Legendy starego Stanisławowa. Część 28 Linia A-B zaczynała się na placu Franciszka Józefa (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebećkiego)

Legendy starego Stanisławowa. Część 28

Od A do B

Gdy rozebrano mury stanisławowskiej fortecy, centrum miasta przeniosło się z Rynku bardziej na południe. W okolicy dzisiejszej „stumetrówki” pojawiło się korso spacerowe, które mieszkańcy nazwali „A – B”. Kobiety, niczym na podium, demonstrowały swoje nowe suknie, a mężczyźni rywalizowali w zegarkach i cygarach.

Najstarszą zagadkę na temat tej ulicy odnalazła krajoznawczyni Ołena Buczyk w gazecie „Kronika Stanisławowska” z dnia 25 października 1885 roku. W artykule jest mowa o tym, że luksusowa dzielnica miasta zaczynała się od sklepu Kajetana Kopacza i ciągnęła do hotelu „Pod jeleniem”. Ze sklepem sprawa jest jasna – mieścił się na początku obecnej ulicy Halickiej w narożnym budynku, otaczającym pasaż Gartenbergów i został zrujnowany podczas I wojny światowej.

A gdzie był wspomniany hotel? W miejskich kronikach nie jest wspominany i najprawdopodobniej budynek hotelu został rozebrany, aby na jego miejscu wybudować coś bardziej okazałego. Nieco światła rzuca na te sprawę „Kurier Stanisławowski” z 1910 roku. W artykule „Nasze miasto” opisana jest linia A – B na ulicy Sapieżyńskiej, czyli obecnej Niezależności: „O siódmej godzinie wieczór elegancka publiczność zapełnia tę najbardziej ruchliwą ulicę i zaczyna bezsensowne kręcenie się od apteki Amirowicza (stała na skrzyżowaniu ulic Halickiej i Belwederskiej) do karlsbadzkiego składu porcelany”.

W 1905 roku w granicach tzw. „dzielnicy bankowej” zamożny Żyd Grauer zbudował wielką dwupiętrową kamienicę (ob. Szaszkiewicza 2). Parter oddał w dzierżawę. Początkowo mieścił się tu sklep firmowy chemicznej fabryki „Tlen”, potem drogeria Jana Dąbrowskiego, a około roku 1910 otwarto tu sklep z wyrobami porcelanowymi „Karlsbadzki skład porcelany i szkła”.

…i kończyła się linia A-B przy sklepie z porcelaną (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebećkiego)

A więc, linia A – B ciągnęła się wzdłuż dzisiejszej ul. Niezależności od pasażu Gartenbergów do skrzyżowania z ul. Szaszkiewicza. Tu eleganckie państwo zawracało i spacerowało z powrotem. Wyjaśnia to chyba zupełny brak starych widokówek w widokiem tego końca linii A-B.

„Union” najlepszy hotel w mieście. Przed wejściem – kupy końskiego łajna (pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina)

Zapach starej Austrii
Gdy ogląda się stare pocztówki ze Stanisławowa, widzi się na nich elegancko ubranych mężczyzn i strojne kobiety, nieśpiesznie spacerujących ulicami miasta. Ma się wrażenie, że w okresie austriackim życie było wesołe i beztroskie. Od rana do wieczora orkiestry grały na ulicach walce Straussa, w licznych kawiarniach i cukierniach publiczność zajadała smaczne strudle, na klombach roztaczały swoją woń róże, jedzenie nie było modyfikowane a powietrze czyste, nie nastała bowiem jeszcze era automobili.

