Legendy starego Stanisławowa. Część 72 Ulica Moskiewska. Zdjęcie ze zbiorów autora

Legendy starego Stanisławowa. Część 72

„Alaverdi” od Hniatiuka

Piosenkarz Dmytro Hnatiuk. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Piosenka „Dwa kolory” dawno stała się narodowym hitem. Jako pierwszy wykonał ją Dmytro Hnatiuk, Artysta ludowy ZSRR, Bohater Ukrainy, laureat premii im. T. Szewczenki. W jego dorobku są też takie przeboje, jak „Mój Kijowie”, „Mariczka”, „Matko moja kochana”. Szczyt popularności artysty przypada na lata 1960., gdy wiele podróżował z koncertami. W czasie jednego z takich tournée zawitał również na Przykarpacie. Jak spotykano kijowską gwiazdę, wspomina były pierwszy sekretarz miejskiego komitetu partii Jarosław Fedorczuk w powieści autobiograficznej „Wołynianin”.

W tym czasie Fedorczuk był zastępcą dyrektora przedsiębiorstwa wydobycia nafty w miejscowości Pniów koło Nadwórnej. Utarła się tradycja, że artystów tej rangi zazwyczaj spotykał kierownik któregoś z wiodących przedsiębiorstw regionu. On opłacał pobyt artysty i wszystkie wydatki w restauracjach. Za to partyjni bonzowie łaskawie nazywali go „gospodarzem”. Tym razem ta funkcja, pod nieobecność dyrektora, przypadła Fedorczukowi.

Restauracja „Huculszczyzna” w Jaremczu. Radziecka pocztówka z 1963 r. z kolekcji autora

Piosenkarza podejmowano w restauracji „Huculszczyzna” w Jaremczu. Gospodarz zorganizował wszystko na najwyższym poziomie: regionalna muzyka, wystawne huculskie potrawy, bateria butelek o różnych kalibrach i zawartościach. Rozczulony przyjęciem artysta zaprosił wszystkich obecnych na drugi dzień na obiad we Frankiwsku – takie swego rodzaju „alaverdi” artysty.

I faktycznie obiad miał miejsce. Wprawdzie we wspomnieniach nie było mowy, w której restauracji, ale w latach 1960. w mieście były tylko dwie, które mogły sprostać tym wymaganiom – „Kijów” i „Dniestr”. Pod koniec zabawy artysta nie zachował się jako gentelmen. Jak stwierdzili partyjniacy – okazał się skąpcem. Gdy przyniesiono mu rachunek, gwiazdor zaczął macać się po kieszeniach, robiąc wrażenie, że zapomniał portfela. I znów Fedorczuk musiał za wszystko zapłacić.

Bombay

Budynek przy ul. Strzelców Siczowych 24 znany jest dziś ze swej pizzerii „Tip-Top”. Jednak starsi mieszkańcy nazywają nadal go „Bombay”. Jest to miasto w Indii, które w 1995 r. zostało przemianowane na Mumbay. Krajoznawca Mychajło Hołowaty pisał, że swoją nazwę budynek otrzymał dzięki wschodniemu zdobnictwu – dekoracyjnym kolumnom, ażurowemu fryzowi i półokrągłym oknom.

W tym budynku była stołówka „Bombay”. Zdjęcie z archiwum Zenowija Sokołowskiego

Ale istnieje też inna wersja jego „indyjskiej” nazwy. Inżynier Bogdan Kudłak twierdzi, że nazwa ta powstała w latach 1960. Wówczas działała tam stołówka, którą szczególnie upodobała sobie młodzież studencka. Dzięki dostępnym cenom zawsze było tam pełno ludzi – jak w Indiach. Głównym atutem jadłodajni było to, że można było tam przynosić własny alkohol. Studenci oddawali przewagę tanim winom – „Słońca dar”, „Białe mocne” (nazywane też „Biłomicyn”) lub „Portvein-777” („Trzy siekierki”). Rozlewane były do flaszek po 0,7 l, nazywanymi z powodu kształtu „faustpatron” lub „bomba”. Stąd wzięło się popularne określenie – „Bomba na trzech”. Ponieważ w jadłodajni często używano „bomb” stąd też pochodziła nazwa „Bombay”.

Pierwsza chruszczowka

Pierwsze bloki mieszkalne, budowane w okresie panowania Nikity Chruszczowa, nazywano „chruszczowkami”. We Frankiwsku pierwszy taki blok powstał przy ul. Moskiewskiej (ob. Belwederskiej) 47 w 1960 r. Mieszkania w nim otrzymali pracownicy milicji. W tym uroczystym dniu, po oficjalnym przemówieniu generała milicji, mieszkańcom rozdano klucze i wszyscy ruszyli do swych mieszkań na parapetówę.

