Jestem Artur od majtek i od kaszy Fot. z archiwum prywatnego Artura Deski

Jestem Artur od majtek i od kaszy

Z Arturem Deską rozmawiał Wojciech Jankowski.

Czytelnicy Kuriera Galicyjskiego znają doskonale felietony Artura Deski, ale być może nie wszyscy wiedzą, skąd się tu wziął, jak to się stało, że Polak mieszka w Drohobyczu i to już od dłuższego czasu?
Przez wiele lat pracowałem w Polsce w różnych firmach. Nerwy, niezdrowy styl życia, przepracowanie, zaniedbana choroba. W efekcie „dopadła” mnie cukrzyca, serce, nadciśnienie. „Kumulacja” i w efekcie „wylądowałem” w szpitalu. Odchorowałem swoje, a tak sobie chorując miałem czas na przemyślenie kilku spraw. Między innymi tego, czym chcę się w pozostałym życiu zajmować i co mnie uczyni szczęśliwym. Postanowiłem wszystko zmienić. Zrezygnowałem z pracy, wyjechałem do Drohobycza, zostałem jednym z dyrektorów diecezjalnego funduszu dobroczynnego Caritas. Co zabawne, jest to Caritas greckokatolicki, a ja jestem rzymskim katolikiem.

Czy jesteś osobą świecką?
Tak, jestem osobą świecką, ale złożyłem śluby prywatne. To są takie śluby, które nie czynią ze mnie ani kapłana, ani osoby duchownej, konsekrowanej, ale zobowiązują mnie one do przestrzegania pewnych reguł: celibat, ubóstwo, służenie potrzebującym. W Caritas nazywają mnie „Bratem Arturem”, ale to taki honorowy tytuł i jest on mi nadany trochę „na wyrost”.

Powiedziałeś, że przemyślałeś po chorobie, co cię czyni szczęśliwym. Zatem co czyni szczęśliwym Artura Deskę?
Znowu zmuszasz mnie, bym opowiadał o sobie, a ja nie bardzo to lubię. Nie, nie dlatego, że mam coś do ukrycia, ale dlatego, że wolę mówić o sprawach, którymi się zajmuję. To one są ważne, a nie ja. Jak zaczynam mówić o sobie, to wychodzi na to, że się chwalę, a ja tego nie lubię. Poza tym daję w ten sposób pożywkę tym, którzy mnie nie lubią i chcą się pastwić nad moją osobą. Ale w porządku, rozumiem – w tej chwili czyni mnie szczęśliwym życie dla innych.

