Operacja „Bateryjki”
We wspomnieniach Petra Werszyhory – kierownika wywiadu oddziału partyzanckiego Kowpaka, działającego w latach II wojny w terenie podkarpackim – jest kilka wzmianek o Stanisławowie. Na przykład pisze on, że w lipcu 1943 roku w lasach pod miastem oddział natknął się na obóz żydowski. Około stu Żydów cudem przeżyło likwidację stanisławowskiego getta i ukrywali się przed hitlerowcami. Dowodził nimi były stanisławowski dentysta i ginekolog dr Zimmler.
Lekarz od razu zdobył zaufanie partyzantów. I wcale nie dlatego, że wyleczył kilku żołnierzy z biegunki. Dobrze znał kilku miejscowych chłopów ukraińskich, którzy korzystali z jego usług. Ich też postanowił wykorzystać Werszyhora. Na prośbę dra Zimmlera Huculi zaczęli zbierać informacje o działaniach Niemców w okolicach i nawet chodzili z zadaniami do Stanisławowa. Za te usługi bolszewicy rozliczali się z nimi zdobytą gotówką.
Pewnego razu „padł” akumulator radiostacji oddziału. Niemożliwe było znaleźć podobny w tych warunkach. Postanowiono poszukać czegoś na zamianę. I znaleziono!
Agentom dra Zimmlera zlecono skup w Stanisławowie 1500 baterii do latarek. Werszyhora trochę się niepokoił: gdyby kontrwywiad niemiecki był mądrzejszy, to uchwyciłby tę nitkę. Jak wykazały dalsze wydarzenia – Niemcy się nie spostrzegli. W ciągu jednego dnia ze wszystkich sklepów w Stanisławowie znikły baterie do latarek, zalegające na półkach przez lata. Nikt się nie spostrzegł i agenci spokojnie dotarli do obozu.
Niebawem łączność znów nawiązano.
Grób Rudniewa
Nazwisko Rudniewa, komisarza oddziału partyzantów Kowpaka, stało się legendarne. Według jednej z legend, zamordowała go podstępnie specjalnie przysłana radiotelegrafistka z Moskwy. Przyczyną rozkazu miała być sympatia, którą komisarz darzył bojówki OUN-UPA i z którymi prowadził pertraktacje. W archiwach zachował się dziennik Rudniewa, z którego wynika, że ta „sympatia” była przesadzona. Oto urywek:
„Nacjonalistów jest tu od cholery. Nie ma wioski, żeby nie było tam tej zarazy: i bulbowcy, i banderowcy, i melnykowcy. Znudziła mi się komedia z tą swołoczą. Zebrał się cały nacjonalistyczny motłoch, który rozbić nie byłoby trudno, ale byłoby to na rękę Niemcom i nastawiłoby przeciwko nam wszystkich zachodnich Ukraińców. Wśród nich jedynie dowództwo jest ideowo mocne, a cała reszta – to ślepa broń w rękach nacjonalistycznych prowodyrów. Przy pierwszym uderzeniu wszystko to się rozleci i nic nie zostanie z tej niezależnej Ukrainy” – pisał Rudniew.
Komentarz tu zbędny. NKWD nie było zainteresowane mordem komisarza.
Z jego imieniem powiązana jest jeszcze jedna legenda. Jak wiadomo, oddział partyzancki został zniszczony przez Niemców w okolicach Delatyna w sierpniu 1943 roku. To w tym boju komisarz przepadł bez wieści. Szef wywiadu Werszyhora zbierał informacje o swoim komisarzu. Zameldowano mu, że Niemcy przywieźli trup Rudniewa i pochowali na starym żydowskim cmentarzu.
Po wojnie Werszyhora kontynuował poszukiwania. Na żydowskim cmentarzu nic nie znalazł. Prawdziwy grób komisarza odnalazł w okolicach Delatyna. Rudniewa zidentyfikowano z resztek wąsów. W 1946 roku dokonano jego ponownego pochówku we wspólnym grobie w Jaremczu. Jego pomnik w Stanisławowie stał przez pewien czas koło liceum wychowania fizycznego.
Mleko dla obrony własnej
Psychologowie twierdzą, że reakcję człowieka na sytuację stresową można określić trzema słowami: bij, uciekaj, znieruchomiej. Innymi słowy, w krytycznej sytuacji ktoś realnie wyhamowuje, ktoś inny zaczyna bez sensu się miotać, a jeszcze inny, i tych jest najmniej, czynnie przeciwdziała zagrożeniu. Co może wywoływać takie reakcje? Byle co, chociażby rabunek.
