Ja – Don Kichot

Jakoś powoli przyzwyczajam się do walki z wiatrakami.

Z pewnym fatalizmu poczuciem zbroi rzemienie dociągam, hełm na głowę wkładam i do boju ruszam. Niemal już rutyna. Nie, to nie tak, że jest mi obojętne czy, z kim i o co walczę. Czemu więc o rutynie i fatalizmie piszę? Zwyczajnie – o ile kiedyś zażarte boje toczone w słusznych, acz beznadziejnych sprawach były dla mnie, świeżo przybyłego z Polski czymś niezwykłym, to teraz, po 13 latach tutaj przeżytych, są niemal codziennością.

Walczę więc, pokornie nosząc na głowie wyszczerbiony hełm Don Kichota. Niekiedy tylko, gdy któryś z „wiatraków” szczególnie boleśnie mi „przyłoży”, albo gdy sprawa będąca boju przedmiotem jest memu szczególnie sercu droga – budzi się we mnie nie gniew szlachetny, ale złość, chęć zemsty i siania zniszczenia. Chęć bardzo niebezpieczna. Zaraz o szczegółach napiszę.

Gdy dźwigam się po kolejnym bolesnym z ziemią spotkaniu, powalony, z połamaną kopią, to zastanawiam się, niby czemu by tak samemu nie użyć „wiatraczej” strategii? Czemu nie zacząć walczyć metodami właściwymi tym, z którymi walczę? Czemu niby zawsze mam być uczciwy, prawdomówny, grzeczny? A może tak zakląć szpetnie, błoto w oczy rzucić, nogę podstawić, nieznacznie popchnąć… W końcu przecież „zwycięzcy nikt sądził nie będzie”! Do tego – samo zwycięstwo, cóż z tego że podłą metodą zdobyte, świętej posłuży sprawie! Ot, przyznaję się ze smutkiem – tak, miewam takie pokusy! Kłamać, oszukiwać, plotkować, oczerniać, intrygować, podkupić i… zwyciężyć! Być nie śmiesznym idealistą z posiniaczonym tyłkiem, ale dumnym zwycięzcą przyjmującym zwyciężonych pokłony. Silna to jest pokusa!

Ulec jej czy nie ulec? Aby decyzję taka podjąć, szukam odpowiedzi na odwieczne pytanie – uświęca cel środki, czy ich nie uświęca?!!! Jeśli walczyć uczciwie, przestrzegać zasad, honorem się kierować, szlachetność przejawiać – to (w dzisiejszym świecie) przegramy zanim do ręki miecz weźmiemy i zanim w wir walki się rzucimy. Przeciwnicy bowiem na podobne „przesądy” uwagi zwracać nie będą i już w pierwszym „boju” staną się zabójczy, boleśni, skuteczni. Oszukają, uderzą w plecy, sprzedadzą, zdradzą, ograbią i żadnego wyrzutu sumienia nie będą odczuwali. Nawet na moment się nie zawahają! Zwycięstwo przecież się tyko liczy! Więc jak, może owe „przesądy” porzucić? Nie, oczywiście nie dla tego, że to MY chcemy to zrobić! Nas przecież do tego zmuszają! Ludzie, sytuacje, warunki, potrzeby… Prawda, że to świetne wytłumaczenie? Tak więc, to nie grzech jakiś, ale to czyn wymuszony będzie, kompromis niewielki, drobne odstępstwo… Przyznajcie proszę, że nie tylko mnie podobne myśli nawiedzają. Być porządnym, czy skutecznym? Być uczciwym przegranym, czy nieuczciwym zwycięzcą?

Czemu piszę o tym wszystkim? To oczywiste – mieszkamy na Ukrainie. Dookoła nas wojna. Tak, wojna! I nie tylko tam, na Donbasie. Ona się toczy wszędzie! Także w nas! Idzie walka o to, jaką będzie Ukraina. W jakim kraju przyjdzie żyć naszym dzieciom i wnukom. W co będą oni wierzyli, co cenili, co będzie dla nich dobrem, a co złem będzie. I tą naszą decyzją, o tym czy zwyciężać za wszelką cenę, czy czasem przegrać, ale za to godność, honor i „twarz” zachować, my właśnie o tym decydujemy. My, a nie kto inny! I właśnie to, na ile nam się uda ową (przez wielu za naiwność uważaną) czystość i uczciwość w naszych sercach uchronić, na tyle – wierzę – ostatecznie zwyciężymy. I Ukraina będzie normalnym państwem – bez korupcji, kłamstwa, oligarchów. I właśnie dlatego teraz, gdy ciężko i gdy nas łatwe i nieuczciwe zwycięstwa kuszą, powinniśmy trwać przy prawdzie, przyjaźni, kulturze, uczciwości. Nawet jeśli nas to do rezygnacji z zysków i do niesienia strat zmusza.

Patos? Wielkie słowa? A wcale nie! To, tak jak te walki z „wiatrakami”, jest nasza ukraińska codzienność. Możemy uczciwie, możemy nieuczciwie. Możemy brać, możemy żądać, możemy manipulować. Możemy, ale nie musimy. To nasza decyzja. Nie opisuję konkretnych sytuacji – specjalnie. Wszyscy i beze mnie wiedzą co i jak Ukrainę rujnuje. Nie tę „kijowską”, ale tę naszą, która jest dookoła nas, na wyciągnięcie ręki.

Chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać, że bez jednoznacznego opowiedzenia się przez nas po stronie wartości, a nie korzyści (wszelakich), normalnego kraju zbudować się nie uda. Żaden prezydent, premier, minister, nawet gdyby aniołami byli, gdyby nawet dzień i noc o reformowaniu państwa myśleli, gdyby oligarchów, łapówkarzy, oszustów ścigać chcieli – bez naszego, bez tego wewnętrznego zwycięstwa, niczego nie zrobią i tyle. I to wcale nie jest tekst broniący decyzji i postępków dzisiaj Ukrainą rządzących, lecz prosta konstatacja faktu, bo w naszych miastach, miasteczkach, wioskach i domach – to my stanowimy co jest dobrem, a co złem, co jest akceptowalne, a co naganne. I te nasze decyzje składają się na to, co się w państwie dzieje. Dlatego chociaż silne jest zwycięstwa pragnienie, a poczucie porażki (szczególnie tej niezasłużonej) jest gorzkie i bolesne, to uważam, że jeśli ceną naszego zwycięstwa ma być wartości porzucenie, to już lepiej przegrać raz jeszcze i w milczeniu zbierać siły do kolejnej bitwy.

Uwaga! Ja nie nawołuję wcale by ręce podnieść do góry i z walki zrezygnować! Nie! Walczmy! Walczmy o nas, nasze rodziny, przyjaciół, dobrobyt, miłość, szczęście, sławę… Tyle, że proszę – róbmy to uczciwie, po rycersku. Prawda, walcząc w ten sposób mniej, od tych nieuczciwych, szans na zwycięstwo mamy, ale wierzę, że mimo wszystko zwyciężyć mamy szansę… A tymczasem ja do „moich wiatraków” wracam – znowu „powyrastały”…

Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 7 (251) 15–28 kwietnia 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X