Legendy starego Stanisławowa. Część 19 W tym długim budynku mieściło się stanisławowskie więzienie (pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina)

Legendy starego Stanisławowa. Część 19

Ucieczka Korytowskiego

Na zamku w Kamieńcu Podolskim przewodnicy opowiadają historię o ucieczce legendarnego rozbójnika Ustyma Karmeluka. Jego podobno liczne kochanki przynosiły mu jedzenie, zawinięte w chusty. Gdy tych chust zebrała się setka, związał je razem w sznur i, spuszczając się na nim po murze fortecy, uciekł.

Konstanty Korytowski (z archiwum autora)

Natomiast aferzysta Konstanty Korytowski wybrał inną drogę. Nie miał stu kochanek, ale żeby uciec z więzienia w zupełności wystarczyła mu jedna. Pod koniec XIX wieku podawał się za hrabiego, zakupił od galicyjskich chłopów trzody za blisko 10 tys. koron, rozliczywszy się fałszywym wekslem. Gdy afera się wydała, Korytowskiego aresztowano. Znalazł się w stanisławowskim areszcie śledczym, mieszczącym się w dawnym klasztorze trynitarzy przy ul. Starozamkowej 2. Hrabia wkrótce zaczął udawać chorego, więc przewieziono go do lazaretu więziennego, gdzie miał lepsze warunki.

Tam poznał 17-letnią córkę naczelnika więzienia Matyldę Dankiewicz. Było to bardzo dziwne dziewczę. Dziennikarze pisali, że „miała romantyczna naturę”. Często odwiedzała więzienie, wybierała sympatycznych więźniów i kręciła z nimi romanse. Według opisów była niewysoka, rumiana, „z przymrużonymi oczyma”. Możliwe, że dziewczynie z takimi walorami trudno było znaleźć dla siebie godnego kawalera na wolności, ale za kratami konkurencji nie miała. Tatusia te wizyty widocznie niewiele obchodziły – wydał jej nawet przepustkę, dzięki której mogła odwiedzać cele więzienne o każdej porze dnia i nocy.

Kiedy Matylda po raz pierwszy zobaczyła Korytowskiego – „średniego wzrostu, eleganckiej postawy, bez brody”, od razu w nim się zakochała. Gdy ten poprosił ją o pomoc w ucieczce, dziewczyna długo się nie wahała. Pewnego listopadowego wieczoru 1898 roku przyniosła do lecznicy palto i przyklejane wąsy. Wziąwszy się pod rękę z przebranym Korytowskim śmiało skierowali się ku wyjściu.

Przy bramie stał żołnierz, niedawno przeniesiony tu ze Lwowa, który jeszcze nie znał twarzy wszystkich więźniów. Na wszelki wypadek strażnik zapytał córkę dyrektora, kto z nią wychodzi. „To mój wujek” – dumnie odpowiedziała dziewczyna i para wyszła na ulicę. Przy szpitalu wojskowym już czekała parokonna dorożka, która zawiozła ich na dworzec. Ale pociąg, którym planowali ucieczkę, już odjechał. Popędzając konie uciekinierzy dogonili go dopiero w Markowcach. Tu para się rozdzieliła: Korytowski pojechał do Rumunii, Matylda zaś doczekała się następnego pociągu i ruszyła do Lwowa. Jednak na dworcu w Stanisławowie rozpoznał ją kapral policji Kleinwachter i wysadził z pociągu.

Opowiedziała wszystko śledczym, ale w tym czasie Korytowski był już poza granicami imperium.

Stanisławowski rynek (pocztówka z kolekcji Ołega Hreczanyka)

Spojrzenie postronnego
Pewnego razu znajomy poprosił mnie o oprowadzenie po naszym mieście duchownego z USA. Ksiądz był już starszy, ale pełen werwy i bez trudu wszedł na placyk widokowy na wieży ratuszowej. Gdy pokazałem mu kopię starej pocztówki z widokiem rynku, zauważył, że francuski tekst na niej odnosi się bezpośrednio do naszego miasta, nawet wspomniany jest w nim ratusz. Ale z powodu niewyraźnego pisma nie mógł tekstu w całości odczytać.

Dolo Falk (pocztówka z kolekcji Ołega Hreczanyka)

Po wycieczce zwróciłem się do Olgi Słobodian, która doskonale zna język francuski. Dziewczyna rozszyfrowała zawijasy i fachowo je przetłumaczyła. Oto treść pisma:

– Gdzie stawiam krzyżyk – to ratusz. Tylko na pocztówce wszystko wygląda idealnie i wspaniale, ale naprawdę to miejsce jest zawsze brudne.

Jest też krzyżyk poniżej. To mały skrzypek. Ma 8 lat i już gra na koncertach, a prócz tego jest najlepszym szachistą w Galicji. Jest Żydem”.

