Kometa

Na początku roku szkolnego 1956 wychowawczyni naszej klasy zapowiedziała, że już niedługo będziemy mieli w klasie nowego kolegę.

Może się nam zdawało, ale mówiąc to, pani miała jakiś dziwny wyraz twarzy i przez moment spodziewaliśmy się wiadomości, że nasz nowy kolega mieć będzie szklane oko albo nagle i niespodziewanie pani zapyta – dlaczego to Bierut na znaczkach pocztowych jest taki uśmiechnięty?

Chyba jednak tylko się nam tak przez chwilę wydawało, bo nie mówiąc niczego niezwykłego, pani przeszła do lekcji, a i nowy uczeń, który pojawił się w klasie kilka dni później był chłopakiem całkiem normalnym i zwyczajnym, nazywał się Stasiek Grodnicki i gładko zaczął wrastać w klasową społeczność.

Tak to sobie było do czasu, kiedy zaczęto, któryś to już raz od nowa za mojego szkolnego żywota, spisywać w klasie dane personalne uczniów. Wielokrotne odnawianie zapisów wyglądało na totalny bałagan w szkolnej administracji, ale nie przypominam sobie, by ktoś wpadł na pomysł, że władze szkolne wcale nie gubią naszych danych, więc co kilkanaście miesięcy muszą je odtwarzać na nowo, a inicjatywa zbierania danych personalnych uczniów wcale nie wychodzi ze środowiska szkolnego. Czego w końcu można chcieć od kilkunastoletnich dzieciaków?

Na początku rzecz przebiegała standardowo i stosownie do naszego nią zainteresowania, nudnie jak cholera. Ojciec, matka, urodzony… i tak sobie szło, aż do Staśka. U Staśka też początkowo było zwyczajnie. Ojciec, matka, urodzony… – w Stanisławowie. W pierwszej chwili niczego jeszcze nie wyczuliśmy. Dziwnym trafem niedaleko naszej miejscowości leżało stare miasteczko Stanisławów i urodzić się w Stanisławowie nie było dla nas akurat niczym nadzwyczajnym. Już może, że Stasiek w Stanisławowie…?

Ze zdumieniem patrzymy, a tu nasza pani robi się czerwona na twarzy i nie podnosząc głowy z nad notatek…

– Grodnicki. Ale tu pisze, że jesteś urodzony w ZSRR.

– Nie urodziłem się w żadnym ZSRR, tylko w Stanisławowie…

Ten problem jeszcze nas bezpośrednio nie dotyczył. Staśka też nie dotyczył. Zabawa zaczynała się dopiero u pełnoletnich. Wszystkim urodzonym w Wilnie, Słonimie, Łucku, Lwowie, czy Stanisławowie wpisywano do dowodu osobistego jako miejsce urodzenia ZSRR. I cześć! Wszyscy byli z ZSRR. Nawet faceci urodzeni w roku 1893!

Naprawdę nie wiem, dlaczego tak postępowała nasza administracja. Czy chciano w ten sposób wymusić zapomnienie nazwy tych miejscowości? Czy może to wielki ZSRR chciał w ten sposób trzymać „w łapie” tych niby swoich obywateli, by mieć z nich później jakiś pożytek dla siebie, lub odwrotnie, by lepiej kontrolować potencjalnych sabotażystów?

„Tu się robi ser dla ZSRR” – napis, jaki pojawił się w tamtym czasie na wewnętrznej stronie drzwi dworcowego ustępu na stacji Warszawa Wschodnia, sam w sobie będąc niczym, zapowiadał poniekąd nastroje niedalekiego już „polskiego Października” nie dlatego, że ktoś go napisał, ale dlatego, że nikt go nie usuwał.

Stasiek mógł się wtedy w szkole postawić, a nauczycielka wolała nie robić z tego sprawy.

Szkolny incydent z urodzinami Staśka bynajmniej nie odkrył nam, że zaczęło się już odliczanie przed Październikiem. Dał nam za to wiele informacji na temat „Komety”.

Trzeba w końcu zdradzić tajemnicę. Od momentu pojawienia się u nas rodziny Grodnickich, dla nas, dla piętnasto, szesnastoletnich chłopaków najważniejszym w tej rodzinie nie był nasz rówieśnik Stasiek, ale jego ojciec. Pan Grodnicki był bowiem jedynym na całą, niemałą przecież okolicę, posiadaczem ruskiego motoroweru o nazwie „Kometa”.