A jaka jest historia Artura Deski w Drohobyczu?
W skrócie. Na początku był Caritas Samborsko-Drohobyckiej Diecezji UGKC. Był nawet czas, kiedy w nim mieszkałem. Przez pierwsze dwa lata spałem i pracowałem w tym samym pokoju. Później przyszło mi wynająć mieszkanko. W 2005 roku powstało Centrum Wolontariatu w Caritasie. To był ważny etap. Drohobycz jest w tej chwili miastem, które ma problemy. Zakłady produkcyjne Drohobycza nie pracują, co powoduje, że poziom życia mieszkańców miasta jest dosyć niski. Szanse na zbudowanie sobie przez młodzież w nim przyszłości są niewielkie. Wiele osób, w tym młodych, wyjeżdża. Proces zamierania przemysłu i migracji mieszkańców rozpoczął się jeszcze w latach 90. Wtedy Drohobycz liczył ponad 100 tysięcy mieszkańców, w tej chwili jest ich około 70 tysięcy, a i to wcale nie jestem pewien, czy rzeczywiście jest te 70. Oficjalne statystyki mogą wprowadzać w błąd, bo są w Drohobyczu zameldowani ludzie, którzy w nim nie mieszkają. Są i tacy, którzy mieszkają, a nie są zameldowani. Ile osób naprawdę mieszka w Drohobyczu, nie wiadomo. Tak czy inaczej młodzież i osoby dorosłe wyjeżdżają w poszukiwaniu nauki lub pracy do Lwowa, Kijowa, za granicę. Drohobycka młodzież, pomimo że w Drohobyczu jest Uniwersytet Pedagogiczny, jeśli ma możliwość wyjazdu na studia do Lwowa, Kijowa, Iwano-Frankiwska, nawet do Czerniowiec czy Użhorodu, nie wspominając o zagranicy, nie zastanawia się ani chwili i wyjeżdża. Niestety, nie sposób tego zatrzymać inaczej jak stwarzając w mieście nowe miejsca pracy, dając wizję przyszłości. Z tym dzisiaj trudno. W pewnym momencie zadaliśmy sobie w Caritasie pytanie, czy da się zrobić dla młodych ludzi coś ciekawego, dać im jakąś nadzieję, pomóc zbudować plan na życie. W ten sposób, we wspomnianym już odległym 2005 roku powstało Centrum Wolontariatu Caritas „na odwrót”. Nie tyle młodzież robiła coś dla Caritasu, co Caritas robił coś dla młodzieży. Powstało coś pomiędzy młodzieżową grupą, klubem, centrum ewangelizacyjnym. Oglądaliśmy z wolontariuszami filmy, prowadziliśmy kluby dyskusyjne, rozmawialiśmy o różnych problemach młodych ludzi, prowadziliśmy orientację zawodową, uczyliśmy języków, organizowaliśmy szkolenia, wymianę młodzieżową, wyjazdy – w tym do Polski. Oczywiście, o ile to było możliwe, włączaliśmy wolontariuszy do działalności dobroczynnej i edukacyjnej Caritasu. Akcje, seminaria, praca w innych Centrach Caritasu. Potem zaczęła się Rewolucja Godności i „moi” najstarsi wolontariusze, którzy mieli wtedy już po 20–25 lat, znaleźli się na Majdanie. Początkowo byłem pasywny. Ja sobie kiedyś, jeszcze po Pomarańczowej Rewolucji, bardzo rozczarowany dałem słowo, że już więcej w żadną rewolucję nie będę się angażował. Jednak jak „moje dzieciaki”, w listopadzie 2013 roku, zostały pobite na Majdanie, pomyślałem sobie „fajnie! O uczciwości, moralności, aktywności im opowiadasz, a jak coś się dzieje – siedzisz w bezpiecznym domu! Niezły z ciebie nauczyciel, wszystkich uczysz jak pływać, a sam na głęboką wodę nie wchodzisz, tylko z boku pokrzykujesz!”. Zebrałem więc manatki i zacząłem działać. Po trochu coraz więcej mojego czasu i energii zaczęły zajmować sprawy związane z Majdanem, pomaganiem Ukrainie w walce ze skutkami okupacji Krymu, w wojnie w Donbasie. Zaczęli przyjeżdżać do Drohobycza Tatarzy krymscy, którymi zacząłem się opiekować. Najpierw było ich 5–7, potem 15, potem 60, a teraz jest około 130. Potem pojawiła się kwestia pomocy rannym na wchodzie, chorym, mieszkańcom cywilnym. Właściwie tym głównie się teraz zajmuję. Siłą rzeczy „osierociłem” Centrum Wolontariatu – trochę się jeszcze pracą z drohobycką młodzieżą zajmuję, ale to już nie jest to co kiedyś. Niedawno przeglądałem stare dokumenty i bazy danych i okazało się, że w „moich czasach” przez Centrum Wolontariatu Caritas (2005-2014) „przeszło” około 800 wolontariuszy. Jasne, nigdy nie było ich tylu naraz, a taka zacna liczba to rezultat „efektu taśmociągu” – jedni, młodsi, przychodzili, drudzy, starsi, odchodzili. I tak przez te wszystkie lata nazbierało się około 800 wolontariuszy.

Jak wygląda struktura Caritasu? Można tak, z dnia na dzień, przekazać centrum zarządzania?
Jest kilkanaście działów, „centrów”, „projektów”. Każdy zajmuje się czymś innym. Centrum dla młodzieży ze „specjalnymi potrzebami”, Centrum dla dzieci „z rodzin problematycznych”, Centrum dla osób przesiedlonych, Centrum Rehabilitacji Uzależnień, Ośrodek dla bezdomnych. W strukturze Caritas są takie osoby, które nazywają się koordynatorami, one prowadzą te centra-projekty. A nad tym wszystkim jest dyrektor – o. Ihor Kozankewycz. Oficjalnie to ja jestem jego zastępcą i dyrektorem Centrum Wolontariatu (przepraszam za huczną nazwę, to tak naprawdę znaczy tylko to, że ja mogę się ładnie podpisać). Rzeczywistym koordynatorem wolontariatu jest obecnie pani Sniżana, która na co dzień jest do dyspozycji wolontariuszy. Ona przejęła większość moich dawnych zadań, a poza tym robi rzeczy nowe, które są jej inicjatywą. I jestem jej za to wdzięczy, bo robi też wiele rzeczy, które by mi do głowy nie przyszły, a jej przychodzą. Młodzież… A przekazanie? Mam taką receptę – odszedłeś, to się nie wtrącaj! Zasadniczo – działa, bo ktoś, kto sprawy przejął, musi sobie radzić sam. Nie ma wyjścia.

