Legendy starego Stanisławowa. Część 25 Handel na rynku (widokówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina)

Legendy starego Stanisławowa. Część 25

Człowiek deszczowy

Wielu ludzi wspomina z upodobaniem stary Stanisławów: „O, jak dobrze żyło się za czasów babci Austrii – naturalne jedzenie, niesyntetyczna odzież, ekologia itp.”. Jednak wszystkie te plusy niwelował brak urządzeń sanitarnych w budynkach. Rzecz jasna, dla kogoś majętnego chwila „rozmyślania” w ciepłej toalecie, czy gorąca kąpiel w wannie nie stanowiły problemu. Jednak większość mieszkańców Stanisławowa na początku XX wieku nie tylko o wannie, ale nawet o bieżącej wodzie w mieszkaniu mogła jedynie pomarzyć. Nieraz zwykła potrzeba umycia się pod prysznicem stawała powodem prawdziwych problemów.

Na jednym ze stanisławowskich przedmieść mieszkał sobie niejaki pan Michał. Pracował w urzędzie, był kawalerem i cierpiał na bezsenność. Kiedyś poskarżył się koledze, że nie może długo zasnąć – ten poradził mu chłodny prysznic przed snem.

Michał nie miał w domu ani wanny, ani balii, więc realizacja przyjacielskiej rady nie była łatwa. Ale nie ma sytuacji bez wyjścia. Pewnego dnia pod wieczór nad Stanisławów nadciągnął deszczyk. Michał zrozumiał, że jest to szansa dla niego. Zaczekał, aż się ściemni. Około 22:00 w kamienicy zrobiło się cicho, sąsiedzi poszli spać, wobec tego młodzieniec zdjął ubranie i wyszedł na podwórko, by zażyć deszczowej kąpieli.

Wszystko by się udało, gdyby sąsiadka pani Józefowa nie musiała w tej chwili wyjść za małą potrzebą. Toaleta znajdowała się daleko, więc ciotka skierowała się do ogrodu. Gdy ujrzała nagiego mężczyznę, podniosła straszny wrzask. Sąsiedzi pomyśleli, że na dom napadli złodzieje i uzbroiwszy się w miotły, łopaty i lampy skoczyli na pomoc kobiecie. Przestraszony pan Michał początkowo schował się w krzakach, ale gdy go otoczono – musiał się „poddać”.

Incydent szybko wyjaśniono i mężczyzna wrócił do domu. Tej nocy spał jak zabity i od tej pory na bezsenność już nie narzekał. Jak potoczyły się jego dalsze stosunki z sąsiadką – prasa nie podaje.

Czerwony terminator
Gdy przegląda się starą prasę, ma się czasem wrażenie, że trafiło do równoległego świata. „Kuryer Stanisławowski” z 18 lutego 1905 roku podał krótką wzmiankę, której trudno nie zauważyć.

Dziennikarz poinformował, że ulicami Stanisławowa spacerował… terminator. Mało tego, miał on jeszcze marksistowskie przekonania, bo głośno śpiewał pieśń polskich rewolucjonistów „Czerwony sztandar”. Gdy ks. Misio zwrócił mu uwagę, chłopiec posłał go… wiadomo gdzie i dodał kilka niewybrednych epitetów. Pikanterii sytuacji dodaje fakt, że terminator miał niecałe 15 lat.

Niegdysiejszych uczniów zawodówek nazywano terminatorami (z archiwum autora)

Człowiekowi współczesnemu trudno zorientować się, co za maligna tam się odbywała. Tymczasem wszystko łatwo da się wytłumaczyć. Kiedyś w Galicji terminatorami nazywano uczniów, odbywających termin nauki zawodu u mistrza. Nasz młodociany sympatyk bolszewików uczył się na ślusarza w stanisławowskim kole przemysłowym. „Posłał” on swego katechetę, czyli nauczyciela religii. Gazeta zadaje retoryczne pytanie: „Co z niego wyrośnie?”.

Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Może chłopak szczęśliwie spił się w kompanii ślusarzy-proletariuszy, a może zrobił karierę, zostając jednym z przywódców KPZU (Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy).

Ortodoksalna podwyżka
We współczesnej Ukrainie klient niestety konstatuje jedynie zdrożenie towarów. Nikogo już nie dziwi, że cyfry na cennikach sklepowych rosną w progresji geometrycznej i nic się tu nie poradzi. W starym Stanisławowie wzrost cen starano się jednak kontrolować i walczono o prawa klientów.

1 maja 1906 roku miejscy rzeźnicy podnieśli ceny o 8 halerzy za kilo wołowiny. Znacząco odbiło się to na portfelach mieszkańców miasta, których średnia pensja wynosiła 100 koron. Wówczas przeważnie pracowali tylko mężczyźni, utrzymujący żony i dzieci, i na dodatek również teściową. Dziennikarze starali się wyjaśnić przyczynę tej dość dziwnej podwyżki, gdyż ceny skupu mięsa nie uległy zmianie.