Otóż stanisławowscy fotografowie dokładali wiele starań, by z brudnego placu przed rynkiem zrobić piękny obrazek. Teraz o krzyżykach. Jeżeli pierwszy, u góry, widać wyraźnie, to drugi, w dolnym prawym rogu pocztówki poniżej latarni jest niezbyt widoczny, gdyż zlewa się z ciemną figurą na tle bramy – to jest właśnie mały skrzypek, którym tak się zachwyca francuski podróżnik.

Znane jest jego imię. To Dolo Falk. Urodził się w 1898 roku i już w wieku pięciu lat z łatwością ogrywał dorosłych. Jego ojciec, Bernard, prowadził drogerię, mieszczącą się w prawym narożnym budynku, którego nie widać na pocztówce. O stanisławowskim cudownym dziecku pisały gazety europejskie, ale gdy Dolo podrósł, prasa straciła do niego zainteresowanie.

Stary stanisławowski cmentarz (pocztówka z kolekcji Ołega Hreczanyka)

Miłość po grób
Jak się oświadczyć w miłości? Nie, to pytanie sformułowane jest nieprawidłowo! Jak robi się propozycję ręki i serca? W romantycznych filmach ma to być koniecznie droga restauracja, gdzie podczas wykwintnej kolacji ukochanej daruje się obrączkę. Można by też znaleźć jakieś inne egzotyczne miejsce (wierzchołek Howerli, jezioro Synewyr lub dach dwudziestopiętrowego bloku przy ul. Nadbrzeżnej) i tam się oświadczyć. Chociaż zdarza się, że chłopak markotnie wlecze się do Urzędu stanu cywilnego (bo musi), by złożyć podanie o rejestrację ślubu.

Otóż w starym Stanisławowie wszystko odbywało się inaczej. Badacz historii miasta Ołena Buczyk opowiada, że za Austrii miejscowi chłopcy od czasu do czasu zapraszali dziewczęta na stary cmentarz (za obecnym hotelem „Nadija”). Jeżeli myślicie, że chodzili po krzakach, mylicie się bardzo. Młodzieniec podprowadzał wybrankę serca do grobowca, w którym spoczywało kilka pokoleń jego rodziny i pytał: „Czy nie chciałabyś tam spoczywać?”.

Była to właśnie propozycja matrymonialna, bowiem wówczas dziewczyna stawała się członkiem rodziny i automatycznie miała zarezerwowane miejsce w rodzinnym grobowcu. Jeżeli chłopak był sympatyczny, a grobowiec okazały, to brzmiała odpowiedź: „Tak! Ale tylko po długim i szczęśliwym życiu z tobą!”.

Królewski posag
A oto prawdziwa stanisławowska anegdota z początku XX wieku.

Stanisławowscy żebracy (pocztówka z kolekcji Ołega Hreczanyka)

Spotkało się kiedyś na cmentarzu żydowskim dwóch żebraków.
– Cześć! Wydałem za mąż córkę!
– Nie może być. A za kogo?
– Za Fajfla.
– To ten Fajfel co ma bielmo na oku? Fajny zięć. A co dałeś w posagu?
– Oj, nie pytaj. Ten hycel odarł mnie żywcem ze skóry. Musiałem mu odstąpić ul. Kazimierzowską i pół Lelewela.

Należy dodać, że ul. Kazimierzowska to obecna Mazepy, a Lelewela – Przydworcowa.

Śpiewak operowy
Tę historię opowiedziała mi mieszkanka naszego miasta Ida Pasznicka.

Na początku XX wieku jej babcia, wówczas 16-letnia panna Olga Burnadz, udała się z koleżankami do teatru. W tym dniu miał tam swój koncert znakomity aktor i śpiewak operowy Iwan Rubczak. Oprócz posiadania danych wokalnych śpiewak był dość przystojny. Dziewczęta szły nie tyle, aby go słuchać, ile po to, by popatrzeć na swego idola. Dlatego właśnie wykupiły miejsca w pierwszym rzędzie parteru.

W czasie występu wydarzył się zabawny przypadek. Nikt, oprócz dziewcząt w pierwszym rzędzie, tego nie zauważył. Gdy śpiewak wykonywał pieśń „Sto lat młodej parze” zapomniał część tekstu, ale nie zmieszał się i dalej śpiewał, jednak jego replikę, wypowiedzianą szeptem, usłyszała młoda Ola. A brzmiało to tak:

– Sto lat młodej parze!!!
(szeptem) Niech to szlag trafi – zapomniałem.
I dalej już według słów pieśni.

Teatr w Stanisławowie (pocztówka z kolekcji Ołega Hreczanyka)

Występ Rubczaka zakończyły burzliwe oklaski, które były całkowicie zasłużone – za talent i za umiejętność wyjścia z sytuacji…

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 6 (322) 29 marca – 15 kwietnia 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X