Jesteś osobą skromną, ale jednak będziesz musiał się pochwalić. Zostałeś niedawno odznaczony.
Tak, ale to wymaga dłuższego wyjaśnienia. To co robię w 90% jest uzależnione od pomocy moich przyjaciół, w większości z Polski, ale nie tylko. Ja wszystkie te ukraińskie odznaczenia przyjmuję dlatego, żeby pokazać, żeby rozgłosić, że Polacy pomagają Ukrainie i że jest to tutaj zauważane i doceniane. Tak naprawdę to bardzo ważna informacja, która idzie w Polskę, idzie też w Ukrainę: Polak pomaga Ukrainie, rzymski katolik pomaga prawosławnym i grekokatolikom. Mało tego! Ukraina i Ukraińcy są za to wdzięczni! Dlatego przyjmuję odznaczenia i staram się, absolutnie nie dla własnej sławy, by o tym wiedzieli wszyscy moi przyjaciele. Robię tak, bo jestem święcie przekonany, że chociażby ten otrzymany ostatnio „Krzyż za rozbudowę Ukrainy” powinno się porozbijać na małe kruszynki i porozdawać setkom, a może i tysiącom ludzi, których pomoc się na niego składała. Moi przyjaciele z Polski, z Kanady, z Niemiec, z USA, z Holandii, nawet z Gruzji nam pomagają i bez nich nie miałbym środków by pomagać i pewnie natchnienia bym też nie miał. Nie wymieniam ich nazwisk, bo nie zmieściły by się wszystkie. Jasne, niezależnie od powyższego skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jest mi osobiście miło, gdy ktoś uściśnie mi dłoń i przypnie jakąś „blachę” do swetra. Ostatnie nagrody – fakt, ostatnio trochę się ich posypało. Zostałem nagrodzony przez drohobyckie organizacje pozarządowe, które postanowiły nagrodzić jednocześnie Polaka i Ukraińca – mnie i mojego przyjaciela Jose. Może to będzie ciekawe, więc tak na marginesie wspomnę, że Jose jest Ukraińcem urodzonym w Buenos Aires. Zostaliśmy nagrodzeni za te wszystkie 15 lat naszej wspólnej działalności w Ukrainie, a szczególnie za ostatnie czasy – za pracę w Drohobyczu, Awdijiwce i w pasie przyfrontowym. Za Polskę, za Ukrainę, za Holandię i za wiele jeszcze innych spraw. Chcę jasno powiedzieć – tak ja, jak i Jose robimy to, co robimy nie dlatego, że liczymy na jakieś nagrody, tylko dlatego, że to jest nasz chrześcijański obowiązek – pomagać potrzebującym niezależnie od wszystkiego, co nas dzieli. A dzieli nas dużo – nawet mnie i Jose. Trzeba spokojnie to uznać i sobie z tym radzić, natomiast to nie może być powodem tego, żeby nie czynić dobra.

Drohobyccy przyjaciele?
Oczywiście że są. Wielu. Są najbliżsi, są dalsi, są zwyczajnie tylko znajomi. Ci najbliżsi mi to bezsprzecznie Jose, Ukrainiec urodzony w Buenos Aires, o. Ihor – dyrektor naszego Caritas, Levko – profesor, artysta malarz, ks. Mirosław – proboszcz naszej parafii św. Bartłomieja w Drohobyczu, o. Wawrzyniec – przeor drohobyckiego konwentu Bonifratrów, Rustem i Asan – Tatarzy Krymscy, Oleh, Andrij, Orest, Ostap – drohobyckie „młode wilki”. Jasne, wymieniłem tylko tych mi najbliższych, ale takich drohobyczan, których mógłbym nazwać przyjaciółmi, a nie sposób ich imion w tym wywiadzie zmieścić, jest o wiele więcej.