Ten sielankowy widoczek jednak nieco blaknie przy oglądaniu kolejnej widokówki. Widzimy na niej prestiżowy hotel „Union”, stojący w samym centrum Stanisławowa (ob. Centrum Biznesowe „Kijów). Gdy przypatrzymy się pierwszemu planowi, to zauważymy leżące na drodze kupy końskiego łajna, którego zapach musiał przebijać delikatny zapach ciasteczek, donoszący się z kawiarni hotelowej. Ale zapach końskiego nawozu nie wyczerpywał wszystkich aromatów ówczesnego miasta. Oto jak opisywał „porządek” w mieście dziennikarz „Kuriera Stanisławowskiego” w 1911 roku:

„Ulica jest śmietnikiem. Wszystko co zbędne wyrzucane jest na ulicę. Jeżeli jakaś rzecz nie posiada wartości dla naszego obywatela, który nie jest „uświadomiony społecznie”, nie przekaże jej do funduszu Towarzystwa Szkoły Ludowej i po prostu wyrzuci na ulicę. Stare kalosze, afisze, skórki po pomarańczach, resztki owoców, niedopałki, zeszyty, rozbite szkło i porcelana, stare krawaty, części sznurówek, fragmenty damskiej garderoby, pudła kartonowe, stare pularesy – wszystko to można zobaczyć na ulicach, ponieważ jest wyrzucane przez właścicieli sklepów i mieszkańców. Często, przeważnie nocą, z okien wylewane są na ulicę pełne miski, których zawartość dotyczy ciała lub honoru któregoś ze współobywateli. Czasem bywa to przedmiotem dochodzeń policji i nawet rozpraw sądowych”.

Prawdopodobnie dlatego prawie wszyscy mieszkańcy Stanisławowa nosili kapelusze.

Pojedynek
Na pierwszy rzut oka słowa „pojedynek” i „Stanisławów” powinny być sobie całkowicie obce. Jakie tu mogły być pojedynki? Co innego muszkieterska Francja czy ostatecznie carska Rosja, gdzie od czasu do czasu odstrzeliwano słynnych literatów. Jednak studiowanie prasy z początku XX wieku wyjawia interesujące fakty. W „Kurierze Stanisławowskim” z dnia 6 sierpnia 1911 roku czytamy:

– Dnia 2 bieżącego miesiąca w sali Egera przy ul. Gazowej (ob. Dniestrowskiej) odbył się pojedynek na pałasze pomiędzy tutejszymi akademikami L. i S. Oboje zostali lekko ranni – donosił „Kurier”.

Pojedynek studentów (z archiwum autora)

Warto zaznaczyć, że „akademikami” wówczas nazywano studentów uczelni. Na niemieckich uniwersytetach studenci często bili się ze sobą, ale dzięki ochronnej odzieży i zasadom bezpieczeństwa bardzo rzadko pojedynki kończyły się kalectwem lub śmiercią. W Stanisławowie nie było wyższej uczelni i dlatego pojedynki były ewenementem. Budynek Egera zachował się do naszych dni. Jego adres: ul. Dniestrowska 47. Stoi w głębi ulicy.

Dawna sala Egera (z archiwum autora)

Ta historia przypomniała mi jeden skandal. Współczesny nam, już we współczesnym tego słowa znaczeniu akademik K. na łamach lokalnej prasy oskarżył innego akademika G. o plagiat. Proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby dozwolone były u nas pojedynki i naukowiec wyzwałby kolegę? W mieście byłoby mnóstwo afiszy: „W gmachu „Proswity” odbędzie się pojedynek na szpady. Powód – obrona praw autorskich”. Pomieszczenie szczelnie wypełniliby studenci, a wykładowcy konkurujących uczelni robiliby stawki na swego faworyta. Lokalna telewizja prowadziłaby transmisję na żywo, a tysiące widzów obserwowałoby pokaz „akademickiej” szermierki.

Wydaje mi się, że po pierwszej krwi, o plagiatach w kołach naukowych można byłoby zapomnieć.

Duchy w kościele
W horrorach bohaterowie, uciekając od potworów, usiłują schronić się w kościołach. Jednak nie zawsze mury świątyń powstrzymują duchy nieczyste – proszę przypomnieć sobie powieść M. Gogola „Wij”. W farze stanisławowskiej różne demony też czuły się bezkarne.

Wnętrze kościoła farnego w Stanisławowie (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebećkiego)

Krajoznawca Ołena Buczyk wyszukała interesującą informację w „Kurierze Stanisławowskim” za rok 1911, w której jest mowa o Dniu Wszystkich Świętych, przypadającym na 1 listopada. Święto to nazywane jest w Europie również „świętem zmarłych”.

