Krew na bruku Znienawidzonym urzędnikom w XIX wieku młodzież urządzała kocią muzykę (archiwum autora)

Krew na bruku

Tłumy na ulicach, rozbite wystawy sklepowe, przestraszona władza, siły porządkowe na ulicach, wykorzystanie broni i pierwsze ofiary – nie jest to bynajmniej opis wydarzeń na Majdanie w czasie Rewolucji Godności. Takie rzeczy miały miejsce w naszym mieście. Co prawda w XIX wieku…

Kocia muzyka
Rok 1848 był niespokojny w Imperium Austriackim. W marcu rozpoczęły się rozruchy we Wiedniu, które szybko rozeszły się po prowincjach monarchii. Na ulicach miast pojawiły się barykady, gdzieś ograniczono się do strzelaniny, a gdzieś – jak na Węgrzech – wybuchło prawdziwe powstanie, które przerosło w wojnę wyzwoleńczą.

Galicja też nie stała z boku. We Lwowie powstała Rada Narodowa – organ kierowniczy polskiego ruchu liberalnego. Mieszczaństwo masowo zapisywało się do szeregów narodowej milicji – Gwardii Narodowej, której oddziały sformowano również w Stanisławowie. Szczególną nienawiścią lud darzył niemieckich urzędników, którzy twardo stali po stronie autokratycznej władzy. Nazywano ich schwarz-gelberami – co w przekładzie z niemieckiego oznaczało „czarno-żółty” – od barw austriackiej flagi państwowej. A już szczególnie znienawidzonym urzędnikom mieszczanie urządzali koncerty kociej muzyki.

Kronikarz Władysław Czaplicki dokładnie opisuje te koncerty:

„Kocią muzykę przeważnie organizowali podburzeni mali ulicznicy, często jednak włączały się w to osoby dorosłe obu płci. Instrumentami takiej muzycznej bandy były najróżniejsze urządzenia, nie wymagające szczególnych umiejętności. Właściwie umiejętności były jednak potrzebne. W tym czasie, gdy każda muzyka opiera się na najdoskonalszej harmonii tonów, to w kociej muzyce wszystko zależy od największej dysharmonii. Gdy, na przykład, jedni na różne tony gwiżdżą, to inni w tym czasie miauczą, hukają i wyją, naśladując najróżniejsze rasy psów. Jeszcze inni wydają głosy zwierząt i ptaków, podczas gdy jeszcze inni dzwonią niemiłosiernie w różne żelastwo, blachę, deski lub co im trafi pod rękę. Wszystko to stwarza taki harmider, że jedynie osoby o nerwach z surowej skóry lub ci, których Bóg pozbawił całkowicie słuchu, mogą upajać się dźwięcznymi tonami tej muzyki.

Taką muzykę zwano w mieście „kocia serenadą” i wykonywano ją wyłącznie nocną porą, i to po kilka razy, przed mieszkaniami tych urzędników, którzy przysłużyli się w ucisku i tyranii miasta, kraju lub całej ludzkości” – pisał kronikarz.

Zginął młody dobosz
W starym Stanisławowie było dwóch kandydatów „godnych” kociej muzyki. Pierwszym był okręgowy komisarz, rodowity Niemiec, którzy aktywnie tłumił powstanie 1846 roku. Drugim był Polak – szef kameralnej verwalterii (dyrekcji skarbowej) radca Andrzej Żuławski. Zarzucano mu, że po pijaku niestosownie wypowiadał się o lokalnej Gwardii Narodowej.

27 kwietnia 1848 roku około 600 osób zebrało się koło synagogi. W tłumie była przeważnie młodzież – gimnazjaliści, uczniowie rzemieślników. W rękach trzymali gwizdki, kołatki, fujarki, blaszanki, dzwoneczki i inne podobne instrumenty. O tym, że dziś odbędzie się koncert kociej muzyki, w mieście wiadomo było od rana. O siódmej wieczorem tłum ruszył do budynku komisarza okręgowego. Ale chytry Niemiec już wcześniej opuścił Stanisławów. Gdy tłum wykonywał swój koncert, otworzyło się okno i młoda blada kobieta – żona komisarza – powiedziała po polsku: „Dziękuję wam, rodacy”. Była to wielka niespodzianka i tłum udał się do kolejnego schwarz-gelbera.

Budynek radcy Żuławskiego zachował się do dziś. Obecnie jest to kamienica przy ul. Szpitalnej 2. Tam mieściły się kancelarie verwalterii, magazyny tytoniu, pieczątek i kameralna kasa. Uprzedzony o niebezpieczeństwie Żuławski użył środków ku zabezpieczeniu mienia państwowego. Przez starostwo wezwał oddział wojskowy i ukrył go w gmachu verwalterii, sąsiednim szpitalu i kazamatach fortecy, przylegających do budynku.