Jak Tatarzy krymscy dotarli do Drohobycza?
Po tzw. referendum na Krymie, które odbyło się w marcu 2014 roku, Tatarzy, ci którzy byli aktywistami, którzy brali udział w demonstracjach, którzy zwrócili na siebie uwagę rosyjskich służb bezpieczeństwa (i tych ukraińskich służb, które przeszły na rosyjską stronę), w obliczu bezpośredniego zagrożenia ich życia oraz zagrożenia bezpieczeństwa ich rodzin zaczęli wyjeżdżać „w Ukrainę”. A była wówczas taka procedura, że nawet będąc jeszcze w drodze, z pociągu dzwonili do wojewódzkich centrów pomocy, gdzie były stworzone sztaby kryzysowe, i pytali, dokąd mogą jechać. Jednocześnie do tych sztabów kryzysowych szła informacja, gdzie są ludzie bądź instytucje gotowe przyjąć Tatarów krymskich i zapewnić im mieszkanie i podstawowy byt. Po uzgodnieniu tego z dyrektorem naszego Caritasu, o. Ihorem Kozankevyczem, zgłosiłem Caritas. Po kilku dniach miejscowi aktywiści poinformowali mnie, że w Wołoszczy (wieś ok. 30 km od Drohobycza) mieszka od paru dni jedna Tatarska rodzina, w tym ciężarna kobieta, która za tydzień – dwa miała rodzić. Pojechałem tam i zaproponowałem im przeprowadzkę do Caritas – ważne, bo te 30 km z Drohobycza do Wołoszczy jechało się wtedy około 1,5 godziny. Droga tak dziurawa była, że nie sposób było jechać szybciej. O komforcie jazdy nie wspominam. Wyobraź sobie, jakby to wyglądało, gdyby zaczął się poród. Tatarzy przeprowadzili się do Drohobycza, zamieszkali w Caritasie i taki był wszystkiego początek. Kiedy oni jeszcze jechali do Caritasu, to w drodze do nas była już kolejna rodzina – prosto z Krymu. Tak zaczęliśmy ściągać rodziny przyjaciół „naszych” rodzin do Caritasu. Bogu dzięki mieliśmy środki z Polski przeznaczone właśnie na pomoc Tatarom krymskim. W takiej sytuacji mogliśmy naszym Tatarskim podopiecznym zapewnić znośne warunki życia. W Caritasie na V piętrze jest taki niewielki hotelik socjalny i tam ich urządziliśmy. Niewielkie pokoiki z łazienkami, wspólną kuchnią. Był taki moment, że mieszkało tam dwadzieścia kilka osób. Jakim cudem? „Poszło” na zasadzie łańcuszka. Jedni drugich ściągali. Był czas, że zrobiło się tam tak ciasno, że jedną krymskotatarską rodzinę zabrałem do swojego mieszkanka. Dwa miesiące mieszkaliśmy razem – w jednym pokoju ja, w drugim oni. Dla Drohobyczan było ważne, że nad Tatarami był rozpostarty parasol Caritas. To była pierwsza, większa grupa muzułmanów w naszym mieście. Wszyscy zastanawiali się, kto to jest i jak to z nimi będzie, ale istniejąca w społeczeństwie świadomość tego, że to Caritas – rozpoznawalna, katolicka organizacja za nich ręczy, była tu nie do przecenienia. Sami Tatarzy, co ciekawe, od samego początku decydowali, kto „nowy” z Krymu może do Drohobycza jechać. Postanowili trzymać odpowiedni poziom i przeróżnych „awanturników” starali się do przyjazdu do Drohobycza zniechęcić. Przyjeżdżały nowe rodziny, rodziły się dzieci. Już kilkanaścioro tatarskich dzieci ma w metryce wpisane miejsce urodzenia Drohobycz. Teraz w mieście mieszka około 130 Tatarów. Co jest bardzo ważne i bardzo mnie cieszy, oni już są samodzielni. Jasne, jak trzeba, to moi przyjaciele i ja jeszcze im pomagamy, ale krymscy Tatarzy z wieloma problemami radzą już sobie sami. Maja też własną organizację pozarządową i Krymskotatarskie Centrum Kultury. Pragnę uściślić – to nie jest meczet. Mają Centrum, gdzie mogą się zebrać, modlić, zrobić wystawę, warsztaty kulinarne dla drohobyczan, przeprowadzić seminarium, zrobić prezentację. Już nie jest tak, że Caritas, Jose, ja jesteśmy niezbędni. Tak, nasza pomoc jest nadal ceniona i czasem przydatna, ale to już nie jest warunek sine qua non.

130 osób w obcym środowisku to bardzo dużo. Czy miały miejsce jakieś konflikty?
Nie, a dlaczego? Caritas powierzył koordynowanie opieki nad Tatarami mnie, a ja podszedłem do tego bardzo poważnie. Jeszcze przed przyjazdem do nas pierwszych Tatarów przeanalizowałem, jakie mogą być przyczyny konfliktów. Próbowałem znaleźć mechanizmy, które rządzą sytuacją. Po pierwsze, nie można imigrantów, uchodźców osiedlać zwartymi grupami. To jest największy błąd, jaki może być. Tworzą się wówczas getta. Getto jest tworzone czynnikami zewnętrznymi i wewnętrznymi. Wewnętrzne polegają na tym, że oni boją się otoczenia, a zewnętrzne na tym, że otoczenie boi się ich. Poza krótkim początkowym okresem aklimatyzacyjnym, kiedy Tatarzy żyli w Caritasie, staraliśmy się pomagać wynajmować im mieszkania „w mieście”. To ważne, bo teraz chociaż oni nadal żyją w innej jak miejscowa religii i mają odmienne od drohobyckich tradycje, to jednocześnie mają sąsiadkę np. panią Halę, dla której są znajomymi, albo nawet przyjaciółmi. Mają sąsiada np. pana Iwana, który wie, że jak zgubi 100 hrywien, to Tatar podniesie i mu odda. Mają przyjaciół, kolegów, którzy wiedzą, że Tatarzy są inni, ale to dobrzy ludzie. To właśnie dzięki temu nie ma konfliktów. Jasne, zdarza się, że jakiś pijak zacznie coś wykrzykiwać na ulicy, jak zobaczy kobietę w hidżabie, ale przecież ja hidżabu nie noszę, a i tak czasem jakiś pijak też mnie zwyzywa, choć nawet nie wie kim jestem. Fakt, gdy staraliśmy się o to centrum tatarskie, był mały opór w radzie miejskiej, ale nie był on taki duży, skoro to centrum jest. Agresja bierze się z niewiedzy. Było kilkanaście imprez w Drohobyczu, które Tatarzy albo organizowali, albo brali w niej udział. Na przykład Dzień Drohobycza, święto o charakterze niepolitycznym, bo w politycznych nie biorą udziału, było też otwarcie wystawy o kulturze i narodzie krymskotatarskim, na którą przyszło wiele osób, były warsztaty kulinarne, gdzie drohobyczanki uczyły się robić pachlawę, a drohobyczanie robić płow. Dzieci chodzą do szkół i przedszkoli. Oni są częścią społeczeństwa. Nie stali się wyalienowaną grupą, która stoi obok. Plus ten parasol caritasowski, który był pewnym paszportem dla Tatarów przy wejściu w społeczeństwo.

