Legendy starego Stanisławowa. Część 21 W Kasynie Mieszczańskim zbierali się kawalerowie (pocztówka z kolekcji Olega Hreczanyka)

Legendy starego Stanisławowa. Część 21

Starzy kawalerowie

W Związku Radzieckim istniał tzw. „podatek od bezdzietności”, który pobierano od nieżonatych mężczyzn. Interesujące jest to, że za Austrii kawalerów też nie pozostawiano w spokoju. Wówczas nazywano ich „starymi kawalerami” i też pobierano od nich podatek, pragnąc ich ożenku za wszelką cenę.

Krajoznawca Natalia Chrabatyn znalazła w starych rocznikach „Kuriera Stanisławowskiego” ciekawą informację. Zimowy sezon karnawałów, pod koniec lutego, kończył Wieczorek Starych Kawalerów. W różnym czasie odbywał się on w różnych miejscach, dla przykładu na początku XX wieku bawiono się w Kasynie Mieszczańskim przy deptaku głównym. Organizatorzy zapraszali tam młode i niezbyt młode kobiety, wśród których samotni kawalerowie mieli szanse znalezienia towarzyszki życia. Faktycznie był to bal, gdzie grała orkiestra, działał bufet, damy popisywały się toaletami, zawiązywały się znajomości, tańczono, popijano i flirtowano.

Wydawać by się mogło – czegóż więcej potrzeba kawalerowi do szczęścia? A jednak nie wszyscy kawalerowie odwiedzali tę imprezę. Aby wpłynąć jakoś na zdeklarowanych kawalerów, gazety drukowały nazwiska złośliwych „nieobecnych” na takim balu, ukrywając je wprawdzie za pierwszą literą. Tym niemniej, w małym Stanisławowie było to wystarczające do identyfikacji osoby.

Niektórzy kawalerowie mieli jednak przyczyny, by obawiać się płci pięknej. Na przykład niejaki pan P.K. przez długi czas spotykał się z pewną panią, sprawa miała się już ku weselu, ale przed weselem postanowił on sprawdzić uczucie narzeczonej. Powiedział swej wybrance, że nieudolnie zainwestował i stracił wszystkie oszczędności. W odpowiedzi dziewczę rzekło, że żebraka nie potrzebuje i zwróciła pierścionek zaręczynowy. Od tej pory biedak ów stracił ostatecznie wiarę w miłość i w kobietach widział jedynie potencjalne zagrożenie dla swego portfela.

Koszary infanterii (pocztówka z kolekcji Olega Hreczanyka)

Fatalny pech
Są ludzie szczęśliwi, na ogół z życia zadowoleni i pechowi. O tych ostatnich mówi się, że urodzili się w poniedziałek. Bohater naszej kolejnej historii urodził się na pewno w poniedziałek 29 lutego roku przestępnego.

Na początku XX wieku w 58 pułku piechoty, rozlokowanym w Stanisławowie, służbę wojskową odbywał młody żołnierz. Służba mu nie szła od pierwszego dnia – sierżanci stale mieli do niego pretensje o wszystko, kpili z niego żołnierze ze starszych roczników, a nawet dla swego rocznika był pośmiewiskiem. Gdy służba w koszarach stała się już nie do zniesienia, młodzieniec postanowił zrobić sobie przerwę i pójść do lazaretu. Miał podstawy – podczas pobytu na poligonie przemoczył nogi i od tej pory bolało go gardło i miał gorączkę. Lekarz pułkowy uznał go jednak za całkowicie zdrowego i odprawił z kwitkiem.

Doprowadzony do rozpaczy chłopak uciekł się do czynu radykalnego. Wszedł na drugie piętro koszar, stojących przy ul. 3 Maja (dzisiejsza Hruszewskiego, naprzeciwko „Białego domu”), i skoczył z okna. Należy zauważyć, że austriackie drugie piętro ma wysokość sowieckiego czwartego. Ale i tu chłopak nie miał szczęścia – obyło się kilkoma sińcami, więc do szpitala nie trafił. Trafił natomiast do… karceru.

Dr Eliasz Fiszler (z archiwum autora)

Żydowskie wybory
Przed stu laty w żydowskim kahale, czyli radzie religijnej, władzę mocno dzierżyły dwa klany – Horowitzów i Galpernów. Z 18. członków 9. było przedstawicielami tych rodzin. Nie wszyscy Żydzi byli z takiego stanu rzeczy zadowoleni. Przedstawiciele inteligencji i biznesu pragnęli przejąć władzę. Ortodoksi, rzecz jasna, stawiali im zaciekły opór, nie przebierając w środkach.

