Legendy starego Stanisławowa. Część 65 Ul. Kisielewskiej – dawna 8 marca, fot. Iwan Bondarew

Legendy starego Stanisławowa. Część 65

Czarodziej z ul. 8 marca

W okresie sowieckim ul. Kisielewskiej nosiła nazwę ul. 8 marca. W latach 1950. mieszkał tu starszy, o zwykłym wyglądzie mężczyzna, którego wszyscy w okolicy znali jako czarodzieja. Za skromną opłatą mógł rzucić urok, powróżyć, wyleczyć wszystkie choroby, a nawet – sprowadzić do grobu.

Wówczas ulicę zamieszkiwały dwa klany, wrogie wobec siebie niczym rody Montecci i Capuletti. I oto jedna ze stron poprosiła czarownika, by rzucił urok na któregoś z wrogów. Dziadek się zgodził i niebawem zmarła matka przywódcy tego klanu. Czy wiedźmin przedobrzył, czy też był to nieszczęśliwy zbieg okoliczności – nie dowiemy się nigdy. Zemsta nastąpiła natychmiast. Tegoż wieczoru do mieszkania starego wdarł się nieutulony w żalu syn ofiary i zabił dziadka siekierą.

Starsi mieszkańcy ulicy do dziś pamiętają ten wieczór. Wówczas, nie wiadomo dlaczego, zaczęły pękać lampy ulicznych latarni – obsypane iskrami wyłączały się jedna po drugiej. Powiadają, że po śmierci czarownika nastąpił tak olbrzymi wybuch energii, że żadne elektryczne przyrządy tego nie wytrzymały. Dobrze, że nie było jeszcze lodówek i telewizorów.

Jezioro Towarka dziś, fot. Iwan Bondarew

Towarka

Na starej niemieckiej kolonii jest ul. Towarowa. Swą nazwę otrzymała od pobliskiej towarowej stacji kolejowej. Obok jest niewielkie jeziorko, nazywane popularnie „Towarka”. W latach 1950. w tych okolicach mieszkał znany malarz Wołodymyr Czerniawski. Wprawdzie wówczas jeszcze nie był znanym artystą – miał 10 lat i całymi dniami gonił po ulicy z kolegami. Chłopcy najczęściej biegali na Towarkę, aby poopalać się czy nawet powędkować. Jeziorko posiadało jeden szczegół, przyciągający ciekawskich. W samym jego środku sterczał wysoko zardzewiały pręt z jakiejś zatopionej skrzyni. Wszyscy byli do tego widoku przyzwyczajeni i traktowali pręt, jako stały element pejzażu.

Pewnego razu starsi chłopcy znaleźli (lub skradli) olbrzymią drewniana szpulę po kablu i zrobili z niej tratwę. Niebawem szybko skompletowana załoga wyruszyła w nieznane tzn. na środek jeziora. Zmęczeni sterowaniem tratwą, chłopcy dotarli do pręta i wyciągnęli skrzynię na brzeg. Była hermetycznie zamknięta, z napisami w obcym języku po bokach. Ktoś przyniósł z domu narzędzia i po kilku minutach skrzynia stanęła otworem. Wewnątrz, zakonserwowane towotem, leżały niemieckie szmajsery i jeden automat MG-42. W komplecie była też amunicja. Prawdopodobnie był to niemiecki pojemnik, zrzucony dla kogoś z samolotu podczas wojny. Dla kogo była przeznaczona ta broń, nie wiadomo. Interesujące jest to, że Stanisławów nigdy nie był okrążony przez Armię Czerwoną i zrzucać broni Niemcy nie potrzebowali. Może przeznaczona była dla podziemia, a może – dla grup dywersyjnych w 1941 r. Potem o niej zapomniano.

Ale te pytania chłopaków interesowały najmniej. Szybko podzielili między siebie znalezisko i poszli na sąsiedni cmentarz wypróbować broń. Na odgłos strzałów przybyła milicja, chłopakom dano dobrą nauczkę, a broń odebrano.

Lotnik-lejtnant z dziewczynami w parku. Początek lat 1950., z archiwum autora

Mali też pragną miłości

W latach 50. na stanisławowskim lotnisku bazowało kilka jednostek lotniczych. W jednej z nich służyli dwaj przyjaciele – młodsi lejtnanci. Ta parka przypominała znanych wówczas satyryków Sztepsela i Tarapuńkę: jeden miał ze dwa metry wzrostu, a drugi – jak to się mówi – metr w kapeluszu. Ten wysoki słynął ze swoich podbojów miłosnych – wszystkie telegrafistki, telefonistki i sztabistki po prostu rzucały mu się na szyję. Natomiast ten drugi nie miał szczęścia do miłości, dziewczyny patrzyły na niego, jak na „małe piwo” i nie traktowały poważnie.