Kto nigdy nie był w tamtych czasach chłopakiem zmuszonym jeździć na rowerze przez samego siebie zmontowanym ze złomu, z przedwojennego rowerowego śmiecia, ten nigdy nie zrozumie fascynacji, wręcz adoracji, jaką cieszyła się wśród nas „Kometa” pana Grodnickiego.

Nowiutka. Jaskrawoczerwona. Błyszcząca niklowaniami. Z dwiema srebrnymi kometami po obu stronach zbiornika na paliwo. Gwiazdami, ciągnącymi za sobą ogony wygięte szalonym pędem poprzez pustkę Kosmosu. „Komecie” niczego nie można było zarzucić. Była idealna. To pan Grodnicki był do niczego. Od początku jego jazda wzbudzała w nas zdumienie. Później coraz częściej w naszych odczuciach pojawiała się pogarda. Bo, trzeba to otwarcie powiedzieć, pan Grodnicki jeździł swoją „Kometą” powoli i strachliwie. Podejrzewaliśmy, że celowo jeździ cały czas na pierwszym biegu, by mu się „Kometa” nie mogła rozpędzić. Zachowanie się „Komety” podczas jazdy pana Grodnickiego, potwierdzało, zdawałoby się, nasze przypuszczenia. Silnik warczał histerycznie otaczając się chmurą niebieskawych spalin. Pojazdem wstrząsały raz po raz jakieś nerwowe dreszcze. Hałas wywoływany przez motorower przy jednoczesnym powolnym posuwaniu się pojazdu powodował komiczny efekt filmowego gagu.

– No włącz mu, nareszcie, chociaż dwójkę! Daj mu się rozkręcić! Pogoń go, lebiego, bo ci się zapali żywym ogniem!

Takie i podobne „inwokacje” wygłaszaliśmy w duchu pod adresem pana Grodnickiego. Czasami, chcąc niejako zachęcić go, lub może podpowiedzieć mu sposób postępowania, wyprzedzaliśmy swoimi szmaciarskimi rowerami jego pojazd. Ale to nic nie dawało. Pan Grodnicki tak samo powolnie jak przedtem, z zaciętą miną, krok po kroku posuwał się jednostajnie po swojej drodze, trochę jak żółw, może jak żółw, który za chwilę będzie eksplodował. Fujara na „Komecie”! Obraza Boska!

Byliśmy o krok od uznania jednej z naczelnych zasad socjalizmu naukowego, że czasami pewnym ludziom, trzeba odbierać pewne rzeczy…

Do szkoły wróciłem po bez mała czterdziestu latach. Koledzy znaleźli mnie w świecie i zaprosili na szkolny zjazd. Poważną pozycją zjazdu były opowieści o tym kto umarł, kiedy i w jakich okolicznościach. Przy okazji opowieści o śmierci Staśka, wszyscy, ale to dosłownie wszyscy zaczęliśmy upewniać się, jeden przez drugiego, czy pamiętamy „Kometę”.

„Kometę” pamiętali wszyscy. A jeden z nas znał nawet dalszy ciąg opowieści o „Komecie”. Tak niezwykły i zaskakujący, że po prostu zwalający z nóg.

– Pamiętacie Czarka z Wesołej? – pytał kolega. – On chyba najbardziej z nas wszystkich był zakochany w „Komecie”. Nigdzie nie mogliśmy go odnaleźć i dlatego nie ma go dzisiaj na zjeździe.

– No i co ten Czarek? – zapytał ktoś.

– Po śmierci pana Grodnickiego Czarek… odkupił od Grodnickich „Kometę”!

– NIEEEE !! – krzyknęliśmy wszyscy jednym głosem.

– Słowo daję. Odkupił. I wtedy okazało się, że to nie pan Grodnicki był lękliwą fujarą, tylko ten ruski śmieć nie potrafił jechać szybciej. To, co widzieliście na drodze, to była jego szybkość maksymalna.

Zapanowała cisza, jak makiem zasiał.

– Jezus, Maria – nagle westchnął któryś pobożnie. – A ja byłem gotowy przylać panu Grodnickiemu za męczenie „Komety”.

Szymon Kazimierski
Tekst ukazał się w nr 1 (245) 15-28 stycznia 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X