Co odbyło się dalej – przeczytajmy we wspomnieniach świadka wydarzeń ks. Ambrożego Szankowskiego: „Gdy odmiauczono pierwszą część serenady i zaczęto drugą, ktoś z tłumu uderzył kijem w zamknięte drzwi kamienicy. Drzwi otworzyły się i wybiegli z nich żołnierze z najeżonymi bagnetami i zaczęli rozpędzać zgromadzony tłum. Większość muzykujących bohaterów uciekała przez wojskiem, ale pozostało kilku studentów, a na ich czele odważny Goszowski, uczeń VI klasy gimnazjum z olbrzymim bębnem, którym zasłaniał się przez naporem żołnierzy. Gdy ten nie ustępował, a nawet zaczął urągać wojsku, jeden z żołnierzy uderzył delikatnego szlacheckiego panicza kolbą karabinu w pierś. Ten zaraz zwalił się trupem na ziemię” – pisał ksiądz.

Uderzenie było tak silne, że chłopcu puściła się ustami krew i po kilku chwilach zmarł. Po tym wojsko szybko rozpędziło demonstrację, ktoś dostał ukłucie bagnetem, ktoś kopniaka, a kilku kobietom żołnierze zerwali szale, korale, a nawet – pozdejmowali z rąk pierścionki.

Tej samej nocy Żuławski uciekł z miasta.

W ostatnią drogę
Następnego dnia na ulicach miasta ukazały się klepsydry: „Stefan Goszowski, uczeń stanisławowskiego gimnazjum, został zabity w wieku 16 lat 27 kwietnia tego roku. Pogrzeb odbędzie się 30 kwietnia o godz. 5 po południu”.

Przez trzy dni zwłoki Goszowskiego z rozkrytymi piersiami, na których zapiekła się krew, leżały w obitej czarnym suknem komnacie. Z bliska i z daleka ciągnęli ludzie, aby na własne oczy zobaczyć tego „męczennika za wolność”, jak zdążyli ochrzcić studenta Polacy.

Na pogrzebie zebrało się kilka tysięcy ludzi. Prowincjonalny Stanisławów nie często widział takie tłumy. „Trumnę po kolei nieśli przedstawiciele wszystkich stanów – pisze ks. Szankowski, – ludzie różnego wieku i płci. Nieśli ją ziemianie, chłopi, rzemieślnicy, Żydzi w chałatach, nieśli husarze, studenci, szlachcianki i dziewczyny miejskie, nieśli nawet ruscy alumni (studenci) w niebieskich konfederatkach”.

W kondukcie szło 50 dziewcząt ubranych na czarno z cyprysowymi wieńcami na głowach. Na przedzie – dwie małe dziewczynki w bieli niosły na tacy wieniec męczeński. Każdy starał się ponieść trumnę, lub bodaj się jej dotknąć. Trumnę przykryto białym płótnem, symbolizującym niewinność poległego młodego życia.

Na cmentarzu na cześć poległego przebrzmiało kilka przemówień. Największe wrażenie na zebranych sprawiły słowa byłego powstańca Karola Cybulskiego. Jak pisze świadek, mówił on po ukraińsku, a „jego mowa, wygłoszona do ludu wiejskiego mową dość płynną, była oddana z takim życiem i tak wymierzona, że niektóre polskie kobiety dostawały spazmów i trzeba było je wynosić z cmentarza nieprzytomne i zawodzące strasznymi głosami”.

Kto winny?
Prasa szybko podchwyciła temat. Jak pisali liczni korespondenci i „świadkowie”, w Stanisławowie wojsko rozstrzelało demonstrację podlotków, a Goszowskiego trzykrotnie uderzono bagnetem. Z kobiet i dziewcząt „pijani żołdacy zrywali kolczyki razem z uszami, a pierścionki odcinali razem z palcami”.

Wydarzenie jednak wzburzyło społeczeństwo. Stanisławowska Rada okręgowa skierowała do Wiednia delegację. Posłów przyjął wojskowy minister Latour, który obiecał przeprowadzić solenne śledztwo tego wypadku. Minęło pięć miesięcy, lecz wyników śledztwa nie było.

We wrześniu 1848 roku poseł Aleksander Dzieduszycki w parlamencie austriackim podał oficjalną petycję w sprawie zabójstwa Goszowskiego. Minister Latour, występując na posiedzeniu Izby Posłów, zapewnił, że w najbliższym czasie przedstawi śledcze akta sprawy z należnymi dodatkami. Na tym się też skończyło.

Na początku XX wieku historyk Iwan Krywicki poszukiwał w archiwum ministerstwa wojskowego dokumentów dotyczących tej sprawy. Na próżno. Winnych nie znaleziono i żaden z wojskowych nie został pociągnięty do odpowiedzialności.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 7 (299) 13-24 kwietnia 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X