Czy tu Caritas jest tak samo znany i ma tak dobrą renomę, jak w Polsce?
To skomplikowana kwestia, więc postaram się ją omówić dokładniej. Po pierwsze struktura. Inaczej jest w Polsce, inaczej w Ukrainie. W Ukrainie są dwa kościoły katolickie i dwa Caritasy. To jest zdaje się jedyne takie państwo, gdzie działają grecko i rzymskokatolicki Caritas jako dwie całkowicie odrębne struktury. Po drugie, Caritas w Ukrainie jest o wiele młodszy od tego w Polsce. Po trzecie, ukraińskie Caritasy nie mogą liczyć na takie wsparcie prawne, finansowe i organizacyjne, jakie ze strony struktur rządowych i samorządowych otrzymuje Caritas w Polsce. Wynika to z różnych przyczyn, ale tak właśnie jest. Po czwarte, Ukraina jest nadal bardzo niejednorodnym państwem. Także religijnie. Zachodnia Ukraina jest tą Ukrainą, gdzie kościół greckokatolicki jest jednym z bardziej rozpowszechnionych i tak samo jest z Caritasem. Prawda, są „wysepki” Caritas na wschodzie i jest ich coraz więcej, ale do powszechności i popularności Caritas podobnej tej, jaką cieszy się ona w Polsce, to jeszcze jest bardzo daleko. Co do renomy. Niestety wśród ukraińskich organizacji pozarządowych walka o pieniądze sponsorów i czasem też o sławę bywa wyjątkowo brutalna i niekiedy niektóre z tych organizacji zajmują się chętniej oczernianiem innych, jak chwaleniem się własną działalnością. Złośliwie zauważę – może tak czynią, bo same nie bardzo mają czym się chwalić. Niekiedy „obrywa się” i Caritasowi. Dlatego w różnych miejscach są różne opinie o Caritasie. Oprócz tego nie zawsze ludzie rozumieją czym jest i co może zrobić Caritas. Przychodzą więc do Caritasu z oczekiwaniami niemożliwymi do spełnienia. Bywa, że traktują Caritas jak państwową służbę, która jest zobowiązana im „dawać”. Bywa, że niektórym wydaje się, iż Caritas jest bogaty, a nie daje, bo nie chce. Ot i tacy zawiedzeni też nas krytykują. Jednak tam, gdzie wiedzą czym jest, jak działa i czym się zajmuje Caritas, nas cenią. Służąc przez 15 lat w Caritasie Samborsko-Drohobyckiej Diecezji jestem dalej w tym Caritasie zakochany i dalej uważam, że bez niego wiele dobra by się nie stało.

A jak wygląda praca w Caritasie Diecezji Samborsko-Drohobyckiej? Czym zajmowałeś się przez te wszystkie lata?
Na początku zajmowałem się wszystkim! Serio! Było nas mało, cztery osoby, nie mieliśmy niczego i nie było możliwości na jakiś podział obowiązków. Potem było Centrum Wolontariatu. W okresie największej aktywności grupowało ono jednocześnie ponad 100 wolontariuszy. To byli młodzi ludzie. Niestety w większości dziewczęta. Wiem, że używając słowa „niestety” narażam się feministkom. Dlaczego „niestety”? Nie wszystkie działania w Centrum Wolontariatu odpowiadają naturze dziewczęcej. Są rzeczy, które z natury rzeczy lepiej, żeby wykonywali chłopcy. A Centrum? Było to ponad 100 osób w przedziale wiekowym od 14 do 17 lat i w 90% dziewczyny! Dlaczego tak? Po pierwsze, po zakończeniu 11 klasy większość młodzieży z Drohobycza ucieka, już opowiadałem dlaczego. Po drugie, dziewczyny są aktywniejsze społecznie i dlatego Centrum było tak sfeminizowane. Zajmowaliśmy się organizacją grup przedłużonego dnia – takich dodatkowych zajęć, gdzie wolontariusze pomagali dzieciom z rodzin problematycznych odrabiać lekcje, karmiliśmy te dzieciaki, rozdawaliśmy w Drohobyckich szkołach ulotki namawiające do prowadzenia zdrowego stylu życia, organizowaliśmy obozy letnie dla dzieci i dla wolontariuszy, wyjazdy, klub kulinarny, klub filmowy. Ważne były zajęcia o nazwie orientacja zawodowa, bo wielu młodych ludzi, takich nawet już kończących szkołę średnią, nawet w 11 klasie nie wie, co chce w życiu robić i podejmowane przez nich decyzje są często decyzjami przypadkowymi. Staraliśmy się im pomóc. Jako że Caritas jest organizacją chrześcijańską, próbowaliśmy prowadzić ewangelizację. Większość wolontariuszy uważała siebie za chrześcijan, natomiast na pytanie co to znaczy być chrześcijaninem przeważnie odpowiedzi były takie: chodzić do cerkwi, spowiadać się, przystępować do komunii, zapalać świeczki, pościć, modlić się, natomiast dla niektórych było szokiem, kiedy im mówiłem, że to nie jest istotą chrześcijaństwa – to wszystko jest ważne, czemu nie miało być ważne? – ale istotą chrześcijaństwa jest dziesięć przykazań i to jedenaste – przykazanie miłości, nie tylko kiedy jest to wygodne, ale również kiedy wymaga to od nas rezygnacji z przyjemności, a czasem i poświęcenia, i jakiegoś cierpienia. To próbowaliśmy przekazywać młodzieży. Centrum działało trochę jak taśmociąg, bo przychodziły dzieciaki uczące się w 8-9 klasie i po klasie 11 uciekały do Lwowa, albo gdzieś dalej. W tej chwili nasi wolontariusze są rozsiani po całym świecie, są i w Anglii, i w Hiszpanii, i w Kanadzie, w Holandii, Norwegii, w Polsce. Potem przyszły zmiany. Przyszła Rewolucja Godności, potem Tatarzy krymscy, wojna na wschodzie. I w większości to mnie teraz zajmuje. Nie są to sprawy widowiskowe i nie są heroiczne. Nie pozuję na bohatera. Np. nigdy nie ubieram się w kamuflaż, byłoby to kłamstwem – nie jestem żołnierzem, nie walczę z bronią w ręku. Jak to często mówię: „jestem Artur od majtek i od kaszy” i to są moje zadania.

