Legendy starego Stanisławowa. Część 20 „W sklepie”, rys. Francisa Bedforta (z archiwum autora)

Legendy starego Stanisławowa. Część 20

Panienki z lusterka

Do jakich tylko chwytów nie udają się sprzedawcy, aby oszukać swego klienta. Dolewają wody do mleka i piwa, podwieszają ciężarki pod wagę, a razem z mięsem starają się „wepchnąć” kości i żyły. Takie praktyki są wszędzie, w różnych miastach i państwach.

Otóż, w starym Stanisławowie nierzetelni sprzedawcy podeszli do dzieła oszukaństwa twórczo. Na początku XX wieku w wielu sklepach mięsnych pojawiły się… lustra. Nie był to tylko czyjś kaprys. Kto jest najczęstszym klientem kramów mięsnych? Przeważnie kucharki i gosposie. Wszystkie one są kobietami. Wiadomo, że płeć piękna lubi stale przeglądać się w lustrze, poprawiać uczesanie czy po prostu lubować się swoim wyglądem. Na tym opierał się pomysł handlowców. Póki panienka wędrowała po lustrach wzrokiem, chytry sprzedawca bez skrupułów pakował co chciał i podawał wagę, jaką chciał.

Zdarzały się przypadki, że panie surowo nakazywały swoim gosposiom, aby te nie patrzyły w lustro, tylko pilnowały zakupów.

Stanisławowskie więzienie „Dąbrowa” (pocztówka z kolekcji Olega Hreczanyka)

Niewesoła podróż
Zgodnie ze słownikiem „Anegdota – to krótkie żartobliwe opowiadanie o jakimś wydarzeniu z niespodziewanym lub paradoksalnym zakończeniem”.

Większość mieszkańców starego Stanisławowa stanowili Żydzi. Ten naród ma specyficzne poczucie humoru, czego dowodem jest mnóstwo żydowskich dowcipów. W 1962 roku pisarz Horacy Safrin wydal w Polsce zbiór żydowskich anegdot pod tytułem „Przy szabasowych świecach”. Wiele z opublikowanych tam anegdot związanych jest ze Stanisławowem, gdyż autor przez wiele lat mieszkał w tym mieście.

Wydarzenia, opisane poniżej mają miejsce w obwodzie tarnopolskim, ale bezpośrednio odnoszą się do Stanisławowa:

Dworzec w Buczaczu (z archiwum autora)

Na początku XX wieku Żyda z Buczacza osądzono za machinacje z fałszywymi wekslami. Karę miał odbywać w więzieniu w Stanisławowie. Idzie więc z ciężkim sercem i lekką walizką na dworzec. Spotyka przyjaciela, ten pyta:

– Szalom, Chaimie! Gdzie idziesz?

Ten ciężko wzdycha i odpowiada:

– Idę jechać siedzieć.

Do teatru chadzano w różnych celach(z archiwum autora)

Striptiz teatralny
Gdyby mieszkaniec „starej dobrej Austrii” trafił do naszych czasów i pospacerował po deptaku upalnym latem, z całą pewnością przeżyłby szok kulturowy. Gość długo wytrzeszczałby oczy na głębokie dekolty i nadzwyczaj krótkie spódniczki dziewcząt. Rzecz w tym, że przed 100 laty mężczyzna mógł zobaczyć gołe nóżki kobiece jedynie w burdelu lub w sypialni własnej żony. Ówczesna moda przypisywała płci pięknej długie suknie, ukrywające nóżki od postronnych spojrzeń.

Istniał jednak zupełnie legalny sposób zajrzeć kobiecie pod spódnicę. Trzeba było po prostu pójść do… teatru. Krajoznawca Ołena Buczyk pisze, że na początku XX wieku publiczność traktowała teatr przeważnie jako rozrywkę, jaskrawe widowisko. Podczas przedstawień wiele tańczono, kostiumy rozchylały się tu i ówdzie i można było zobaczyć wiele interesujących szczegółów. Dlatego bilety na takie spektakle kosztowały drożej.

