Jerozolima

Byłem na dziedzińcu i za chwilę miałem przekroczyć próg Bazyliki Grobu Pańskiego po raz pierwszy w życiu.

Emocje, które towarzyszą temu momentowi, można chyba porównać tylko do jednej sytuacji: gdy dziecko adoptowane, po latach życia w innej rodzinie, nagle poznaje swego prawdziwego ojca. Towarzyszy temu stan oszołomienia, jakby nie do końca odpowiadający rzeczywistości.

Trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno nasza część świata była beztroska, a zagrożenie idące z Chin uważaliśmy za problem Chińczyków, ewentualnie innych państw azjatyckich. Można było polecieć samolotem dokąd się chciało. Zazwyczaj największe ograniczenia w podróżowaniu to ograniczenia finansowe. Tymczasem świat zmienił się nie do poznania… Jeszcze niedawno, dwa miesiące temu byłem w Izraelu.

Izrael ma wiele wspaniałych miejsc, godnych tego by je zwiedzić, ale nie można być w Izraelu i nie być w Ziemi Świętej. Wiele osób polecało mi Tel Awiw, ale postanowiłem zostawić stolicę na następny raz i udałem się od razu do Jerozolimy. W pośpiechu, bowiem kilka godzin później miał zacząć się szabas. Szybkie zakupy, szybki obiad, by zregenerować siły i wejść w mury Jerozolimy. Kończąc obiad widziałem jak wszystko wokoło zwalnia. Kucharze już nie pracowali, klienci wychodzili, kelnerki wydawały ostatnie rachunki. Za chwilę prawie cały Izrael opustoszeje.

Pierwszy spacer. Pośpieszny, by zdążyć jeszcze pierwszego dnia zobaczyć chociażby fragment Jerozolimy. Zaczęła się wędrówka przez dzielnice, arabskie stragany, ormiańskie kościoły, niezliczoną ilość kościołów i kaplic. Tego wieczoru wydawało mi się, że tu nie ma Żydów. Arabowie sprzedawali swoje towary, wszystko co tylko możliwe, z gwiazdą Dawida albo flagą palestyńską. Czego tylko dusza zapragnie! W dzielnicy ormiańskiej słyszałem główne francuski. Byłem oszołomiony wąskimi uliczkami, gęstą zabudową.

Trzeba było już wracać… Ale właściwie gdzie byłem? W której części miasta? Przypomniałem sobie rady znajomych, żeby ściągnąć mapę, która będzie działała bez Internetu w telefonie, bo tu łatwo się zgubić… Coś ściągnąłem… czy działa – nie sprawdziłem… Byłem ugotowany. Powrót trwał prawie tyle, co spacer. Szedłem wzdłuż murów okalających starą część Jerozolimy. Pomysł dobry, lecz pod warunkiem, gdybym poszedł w prawo…

Poszedłem w lewo. Długo trwało, zanim zorientowałem się, że trzeba wracać. Pytałem o drogę mijanych ludzi. Nie było ich wielu. Jeden powiedział, że idzie w stronę Gaju Oliwnego i mogę z nim pójść, ale nie wiedziałem czy to dobry kierunek. W końcu pomogło dwóch Arabów. Pokazali w telefonie, dokąd mam iść. Byli na lekkim rauszu… Chrześcijanie? A może byli muzułmanami, tylko że mieli obojętny stosunek do religii? Nie miałem siły pytać, ani rozmawiać…

Drugi i trzeci spacer po Jerozolimie też bez konkretnego planu. Wiedziałem, jakie miejsca chcę zobaczyć, ale zakładałem, że i tak do nich dotrę. Pozwoliłem sprawom toczyć się własnym torem. Uznałem, że do najważniejszych miejsc droga sama poprowadzi. Tak trafiłem pod Ścianę Płaczu, tak trafiłem do Kopuły na Skale na Wzgórzu Świątynnym.

Ściana Płaczu – jedyna pozostałość po Świątyni Jerozolimskiej, najświętsze miejsce judaizmu stało się w moich spacerach jednym z punktów orientacyjnych i przede wszystkich sposobem, aby się nie pchać w labirynt małych uliczek. Lepiej było przechodzić przez ten wielki plac, niż próbować dokądś dojść obok, ginąc pośród straganów, ulic, uliczek i zwężeń między ulicami. Ściana Płaczu to miejsce, gdzie w czasie szabasu nie można nawet sięgnąć po telefon. Surowe zasady dotyczą również gojów. Do godziny 16 żadnych zdjęć. Czasem ktoś zwrócił uwagę osobom wyciągającym telefon… do godziny 16, potem już można…. O tej porze roku, bo uniwersalna zasada brzmi: 18 minut przed zachodem słońca.