A czym zajmujesz się w strefie ATO [Strefa Działań Antyterrorystycznych – red.]?
Raz jeszcze zaznaczam, że nie ma w tym żadnego heroizmu. Np. z zasady nie chodzę na pierwszą linię frontu i nie robię tam zdjęć. Szczególnie takich zdjęć typu „rambo” – w kamuflażu, w kamizelce kuloodpornej, w hełmie, z karabinem, na tle techniki wojskowej, na tle amunicji. Tak, byłem na „pierwszej linii” kilka razy, a i to tylko dlatego, że jednoznacznie była taka potrzeba. Na przykład w Awdijiwce jest taka słynna „Promka”, w której toczą się walki. No i na granicy między Awdijiwką i tą „Promką” mieszka kilka rodzin. To są starzy, chorzy, nieszczęśliwi ludzie, którzy nie ze swej winy mieszkają tam, gdzie mieszkają. Moi przyjaciele powiedzieli, że dla nich to byłoby niezwykłe, gdyby ktoś z zagranicy przyjechał dać im to, co ja i tak rozdaję: kaszę, majtki, olej, cukier, najprostsze lekarstwa. Zawieźli mnie tam. Staruszkowie płakali, ja też płakałem. Ot i całe „bohaterstwo”. Do tego ochraniali mnie tak jakbym był prezydentem – cały czas byłem otoczony żołnierzami. Szczerze? Bardzo niezręcznie się czułem, że ktoś za mnie ryzykuje swoim życiem. Innym razem byłem z moim przyjacielem Arturem Niemczykiem z Polskiego Zespołu Humanitarnego ze środkami odkażania wody w Granitnem. Całe Granitne jest pod ostrzałem. „Głowa” Granitnego uprzedzał nas, żebyśmy się nie patrzyli na linię frontu, ani – broń Boże, nie fotografowali, bo jak tylko to zrobimy, zaczną strzelać do nas snajperzy. Wtedy nikt nie strzelał i Bogu dzięki, bo wcale nie jestem spragniony heroicznych wyczynów. Przyjechaliśmy, zrobiliśmy swoje, pojechaliśmy. Tam w pasie operacji antyterrorystycznej żyją ludzie. Różni ludzie. Jedni są pro, inni anty, jeszcze inni są jeszcze jacyś tam, ale to są ludzie. Oni mają dzieci. Niektórzy z nich są bardzo starzy i chorzy. Często ludzie mnie pytają: „czemu ty pomagasz prorosyjskim mieszkańcom Donbasu?”. Odpowiadam wówczas: „pomagam, żeby oni się stali proukraińscy”. Może naiwnie, ale właśnie tak. Jest też tam ogromna ilość młodzieży, która tak naprawdę nie rozumie do końca, dlaczego stało się to co się stało. Czuje się pozostawiona sobie, nikomu niepotrzebna. To są bardzo niejednoznaczne, skomplikowane sprawy, o których można byłoby mówić godzinami. Tak czy inaczej uważam, że ważne jest to, że tym ludziom trzeba pomóc. My, chrześcijanie, powinniśmy im pomóc. Koniec, kropka! I ja tym się zajmuję przede wszystkim. Teraz z moim przyjacielem Witoldem Horowskim, konsulem honorowym Ukrainy w Poznaniu, staramy się zorganizować w Polsce studia dla dwóch dziewczyn z Awdijiwki. One zostały wybrane przez drohobyckie organizacje młodzieżowe podczas takiego festiwalu Wielka Hajiwka. Reasumując – do strefy ATO wozimy jedzenie, lekarstwa, środki odkażania wody, a czasami po prostu dobre słowo. Czasem zorganizujemy dzieciom jakiś wyjazd do Drohobycza albo do Polski. Najogólniej – staramy się dać sygnał, że mieszkańcy Donbasu i ich problemy są dla kogoś ważne. Tym wszystkim się zajmujemy.