Okazało się, że problem miał charakter międzywyznaniowy. Prawie połowę mieszkańców Stanisławowa stanowili wyznawcy religii mojżeszowej, którzy spożywali jedynie koszerną wołowinę, czyli mięso krów, ubitych w specjalny sposób z minimalnym przelewem krwi. Dla chrześcijan krowy rżnięto byle jak. Takie mięso uważano za trefne i Żydzi je nie kupowali.

Rzecz jasna, koszerne było droższe niż trefne. W tym czasie wszyscy stanisławowscy rzeźnicy byli z narodu wybranego. Miejscowy kahał nakazał im zniżyć ceny na wołowinę. Rzeźnicy się podporządkowali, ale straty skompensowali sobie na cenie dla chrześcijan.

Wybuchł wielki skandal, ceny jednak nie spadły. Dziennikarze skonstatowali jedynie fakt, że mięso należy dziś do tak drogich produktów, że pozwolić mogą sobie na nie jedynie ludzie zamożni.

Górka
Jedna z dzielnic Stanisławowa, ta za przejazdem kolejowym na Wowczynieckiej, znana jest jako Górka. Nazwa dość dziwna, bo teren wokół jest płaski i żadnych pagórków tu się nie zobaczy.

Za przejazdem kolejowym leży dzielnica Górka (z archiwum autora)

Są co najmniej dwie wersje pochodzenia tej nazwy. Niektórzy krajoznawcy uważają, że wiąże się ona właśnie z przejazdem kolejowym, który ma kształt tunelu pod torami, pieszy więc najpierw musiał zejść w dół, by następnie wejść na górę. Stąd też nazwa.

Inną historię przedstawił artysta malarz Ihor Ropiak, któremu opowiedzieli ją rodzice. Węzeł komunikacyjny wybudowano jeszcze za Austrii. Gdy kopano tunel, na rogu ulic Wowczynieckiej i Depowskiej usypano ziemię w wielką hałdę, która była tam dość długo. Od tej „górki” zatem wzięła się nazwa dzielnicy.

Jak widzimy obie wersje związane są z przejazdem kolejowym i wyglądają na zupełnie logiczne. Jest jednak małe „ale”. Tunel przekopano w 1906 roku, nazwa zaś „Górka”, a dokładnie „Kniahinin-Górka”, spotykana jest na mapach Stanisławowa od XIX wieku.

Wobec tego spróbuję utworzyć trzecią wersję: w dawnych czasach okolica była rzadko zabudowana parterowymi domkami – o blokach oczywiście nie było mowy. Krajobraz wobec tego roztaczał się szeroki. Dokąd prowadzi ul. Wowczyniecka? Dobrze – do wioski Wowczyńce, gdzie są pagórki, zwane górami. Były dobrze widoczne z leżącego bardziej na północ Kniahinina. W ten sposób nazwa „Górka” wywodzi się z bliskości gór.

Diabelska góra
W parku koło stadionu jest olbrzymia góra, której pochodzenie do dziś jest niejasne. Krąży o niej wiele legend.

Naprzeciwko parku było kiedyś więzienie „Dąbrowa”, w którym wśród więźniów istniała swego rodzaju tradycja. Gdy któregoś z więźniów zwalniano, miał on zabrać ze sobą pełną czapkę ziemi z dziedzińca i wysypać ją w parku. Niebawem wśród jodeł i klonów wyrosła olbrzymia góra, nie ustępująca prawie wysokością samemu więzieniu. Nasyp usypany rękoma morderców, złodziei i gwałcicieli miał, rzecz jasna, negatywny wpływ, który z czasem musiał się przejawić.

Pod koniec lat 70. pojawiły się w mieście słuchy, że znikły dwie małe dziewczynki. Niektórzy wiązali to z działalnością sekt lub satanistów, którzy na szczycie parkowej góry składali w ofierze niewinne duszyczki. Faktycznie, wieczorami zbierali się tam jacyś młodzi ludzie i palili ogniska. Piekli tam szaszłyki, czy palili ciała niewiniątek – dokładnie nie wiadomo.

O wysokiej górze w parku Szewczenki istnieje wiele legend (z archiwum autora)

Natomiast porą zimową ta góra jest ulubionym miejscem dzieci, które zjeżdżają z niej na sankach. Zdawałoby się – niewinna zabawa. Ale znajomy lekarz-traumatolog opowiadał, że każdej zimy przywożą do szpitala dziesiątki dzieci ze złamaniami. Przy czym zdarzają się one nie podczas zabaw na wałach, gdzie też są zbocza, ale właśnie na górze w parku.

Oficjalna wersja powstania góry jest bardziej prozaiczna: usypano ją w 1906 roku jako placyk widokowy w nowym parku. Ciekawe, czy nie wykorzystano przy tym darmowej pracy „mieszkańców” sąsiedniego więzienia?

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 17 (333), 13 – 30 września 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X