W 1900 roku miały miejsce wybory do kahału. Od opozycji wysunął swoją kandydaturę dr Eliasz Fiszler. Stale przebywał w sali głosowań, aby uniknąć fałszerstw. W czasie przerwy obiadowej uwagę jego zwróciła urna do głosowania. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak należy – wąska szczelina w wieku na kartki, zaplombowane wieko urny. Ale doktora zainteresowały szpary w dnie urny. Zaczął dno obmacywać i odkrył, że dno się wysuwa! Podstępni Horowitzowie-Galpernowie planowali w ten sposób sfałszować wyniki wyborów i pozostać przy władzy.

Wybuchł głośny skandal, który dotarł nawet do namiestnictwa we Lwowie i wyniki wyborów skasowano. Niebawem wybrano nową radę, w której dr Fiszler objął posadę zastępcy przewodniczącego.

Mania doktora Klaara
Każdy ma swoje „karaluchy” w głowie. Ale u większości ludzi siedzą one cicho, u niektórych zaś są hiperaktywne. W 1900 roku w Stanisławowie mieszkał praktykujący lekarz Szymon Klaar, w którym jego „karaluchy” zyskały absolutna przewagę nad zdrowym rozsądkiem. Szanowny doktor wynalazł środek przeciwko kichaniu i aktywnie go promował, okleiwszy reklamami pół miasta. Jednak cudowny lek okazał się nieskuteczny i jego wynalazca stał się obiektem drwin. Młodzież otwarcie kpiła ze starego, umyślnie głośno kichając w jego obecności. Wówczas doktor bardzo się denerwował i okładał ich laską. Oburzone ofiary podały do sądu, który skazał lekarza na publiczne przeprosiny.

Prawdopodobnie wśród zebranych znajduje się dr Klaar (pocztówka z kolekcji Olega Hreczanyka)

Doktor się jednak nie uspokoił i przystąpił do kontrataku. Najbardziej swoimi kichnięciami denerwowali go panowie Gofrichter, Szor i Wałachow. Klaar rozpoczął przeciwko nim proces sądowy i wymagał publicznego zakazu kichania w jego obecności. Sąd nie zadowolił jego żądań, a ponadto zezwolił pozwanym kichać na lekarza ile dusza zapragnie.

Te ręce niczego nie brały
Od 1895 roku starostą powiatu stanisławowskiego był Juliusz Prokopczyc, który w 1900 roku otrzymał tytuł hofrata, czyli radcy dworu. Zawsze podkreślał, że jest sprawiedliwym i nieprzekupnym urzędnikiem i przez całe swe życie nie wziął żadnej łapówki.

Faktycznie, sam pieniędzy nie brał, lecz miał do tego specjalnie wyuczonego sekretarza Józefa Żeliga. Żadna sprawa u starosty, zaczynając od paszportów i koncesjami handlowymi kończąc, nie obywała się bez uzgodnienia ze wszechwładnym Żydem. Starostwo w tych czasach mieściło się w hotelu Kamińskiego – dziś w tym miejscu jest „Ukreksimbank” na deptaku.

Za audiencję u starosty Prokopczyca sekretarz miał ustaloną taksę – 20 florenów. Stanowiło to prawie połowę minimalnej wypłaty miesięcznej. Po otrzymaniu łapówki sekretarz Żelig zapraszał petenta do gabinetu, stawał z tyłu i klepiąc petenta po ramieniu głośno oznajmiał: „Szanowny radco dworu, ten pan prosi o to i to…”.

Na początku XX wieku starostwo stanisławowskie mieściło się w hotelu Kamińskiego – po lewej (pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina)

Zdarzały się jednak przypadki, gdy petent odmawiał płacenia z góry, lecz dopiero po załatwieniu sprawy. Wówczas Żelig uśmiechając się dobrotliwie informował, że jeszcze nikomu nie odmówił.

Zaprosiwszy petenta do gabinetu mówił: „Szanowny radco dworu, ten pan prosi o to i o to…” – po czym pokazywał zza jego pleców… figę.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 8 (324) 26 kwietnia – 16 maja 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X