Nie mam dużych doświadczeń z tej części Ukrainy, bo właściwie byłem tam tylko raz, ale miałem wrażenie, że ludzie tam są strasznie zagubieni w tym wszystkim.
Ja bardzo przepraszam, ale w mojej osobie masz do czynienia z nieuleczalnym idealistą – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ja, idealista, uważam, że ludziom potrzeba miłości. A oni tam tej miłości są pozbawieni. W tej całej propagandzie, różnej – i proukraińskiej i antyukraińskiej, przeważnie kładzie się nacisk na nienawiść i to ona jest w centrum tego wszystkiego, co tam się dzieje. Prawda, trzeba być cierpliwym i wyrozumiałym, bo często okazywanie tam miłości nie spotyka się z radosnym przyjęciem, tylko jest wykorzystywane i manipulowane tak, by osiągnąć jakąś korzyść. Jednak uważam, że emisariusze organizacji charytatywnych takich jak Caritas, powinni dawać tę miłość i tyle! A co człowiek, którego miłością obdarujemy, z nią zrobi to już inna sprawa. Oczywiście nie powinniśmy pomagać w sposób skrajnie naiwny. Jeśli zobaczymy, że ktoś marnuje to co robimy, nami manipuluje, powinniśmy na to reagować. Ale ogólnie powinniśmy dawać tym ludziom kredyt zaufania i dawać miłość. My bardzo często dajemy nie cukier i kaszę, a właśnie miłość. I to jest najważniejsze, bo pomaga im w odnalezieniu się.

A zatem nie zawsze spotykasz się ze zrozumieniem? Nie zawsze ludzie ci ufają?
Nie zawsze. To też jest dziwny mechanizm. Bywa, że zaufanie pojawia się od razu. Bywa, że je trzeba wypracować. Czasem nie pojawi się nigdy. To trochę zależy od sytuacji, trochę ode mnie i trochę od tych ludzi. Są sytuacje, że otwierają się przede mną drzwi i już. Są sytuacje, kiedy muszę do tych drzwi postukać troszeczkę. Ludzie są bardzo zniechęceni. Ludzie są rozczarowani. Są nieufni. Dlatego niekiedy, gdy pojawia się osoba, która daje im coś za darmo, nic nie chcąc w zamian, myślą, że gdzieś tu jest pułapka. Zaczynają się bać i dopiero po jakimś czasie, gdy zobaczą, że tej pułapki nie ma, zaczynają być szczerzy. Bywa różnie. Jedni akceptują to i są wdzięczni. Inni z kolei próbują mnie wykorzystać i „wyciągnąć” więcej, szybciej, częściej. Wtedy muszę szukać rozwiązania, myśleć jak się zachować, żeby w jakiś cywilizowany sposób wyjść z przykrej sytuacji. Przyznaję, bywa, że spotykam się czasem z agresją, negacją. Jednak zazwyczaj nie dotyczy ona działalności charytatywnej i pomocowej (chociaż bywało i tak), ale moich poszukiwań w toczącym się ostatnio burzliwie polsko-ukraińskim dialogu. Ostatnio jest ciężko. Piszę o tym w KG dosyć często, więc nie będę tego teraz rozwijał.

Mówisz o sytuacji po tej stronie granicy, czy po obydwu?
To trudno tak „rozgraniczyć”. Niby około 90% czasu spędzam w Ukrainie, a to co się tyczy Polski, widzę zwykle poprzez relacje internetowe, radiowe, telewizyjne. Jasne – kiepskie to źródło informacji, ale innego nie mam. Moje „boje” w polsko-ukraińskich sprawach też przeważnie w Internecie toczę. I chociaż osobiście nie spotkałem się z próbami jakieś fizycznej napaści na mnie, to w Internecie jest „wesoło”. Oczywiście, podobne, w tym skrajne internetowe chamstwo ostatnio jest zjawiskiem powszechnym, więc nie ma nad czym się rozwodzić. W mojej ocenie tak w Polsce, jak i w Ukrainie istnieją grupki ludzi, które mają interes w tym, by torpedować wszelkie próby polsko-ukraińskiego dialogu. Przy czym nie tylko takiego dialogu, który miałby doprowadzić do rozwiązania któregokolwiek z polsko-ukraińskich sporów, ale nawet takiego, który mógłby służyć zrozumieniu tego, dlaczego Polacy i Ukraińcy tak różnie te same sprawy oceniają. Są niestety tacy ludzie. Cała reszta z uczestniczących w tych polsko-ukraińskich awanturach działa zazwyczaj za zasadzie reakcji na zawołanie „naszych biją”. Ogólnie mówiąc, nie wiedzą o co chodzi, nie wiedzą dlaczego, nie wiedzą kto i co, ale okrzyk „naszych biją!” jest wystarczający, żeby się rzucili w wir walk, okrzyków i innych zachowań mało pokojowych. I to jest złe. Postaram się raz jeszcze wyjaśnić. Jakiś czas temu Taras Woźniak, redaktor naczelny czasopisma „Ji” i dyrektor Lwowskiej Galerii Sztuki im. Woźnickiego, napisał, że niektórzy polscy i ukraińscy urzędnicy państwowi zachowują się tak, jakby nie chcieli bronić interesów swojej ojczyzny, a bronić interesów swojej grupy, partii albo swoich osobistych korzyści. I to jest prawda, z tym, że nie dotyczy to tylko urzędników, lecz również dziennikarzy, ekspertów, polityków, aktywistów… którzy podsycają tę polsko-ukraińską awanturę. Oni krzyczą, bo mają w tym jakiś interes, a przeciętni ludzie się tylko do tego dołączają. I to mi się nie podoba. Staram się to zmienić, o ile jestem w stanie coś zmienić…