Interesująca jest książka Wasyla Jaszana „Pod brunatnym butem”, w której opisuje Stanisławów w czasie niemieckiej okupacji. W październiku 1943 roku zdarzyła się historia, która nabyła rozgłosu w mieście i zwróciła uwagę kronikarza. Jako łącznik pomiędzy władzą okupacyjna i miejscową ludnością został utworzony Ukraiński Komitet Okręgowy. Pracowała tam młoda skromna dziewczyna Olga Switna.
Pewnego wieczoru, gdy było już ciemno, wracała do domu ulicą Słowackiego (ob. Gen. Tarnawskiego). Dziś uważana jest za spokojną, ale w czasie wojny tą drogą prawie nikt nie chodził. Jedną ręką Ola prowadziła rower, a w drugiej trzymała dzbanek z mlekiem. Nagle z ciemności wynurzył się mężczyzna, wydobył nóż i kazał się rozbierać. Ani płaszcza, ani cnoty dziewczyna nie miała zamiaru tego wieczoru oddawać i walnęła bez namysłu napastnika dzbankiem po głowie. Porzuciła rower i uciekła. Bandyta był na tyle oszołomiony, że nawet nie miał zamiaru prześladować dziewczyny.
Napadów na ulicy Słowackiego więcej nie było. Przynajmniej nic o tym nie pisano.
„Pantelaria”
Jak wyobrażacie sobie Państwo partyzantów? Komuś staje w oczach postać chłopców z UPA w cyklistówkach ze szmajserami zdobytymi na wrogu. Ktoś inny przypomni sobie partyzantów Kowpaka w czapkach-uszankach z czerwoną tasiemką i pepeszą. A przecież w tym czasie Stanisławów miał swoich partyzantów. Przy tym niepasujących do żadnego z powyższych opisów leśnych braci.
Po okupacji miasta Niemcy utworzyli w nim getto. Wszystkich jego mieszkańców czekał taki sam finał – śmierć. Nie wszyscy jednak się na to zgodzili. Kilku młodych Żydów uciekło w Karpaty, zorganizowali tam oddział partyzancki. Znane są nawet ich nazwiska: Oskar Fridlender, dentysta Kremicer, dr Zimmer. Najdziwniejsze było to, że dowodziła nimi kobieta – inż. Anda Luft. Oddział nazywał się „Pantelaria” – na cześć córki pani dowódcy. Mała przyszła na świat w dniu, gdy sojusznicy zdobyli włoską wyspę Pantelarię na Morzu Śródziemnym.
Przez prawie rok oddział walczył z Niemcami i nawet udało mu się zlikwidować szefa policji Tauscha. Jednak 5 listopada 1943 roku naziści zniszczyli partyzantów. W walce zginęła Anda Luft, jej mąż i maleńka Pantelaria. Ten bój przeżyło jedynie cztery osoby.
Po rozstrzale
17 listopada 1943 roku stało się czarną kartą w historii Stanisławowa. W tym dniu pod murami synagogi Niemcy rozstrzelali 27 ukraińskich patriotów, członków OUN. Większość z nich została aresztowana w dniu poprzednim w czasie obławy w Teatrze Miejskim, podczas spektaklu operetki „Szarika”.
Pewien węgierski oficer – sojusznik Niemców – robił zdjęcia z egzekucji. Do naszych dni zachowało się kilka tych strasznych fotografii. Kiedyś należały do zbieracza pamiątek Romana Biłana i to on zwrócił uwagę na jedną z nich. Dosyć dziwne jest to zdjęcie. Widzimy pluton egzekucyjny, chwilę po wykonaniu rozkazu opuszczający miejsce kaźni. Wszyscy mają niepokryte głowy, a stalowe hełmy trzymają w rękach. Jest to jawne naruszenie subordynacji i nie jest właściwe dla pedantycznych Niemców. Na poprzednich zdjęciach żołnierze przedstawieni są w hełmach. Twarze są ponure, oczy opuszczone – wydawać by się mogło, że wstydzą się swego czynu. Przy tym są zbyt lekko ubrani jak na listopad.
Kim byli ci ludzie? Świadkowie wspominają, że egzekucji dokonała niemiecka schutzpolicja, w której służyło wielu volksdeutschów – miejscowych Niemców. Wielu z nich, jako mieszkańcy Stanisławowa, mogli znać kogoś z rozstrzelanych. Prawdopodobnie tym volksdeutschom było wstyd spoglądać w oczy rodzinom straconych, swoim dawnym sąsiadom. Dlatego zdjęli hełmy. A może był to pewien rytuał, gdy kaci prosili swe ofiary o przebaczenie. Bezpośredni świadkowie tych wydarzeń może mogliby wyjaśnić, dlaczego Niemcy zdjęli hełmy. Ale gdzie teraz tych świadków szukać?
Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 2 (390), 31 stycznia – 14 lutego 2022