. Jak tylko wujek Misza dojrzał wąsacza w kaszkiecie-lotnisku, energicznie nawoływał go, by się zważył. Dalej zapraszał klienta do kanciapy: „Proszę na chwilkę, chcę wam coś pokazać”. Zaintrygowany mieszkaniec gór wchodził do wnętrza, a tam na ścianie – portret Stalina. „On jeszcze wróci” – mawiał wujek Misza. Rozczulony Gruzin dawał mu 5 rubli i ze słowami „Reszty nie trzeba” wychodził na ulicę.

ul. Radziecka, pocz. lat 60. XX w. Zdjęcie I. Oszur

Piętrowe mieszkanie

Historia ta związana jest z domem nr 37 przy ul. Szewczenki. Wybudowano go pod koniec lat 1960. według indywidualnego projektu. Rodzynkiem tej budowli były dwupoziomowe mieszkania – pierwsze tego rodzaju w naszym mieście. Jeszcze przed ukończeniem budowy kamienica uważana była za elitarną i przyszłym mieszkańcom wszyscy bardzo zazdrościli.

Gmach przy ul. Szewczenki 37. Zdjęcie autora

Skorzystała z tego pewna sprytna i rozsądna dziewczyna. Spotykała się z chłopakiem, pochodzącym ze wsi, który bardzo chciał mieszkać w mieście. Otóż dziewczyna zaprowadziła go na budowę i pokazała, że w tym domu jej ojciec ma dostać mieszkanie.

Był to tak ważki argument, że chłopak od razu zaproponował wybrance rękę i serce. Odegrano wesele… i dopiero wówczas biedak dowiedział się, że dziewczyna mieszka z rodzicami w akademiku i żadne mieszkanie im się nie należy.

Na bacząc jednak na nietypowy początek pożycia małżeńskiego, ślub okazał się trwały i rodzina wkrótce dostała mieszkanie we Frankiwsku.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 21 (433), 17 – 29 listopada 2023

X