Byliśmy razem na konferencji w Jaremczu, gdzie zostały wypowiedziane dwie ważne opinie na temat stosunków polsko-ukraińskich. Prof. Żurawski vel Grajewski powiedział, że są dobre, jak nigdy dotąd, z kolei Rafał Dzięciołowski stwierdził, że idziemy w złym kierunku…
Moim zdaniem obydwa wystąpienia absolutnie sobie nie przeczą. Po prostu mowa była o dwóch różnych obszarach. Rafał Dzięciołowski mówił o polityce historycznej i pamięci historycznej. Profesor Żurawski vel Grajewski mówił o realnej współpracy, o przedsięwzięciach gospodarczych, realizowanych wspólnych projektach. Jeden i drugi ma rację, bo o ile realna współpraca jest realizowana i rzeczywiście jest o wiele intensywniejsza niż parę lat temu, o tyle ta polityczno-historyczna sfera, bardziej medialna i kształtująca nam obraz stanu polsko-ukraińskich spraw, jest w opłakanym stanie. Wyjaśnię może dokładniej. Kogo z prostych ludzi, w Polsce albo Ukrainie, interesuje to, że Polska udzieliła Ukrainie jakiegoś tam kredytu, współpracuje militarnie, realizuje wspólne z Ukrainą projekty? Po pierwsze, może do tej informacji w ogóle nie dotrzeć, po drugie, ona może być dlań zbyt abstrakcyjna. Ale już to, że w Polsce został rozebrany (a tak naprawdę rozbity) pomnik w Hruszowicach, to ta informacja odpowiednio nagłośniona przez żądne sensacji media albo przez niesprzyjające polsko-ukraińskiemu dialogowi ośrodki dotarła praktycznie do każdego Ukraińca. W drugą stronę to podobnie działa. Przypomnę chociażby sprawę zniszczenia pomnika w Hucie Pieniackiej. To jest wyjaśnienie, dlaczego Rafał Dzięciołowski i Przemysław Grajewski vel Żurawski obydwaj mają rację. Przed obydwoma chylę głowę, bo starają się oni o polsko-ukraińskich sprawach rozmawiać rzeczowo i logicznie, a podobnych do nich ludzi, nawołujących do rozsądku, jest bardzo mało. Prawda, znam takich z obydwu stron i siebie też do nich ośmielam się zaliczać, ale raz jeszcze zaznaczę – niestety jest ich mało. Oprócz tego, że jest nas mało, to kto chce nas słuchać i czytać? [śmiech]. O wiele łatwiej i przyjemniej jest czytać, że coś ostrzelano, tu był wybuch, a to rozbito. „Oj, jaka ta druga strona jest paskudna, a my jesteśmy biali i puszyści”. Nie trzeba się wysilać, żeby wyciągnąć wnioski, zresztą bardzo często te wnioski są podane na tacy przez różnych komentatorów, często podane w takim sosie, że strach o tym myśleć.

Jedna z zasłużonych dla stosunków polsko-ukraińskich osób powiedziała mi niedawno, że znajdujemy się na grani. Małe wychylenie, albo powiew wiatru spowoduje, że zaczniemy spadać w dół w przepaść, pociągając za sobą lawinę, która nas pogrąży. Czy jesteśmy już w takim punkcie?
To głos rozpaczy. Ja rozumiem – w ciężkich chwilach też mam takie czarne wizje. Jednak zasadniczo jestem przeciwnikiem, żeby tak na przyszłość polsko-ukraińskiej współpracy patrzeć. Tak, problemy są, ale nie płakać, a rozwiązywać je nam potrzeba. Może nie definitywnie, bo to niemożliwe, ale warto chociażby się starać ostrza ich tępić. Jestem święcie przekonany, że taki jest strategiczny interes i Polski, i Ukrainy. I dlatego też uważam, że jakiś tam antypolski czy antyukraiński wybryk w przepaść nas wprawdzie nie zepchnie, ale będzie to zawsze o jeden wybryk za dużo!

Dziękuję za odwiedziny w redakcji KG i cieszę się, że udało nam się porozmawiać.

Rozmawiał Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 8 (300) 25 kwietnia – 14 maja 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X