Mniemano, że w tym dniu wieczorem zbierają się w kościele dusze zmarłych. Krótko przed północą w świątyni same zapalały się światła, zaczynały grać organy i duchy śpiewały psalmy. Nabożeństwo odprawiał duch kapłana. Rzecz jasna, żywym uczestniczenie w tych nabożeństwach było zakazane.

Powiadają, że jedna dziewczynka zapragnęła zobaczyć tę „mszę duchów”. W noc święta zmarłych zakradła się do kościoła i schowała w kącie. Jednak duchy ją zauważyły i otoczyły. Dziewczynka rzuciła się do drzwi, ale zrozumiała, że nie zdąży. Rzuciła na posadzkę chustę, którą duchy zaczęły szarpać i drzeć. Dało jej to kilka chwil, by dobiec do drzwi. Już przy nich stała, jednak duchy ją prawie dopędziły… aż tu raptem odezwało się pianie koguta i cała nieczysta siła zniknęła.

Od tej chwili dziewczynka chodziła na msze wyłącznie do kościoła ormiańskiego.

Radykalny poseł
Imię Łewko Baczyński ukraińskim historykom jest dobrze znane. Adwokat, działacz parlamentarny, wiceprezydent ZURL pozostawił po sobie znaczny wkład w historię Galicji. W Iwano-Frankiwsku jego imię nosi jedna z ulic, a popiersie polityka zdobi pomnik ZURL przy ul. Grunwaldzkiej. W parku za hotelem „Nadija” zachował się grobowiec rodziny Baczyńskich.

Ma się wrażenie, że był to poważny adwokat, mający swoją praktykę i walczący w parlamencie o wartości demokratyczne. Rzeczywiście, Baczyński był bardzo charyzmatyczną postacią, ale skłonną do awantur i stale przytrafiały mu się jakieś skandaliczne przygody.

Pan Łewko należał do Rusko-Ukraińskiej Radykalnej Partii i w 1907 roku został deputowanym do austriackiego parlamentu. Wkrótce nowo obrany deputowany sprowokował masową bijatykę. W Haliczu na Górze Zamkowej miał miejsce wiec moskalofilów. Przyszli tam, bez zaproszenia, posłowie (tak wówczas nazywano deputowanych) Baczyński i Lewicki ze swymi zwolennikami. Pomiędzy moskalofilami i nielicznymi radykałami zawiązała się bójka i policja dwukrotnie musiała rozdzielać strony. „Kurier Stanisławowski” napisał wówczas, że „radykałów zrzucono z Góry Zamkowej i mocno pobito ukraińskich posłów, a szczególnie Łewkę Baczyńskiego”.

W grudniu 1907 roku znów zwróciła na niego uwagę prasa. W czasie posiedzenia parlamentu prowadzący nie chciał przeczytać interpelacji posłów ukraińskich na temat jakiejś polskiej prowokacji. Wówczas Baczyński rzucił w prezydium półmetrowy drewniany pulpit (według innej wersji – nogę od krzesła). Ciężki drewniany przedmiot do prezydium nie doleciał, natomiast uderzył w głowę posła Beńkowicę, który spokojnie drzemał na swoim miejscu i nikogo nie zaczepiał. Za to wydarzenie przeprosiny musiał składać przewodniczący radykalnej frakcji Julian Romańczuk.

W czerwcu 1912 roku Baczyński wyróżnił się najdłuższym na świecie przemówieniem parlamentarnym. Rząd Galicji nie dawał zgody na otwarcie ukraińskiego uniwersytetu we Lwowie. Ukraińscy deputowani postanowili zerwać posiedzenie. Z 13 na 14 czerwca Baczyński wystąpił z interpelacją przeciwko rozbudowanemu budżetowi wojskowemu. Jego przemówienie trwało 13 godzin i 8 minut. Pod koniec zerwał głos i chrypiał już do końca życia.

W wyniku interpelacji – nie było ani uniwersytetu, ani pieniędzy na wojsko.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 23-24 (339-340), 20 grudnia – 16 stycznia 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X