Fot. Wojciech Jankowski
{gallery}gallery/2020/jerozolima{/gallery}

Kopułę na Skale widać ze Ściany Płaczu. Zawsze słyszałem, że tu wszystko jest obok siebie, wszystko jest przemieszane. Spacer kładką nad terenem Ściany Płaczu prowadzi na Wzgórze Świątynne z meczetem Al-Aksa i Kopułą na Skale – trzeciego miejsca po Mekce i Medynie. Ze zdziwieniem odkryłem, że tu też są żołnierze izraelscy. Turyści królowali do czasu, kiedy zbliżała się godzina modlitwy. Niewierni zostali wyproszeni.

W ten sam sposób trafiłem do Bazyliki Grobu Pańskiego. Trafiłem na dziedziniec nieoczekiwanie. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się dokąd trafiłem, ale świadomość szybko wróciła. Byłem na dziedzińcu i za chwilę miałem przekroczyć próg Bazyliki Grobu Pańskiego po raz pierwszy w życiu.

Emocje, które towarzyszą temu momentowi, można chyba porównać tylko do jednej sytuacji – gdy dziecko adoptowane po latach życia w innej rodzinie nagle poznaje swojego prawdziwego ojca. Towarzyszy temu stan oszołomienia, jakby nie do końca odpowiadający rzeczywistości.

Powoli przywyka się do miejsca. Atmosfera wcale nie jest podniosła – gwar, tłok, chyba wszystkie języki świata, ale dominują te swojskie z Europy. Najwięcej jest chyba Polaków, Rumunów i rosyjskojęzycznych. Znalem z opowieści panującą tu atmosferę – opiekujący się miejscem mnisi ciągle poganiają, odzierają święte miejsce z możliwości kontemplacji. Pokrzykiwania, trochę nielogiczne: stay and go! stay and go! Potem wejście do malutkiego grobu, chwila na modlitwę, ale czujesz napór następnych. Stay and go! Stay and go! Lecz w samej bazylice można być godzinami. I w istocie nie chce się stąd wyjść. Tu każdy kamień nasączony jest świętością…

Kto nie wie, jak wygląda Droga Krzyżowa w Jerozolimie, nie tylko dozna zdziwienia, ale nie rozpozna połowy stacji. Niektóre zresztą są zakamuflowane. Nie od razu rzucają się w oczy. Niektóre mają swoich opiekunów: są tu dostojni Grecy, ale znaleźli się też rumuńscy duchowni i oczywiście najwięksi chyba potentaci chrześcijańskiej Jerozolimy – Ormianie. „Żydzi Kaukazu” zagospodarowali nawet jedno przejście między stacjami na sklep z dewocjonaliami i gadżetami turystycznymi. Co kraj (czyt. kultura), to obyczaj.

Wyszedłem poza mury. Uśmiechnął się do mnie amerykańskim uśmiechem muzułmanin: It’s free. It’s for you. Przez sekundę zawalczyły we mnie dwie szkoły. Jedna rozsądna – nie ma nic za darmo na tym świecie, druga to reakcja niemal podprogowa, peerelowskie wychowanie wzięło górę – jak cos dają, bierzesz. Popatrzyłem na przedmiot, który mi wręczono, to był Koran po angielsku.

Poza murami zamajaczyła Góra Oliwna. Po drodze była Dolina Jozafata. To tu wedle tradycji Starego Testamentu miał się odbyć być Sąd Ostateczny. Malownicza dolina zachwyca widokiem, ale po raz kolejny jestem pod wrażeniem, że tu wszystko jest koło siebie, blisko, czasem przemieszane. Cmentarz jest tak pociągający, że podszedłem bliżej grobów. Obok przechodził ortodoksyjny Żyd. Coś powiedział po hebrajsku. Przeszedł na angielski: „Are you Jew? Very good”. Po godzinie dotarłem do Gaju Oliwnego. Znowu to wrażenie, że wszystko tu jest takie małe. To tu ważyły się losy świata całego… A drzewa oliwne są takie nieegzotyczne. Mam wrażenie, że widzę wierzby, takie swojskie wierzby, prawie jak na moim Mazowszu.

Na szczycie góry jest taras widokowy, z którego widać Dolinę Jozafata i starą część Jerozolimy. W zachodzącym słońcu błyszczy złota Kopuła na Skale. To cudowny widok. Muezin zaczął nawoływać do modlitwy. Potem drugi. Potem trzeci, czwarty… Jedni pięknym, łagodnym głosem, inni bardziej nerwowo, ochryple. Nie tworzyło to jednak kakofonii. Śpiewy muezinów ubogacały się, zachodziły na siebie i rozchodziły, jak zderzające się na wodzie fale z różnych stron, które tworzą fantazyjne wzory na zaskoczonej – bo została zmuszona do tańca – tafli wody.

Zbliżał się do końca mój pobyt w Jerozolimie, ale nie w Izraelu…

Pełna wersja tekstu ukaże się w nr 7 Kuriera Galicyjskiego.

Wojciech Jankowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X