Legendy starego Stanisławowa. Część 22 Pogorzelisko młyna Immerdauera (pocztówka z kolekcji Ołega Hreczanyka)

Legendy starego Stanisławowa. Część 22

Młyn Immerdauera

W 1970 roku Wołodymyr Baran przygotowywał materiał do przewodnika po Przykarpaciu „Historii wyraziste strony”. Wielokrotnie spotykał się z najstarszym mieszkańcem i honorowym obywatelem naszego miasta Wilhelmem Stolarczukiem, który przekazał pisarzowi pewną interesującą historię.

Na początku XX wieku na skrzyżowaniu dzisiejszych ulic Melnyczuka i Hruszewskiego (dziś stoi tu czteropiętrowy blok z okresu Chruszczowa) stał wielki parowy młyn Immerdauera. W 1902 roku czteroletni Wilhelm (raczej Willi, jak go wtedy zwano) spacerował z ojcem w tej okolicy. Nagle chodnik i jezdnię pokrył żywy kilim… myszy. Było ich tak wiele, że miało się wrażenie, że na ziemię wylano czarną kawę. Te malutkie wąsate i ogoniaste stworzonka wybiegały z piwnic młyna i znikały w najbliższych uliczkach. Zrozumiałe, że obecne tam panienki podniosły taki wrzask, jakby nastał koniec świata. Ta mysia parada trwała raptem kilka minut i tak samo niespodziewanie zakończyła się, jak rozpoczęła.

Wieczorem tegoż dnia młyn spłonął.

Psia krew
Co by tam nie opowiadano o złotych czasach „babci Austrii”, dziś społeczeństwo jest o wiele bardziej ludzkie. Przytoczę tu przykład kwestii bezpańskich psów. Dziś służby komunalne je sterylizują, po czym umieszczają na ich uszach stosowne klipsy. Ruchy obywatelskie gromadzą pieniądze na schroniska dla zwierząt, budują budy dla psów, organizują dla nich pożywienie.

Za „babci Austrii” wszystko było o wiele bardziej brutalne. Na początku XX wieku Stanisławów miał poważny problem – zgraje bezpańskich psów, zarażone wścieklizną, wałęsały się po mieście i gryzły nawzajem. Ponadto napadały na ludzi, w tym na małe dzieci – było nawet kilka wypadków śmiertelnych.

Magistrat walczył z bezpańskimi psami (pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina)

Magistrat i starostwo zastosowały bezwzględne środki. Wszystkie bezpańskie psy zostały odłowione i zabite. Zlikwidowano nawet domowych ulubieńców, które zostały pogryzione. Właścicielom czworonogów pozwalano wyprowadzać je do miasta jedynie na smyczy i w kagańcu. O pierwszych symptomach wścieklizny miano natychmiast zawiadamiać magistrat. Wejście z psami do sklepów i restauracji było surowo zakazane.

Mieszkańcy Stanisławowa jednak niezbyt przejmowali się tymi surowymi przepisami, stając czasem w obronie swoich pupilków. Pewnego razu oburzony tłum poturbował policjanta, który złapał bezpańskiego psa.

Szczyt „psiej wojny” przypadł na styczeń 1903 roku. Uciekły wówczas na kilka dni trzy psy i pogryzły przechodniów. Interesujące jest to, że wszystkie należały do wojskowych. A więc, piesek kapitana obrony krajowej pana Kohna z ul. Lipowej (ob. Szewczenki) pogryzł trzy osoby. Pies porucznika X. z ul. Pelesza (ob. Hnatiuka) – dwóch przechodniów. Ale te wyczyny pokonał pies porucznika 31 pułku artyleryjskiego Rudolfa Funka. Podczas gdy pierwsze dwa psy napadały wyłącznie na cywilów, „artyleryjczyk” pogryzł tylko wojskowych: poruczników Nejpauera i Zaryckiego oraz kapitana Kleina.

Wszystkich poszkodowanych wysłano do szpitala w Budapeszcie. Ciekawe – czy na koszt por. Funka?