Pewnego razu „mały” zapytał przyjaciela, w czym kryje się tajemnica jego powodzenia.

– Wiesz, kolego, one myślą, że jak jestem wysoki to i przyrodzenie mam duże. Nie jest to wprawdzie dalekie od rzeczywistości – zwierzył się „wysoki”.

„Mały” prawie się załamał, ale się przemógł i postanowił działać. W stolarce wystrugał sobie 30. centymetrową replikę (wiadomo czego) i wsadził ją do spodni. Z dumą przechadzał się po korytarzach sztabu. Ale żadna nie zwracała na niego uwagi.

Nadszedł 8 marca. Po uroczystym koncercie w klubie świętowanie kontynuowano w pokojach. Po paru kieliszkach w towarzystwie pięknych kobiet, przyjaciele wyszli na zewnątrz na papierosa… a przy okazji za „małą potrzebą”.

„Mały” wydobył swoją „imitację”, by mu nie przeszkadzała, a gdy ją chował, uderzył nią niechcący w ścianę tak, że odbił kawałek tynku. Któraś z pań z pewnością to zauważyła, bo „małego” już następnego dnia zaproszono na randkę.

Bunkier z restauracyjną przeszłością, fot. Iwan Bondarew

Zagadkowy bunkier

W dalekim zakątku parku im. Szewczenki przyczaiła się jakaś dziwna konstrukcja. Przypomina wejście do bunkra, ale wejście jest zamurowane. Co to takiego?

Są różne wersje: jest to opuszczony sowiecki schron lub tajne wejście, prowadzące do więzienia „Dąbrowa”. Najbardziej egzotyczna wersja – awaryjna śluza miejskiego jeziora. Ale prawda jest o wiele bardziej prozaiczna.

Od dawna mieszkający w Stanisławowie Wołodymyr Baran wspomina, że w latach 50. w parku działała popularna restauracja „Lato”. Leżała dokładnie naprzeciwko popiersia Szewczenki i była otwarta tylko latem, gdyż stoliki stały pod otwartym niebem. Dla okrągłego kształtu lokalu nazywano go „Podkową”. Wspomniany „bunkier” – to zwykła piwniczka, która służyła restauracji za lodówkę.

Restauracja „Lato”. Początek lat 1950., z kolekcji Romana Biłana

Sztuka uliczna na parowozach

Jeżeli wcześniej niecenzuralny napis na murze uważany był za chuligaństwo, to dziś uważany jest prawie za sztukę. W jednym z artykułów podano oryginalne wyjaśnienie terminu „Street-Art”: „Kierunek sztuki, wyróżniający się urbanistycznym ukierunkowaniem. Należą do niego graffiti, trafarety, postery, murale, instalacje figuralne itp. Zadanie Street-Artu nie polega na zawłaszczeniu powierzchni, lecz na przedstawieniu widzowi zamysłu autora i włączenie go do dialogu.

Uliczne malarstwo pojawiło się już w czasach antycznych, a rysunki naskalne można uważać za jego początki (wcale nie najpiękniejsze). Ojczyzną współczesnego Street-Artu są Stany Zjednoczone. To tu w latach 1930. na ścianach i wagonach pojawiły się pierwsze graffiti”.

No dobrze, to Ameryka, ale chciałoby się wiedzieć, kiedy pierwsze graffiti pojawiło się w naszym mieście? Okazuje się, że jesteśmy lepsi od USA, bo ten rodzaj sztuki pojawił się u nas na … parowozach.

Brygada robotników Iwanofrankiwskiej fabryki naprawy lokomotyw. Stanisław, 1949 r., z książki „Iwanofrankiwska fabryka naprawy lokomotyw”

W książce „Iwanofrankiwska fabryka naprawy lokomotyw” odnotowano pierwszy znany przypadek Street-Artu w Stanisławowie. W latach 1950. pracownik tej fabryki niejaki W. P. podczas czyszczenia parowozu napisał na nim tradycyjny, znany wszystkim ze ścian i płotów, wyraz. Szef fabryki nie ocenił artystycznych zdolności swego pracownika i rozkazał wsadzić go na dwie doby do aresztu.

No cóż – artystę obrazić może każdy.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 3 (415), 14 – 27 lutego 2023

X