Ci, którzy nie mieli szczęścia usiąść przy samej scenie, korzystali z lornetek teatralnych, które można było wypożyczyć za niewielkie pieniądze. Wiadomo, że głównymi widzami przedstawień byli mężczyźni, dalecy od sztuki Melpomeny. Stąd przedstawienia przypominały raczej współczesne mecze piłki nożnej – z okrzykami, gwizdami i owacjami. Im wyżej podnosiły nogi artystki, tym żywsza była reakcja sali.

Hotel „Imperial” (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebeckiego)

„Jowisz”
Taksówkarze z Iwano-Frankiwska wiedzą, że Jowisz to nie tylko piąta od Słońca planeta. Gdy klient odmawia zapłaty za kurs lub zachowuje się agresywnie, kierowca rzuca w eter: „Jowisz”. Za kilka minut do miejsca wydarzenia zjeżdżają się dziesiątki aut z całego miasta. Solidarni kierowcy najpierw biją, a potem wyjaśniają o co chodzi.

W listopadzie 2014 roku media obleciała wiadomość, jak na ten sygnał do Czukaliwki ruszyło 40 taksówek, których kierowcy wdali się w ogromną bójkę z miejscowymi chłopakami.

Interesujące jest i to, że w starym Stanisławowie słowo „Jowisz” też kojarzyło się z biciem po mordzie. Na początku XX wieku dużą popularnością wśród dolnych warstw mieszkańców miasta cieszył się szynk niejakiego pana Choldera. Mieścił się przy placu Mickiewicza w jednej z licznych piętrowych kamienic. Publiczność zbierała się tam specyficzna, ale zdarzały się też egzemplarze zupełnie wyjątkowe.

Czasami do szynku wchodził podobny do szachraja, olbrzymi dobrodziej z grubym kijem. Już od drzwi głośno wołał: „Jowisz!”.

Przy tym okrzyku Cholder spiesznie chował wszystkie flaszki i szklanki z baru, a jego pomocnik biegł na policję. Czym to wszystko się kończyło – nie trudno się domyślić.

Zakłady na pl. Mickiewicza nie cieszyły się dobrą renomą (pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina)

Eksperyment śledczy
Udowodniono, że większość nieszczęśliwych wypadków poprzedzają słowa: „Patrz, jak ja mogę!”. Na początku XX wieku w Stanisławowie zdarzył się wypadek, który potwierdził tę regułę.

Na rogu dzisiejszych ulic Mazepy i Strzelców Siczowych stoi ładny stary budynek, w którym za Austrii mieścił się hotel „Imperial”. Przez wiele lat pracował tam Gerszon Kon. Zimą stanisławowscy dozorcy niezbyt chętnie posypywali chodniki piaskiem lub popiołem, bo brud roznosił się po schodach kamienic. Dlatego ludzie często padali, tłukli się i łamali kończyny.

Po drugiej stronie ulicy mieściła się pralnia chemiczna. Pewnego grudniowego dnia wyszedł z niej mężczyzna, ubrany w futro, z pakunkiem pod pachą. Na stopniach poślizgnął się, upadł i złamał nogę. Za kilka godzin przed pralnią zebrała się komisja towarzystwa ubezpieczeniowego „Feniks”, która starała się odtworzyć traumatyczną sytuację. Kilku świadków plątało się w zeznaniach i pracownicy towarzystwa nie mogli spisać protokołu. Wówczas do pomocy zgłosił się Gerszon Kon, który wszystko dobrze widział ze swego stanowiska w hotelu.

– Panowie, zaraz wam dokładnie pokażę jak to było – powiedział.

Wszedł do pralni. Za moment wyszedł z niej z pożyczoną teczką pod pachą. Poślizgnął się na stopniach i… złamał nogę.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 7 (323) 15-26 kwietnia 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X