O kościele Ave Maria istnieje interesująca legenda (pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina)

Ave Maria
Dom modlitwy ewangelików-baptystów przy ul. Hordyńskiego 2 ma długą historię. Wybudowany został w 1903 roku jako kościół katolicki Ave Maria według projektu Felicjana Bojana. Nazwa świątyni pochodzi od łacińskiego „Zdrowaś, Mario”, które to słowa są pierwszymi słowami modlitwy.

Swego czasu krajoznawca Mychajło Hołowatyj zapisał interesującą legendę o tym kościele. Opowiedziała ją mieszkanka Iwano-Frankiwska Maria Spiwak, która usłyszała ją od matki.

Na początku XX wieku pewien Austriak dokonał zbrodni w Stanisławowie. Musiał uczynić coś poważnego, bo skazano go na śmierć. Ostatnim życzeniem skazańca była modlitwa. Uprosił strażników, żeby nie stracili go, dopóki będzie się modlił. O wstawiennictwo błagał Najświętszą Marię Pannę, wspomożenie grzeszników. Szczerze żałował za swój czyn i modlił się długo – przez całą dobę. W tym czasie z Wiednia nadeszło ułaskawienie.

Mężczyzna wrócił do domu. Sprzedał swój majątek i wybudował za te pieniądze kościół Ave Maria. Jest to bardzo piękna legenda, ale w swoim zeszycie Hołowatyj zapisał: „Historia mija się z udokumentowanymi źródłami”.

Jajeczny herb
Herby można zobaczyć nie tylko na tarczach rycerzy i w symbolice państwowej. Czasem elementy heraldyczne wykorzystywane są w zdobieniu fasad budynków. Są to przeważnie orły, figury geometryczne, kwiaty. Mamy kilka takich budynków w naszym mieście. Ale największą uwagę przyciąga dom pod nr 3 przy ul. Niżowej. Pomalowano go na różowo i trudno go nie zauważyć.

Wcześniej należał do przedsiębiorcy Adalberta Talera, który zaczynał jako zwykły handlarz, ale z czasem na tyle się wzbogacił, że mógł pozwolić sobie na wystawienie własnej kamienicy. Postawił ją w 1904 roku.

Swój kapitał zbił na handlu… jajkami, dlatego też ten symbol życia widnieje na heraldycznej tarczy.

Pod względem ilości jajek na fasadzie kamienica przy ul. Niżowej może konkurować chyba z inkubatorem (pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina)

Pasaż Gartenbergów
W 1904 roku w Stanisławowie zbudowano olbrzymi pasaż handlowy. Oficjalnie należał on do braci Gartenbergów, chociaż wszystkie sprawy prowadził starszy brat. Był najbogatszą osobą w mieście, ale było mu tego za mało. Gartenberg chciał, by o jego bogactwie mówiono w całej monarchii. Dlatego zdecydował się na wyłożenie posadzki pasażu srebrnymi koronami. Z taką propozycją zwrócił się do burmistrza.

Urzędnik nie wiedział co ma odpowiedzieć. Z jednej strony monety był wizerunek cesarza, którego nie godzi się deptać. Z drugiej – herb monarchii, o który też nie wypada wycierać nogi. Nie mógł też zabronić tego Gartenbergowi, bo w ustawach na ten temat nie było ani słowa. Biedny burmistrz radził się członków magistratu i prawników, ale ci rozkładali ręce i odradzali kłótnię z wpływowym Gartenbergiem.

Rozterkę męża zauważyła żona i zapytała o przyczynę. Uważnie wysłuchawszy małżonka, udzieliła mu mądrej rady.

Gdy Gartenberg w ustalonym dniu przyszedł do burmistrza, ten powiedział, że daje mu pozwolenie na wyłożenie posadzki monetami, ale pod warunkiem, że będą ułożone na sztorc.

Wnętrze pasażu Gartenbergów (pocztówka z kolekcji Ołega Hreczanyka)

Jakkolwiek bogaty był Gartenberg, ale na to pieniędzy mu nie starczyło. Obrażony kupiec wrócił do domu. Ale obraził się na próżno – po dziesięciu latach wszystkie monety na pewno wydłubaliby rosyjscy kozacy, którzy zdobyli miasto.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 10 (326) 31 maja – 17 czerwca 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X