Na rano wybuchła katastrofa – wszystkie toalety na trzech piętrach okazały się zatkane. Wezwana na miejsce awaryjna brygada zaczęła wyciągać z muszli klozetowych czapki-uszanki, kawałki kożuchów i inne szmaty.

Okazało się, że dom budowali więźniowie, którzy w ten sposób zemścili się na swoich krzywdzicielach. O tym, jak z nimi dalej postąpiono– historia milczy.

Rektor Eugenij Szulepin. Portret z galerii Instytutu Nafty i Gazu

Bezpartyjny rektor

Iwano-frankiwski Instytut Nafty i Gazu jest jedną z głównych uczelni w tej branży na Ukrainie. Ponad 10 tys. studentów zdobywa w nim wiedzę pod okiem 700 profesorów. O prestiżu uczelni świadczy fakt, że studiuje tu również wielu studentów zza granicy. I to nie tylko Hindusi czy Murzyni, lecz i wielu europejczyków. Trudno w to teraz uwierzyć, ale nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie miłostki pewnego docenta.

W 1960 r. na Politechnice Lwowskiej wybuchł skandal. Dr Eugenij Szulepin został wykryty w amoralnym związku ze studentką i wykluczony z partii. Był dobrym fachowcem, kierownikiem katedry mechaniki teoretycznej. Rektorat postanowił go nie zwalniać, lecz wysłać go na swego rodzaju zesłanie. W tym czasie w Stanisławie został otwarty Wydział ogólno-techniczny jako filia Politechniki Lwowskiej. Szulepin został jego dziekanem.

Gmach główny Instytutu Nafty i Gazu. Radziecka pocztówka z kolekcji autora

Na nowym miejscu rozwinął burzliwą działalność dydaktyczną i administracyjną i niebawem – w 1967 r. – wydział zreorganizowano jako Instytut Nafty i Gazu. Szulepin został, rzecz jasna, jego pierwszym rektorem, ale nadal pozostawał bezpartyjny, co w realiach ZSRR było ewenementem. Za jego kadencji rozpoczęto budowę głównego gmachu Instytutu.

W 1970 r., w wieku 64 lat, Szulepin nawiązał romans z kolejną studentką. Rektora-lowelasa odesłano za to na emeryturę. Obraził się na wszystkich i wyjechał do Leningradu.

Minister obrony ZSRR marszałek Rodion Malinowski. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Dlaczego marszałek Malinowski źle spał

W okresie lat 1961-1963 zawitał do miasta na wizytację minister obrony ZSRR marszałek Rodion Malinowski. Dostojnego gościa ulokowano w ekskluzywnym hotelu wojskowym dla VIP-ów przy ul. Szewczenki 81 (przed parkiem).

W ciągu dnia gość wizytował sztab 38 Armii, a po tradycyjnym bankiecie udał się na spoczynek. Ale nie udało mu się wyspać. Około północy zaczął szczekać jakiś pies, a po chwili dołączyło do niego jeszcze czterech „kolegów”. Marszałek długo kręcił się na łóżku, ale szczekanie nie ustawało.

Dalsze wydarzenia przypominają filmowy horror. Późną nocą do dyżurnego pułku zatelefonował ordynans generała z rozkazem wystrzelania wszystkich psów w parku i na przyległych ulicach. Dyżurnym wówczas był sierżant Lew Jeszkilew, ojciec znanego pisarza. On właśnie obudził oddział i rozdał broń. Niebawem grupa specjalna pod dowództwem młodego lejtnanta stanęła pod locum generała. Z balkonu wojskowy osobiście wydał rozkaz – strzelać we wszystkie szczekające psy. A do tych, co nie szczekają, też strzelać – dla profilaktyki.

Dowódca grupy zapytał, co robić z tymi zwierzętami, które są w prywatnych obejściach i mieszkaniach. „Strzelać do wszystkich” – padła zdecydowana odpowiedź.

Wysokiej rangi dowództwo lokowano w „generalskiej daczy” przy ul. Szewczenki. Zdjęcie autora

Przez następne 40 minut park i okoliczne uliczki przypominały teren wojenny – żołnierze skakali przez płoty i strzelali do biednych psów. Oddzielna grupa przeszukiwała park, nie pozostawiając po sobie nic żywego. Strzały, skowyt i szczekanie zmieszało się w straszliwą kakofonię.

W końcu wszystko ścichło i marszałek mógł spokojnie zasnąć, czego nie można powiedzieć o mieszkańcach okolicznych uliczek.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 13-14 (425-426), 31 lipca – 14 sierpnia 2023

X