Inne końce świata. Sopot Fot. Katarzyna Łoza

Inne końce świata. Sopot

Sopot. Niegdyś modny kurort należący do Wolnego Miasta Gdańska. Aby dojechać tu ze Lwowa, trzeba zarezerwować sobie dwa dni – postój na granicy, potem jazda przez pół Polski przez wsie i miasteczka. Drugą połowę trasy można pokonać autostradą.

Trudów podróży nie wynagradza pogoda. Po lwowskich 30-stopniowych upałach wita nas 18 stopni i deszcz. Z balkonu pięknej willi w stylu art deco, w której wynajmujemy pokój, widać jednostajną szarość, morze zlewa się w jedno z burzowymi chmurami. Mogę sobie wyobrazić, że sto z górką lat temu, w „pięknej epoce” odzianym w gorsety damom taka pogoda była nawet bardziej w smak. Do kąpieli w średnio lodowatym Morzu Bałtyckim raczej niezbyt je ciągnęło, podobnie jak mnie. Wystarczał spacer po molo, bo eleganckie buciki nie były przystosowane do spacerów po piaszczystych plażach.

Okolica jest piękna i zachęca do przechadzek. Wzdłuż wybrzeża można spacerować lub jeździć na rowerze. Na placu przed wejściem na molo ruch i gwar, stoiska z bursztynem, kawiarnie, kramy z pamiątkami. Na samo molo wstęp płatny, kolejka do kasy. Rezygnujemy, idziemy dalej. Wrócimy tu dopiero po zmroku, kiedy molo opustoszeje. Nie mogę sobie przypomnieć, czy byłam już kiedyś na sopockim molo, czy jest ono tak popularne w opowieściach, że tylko wydaje mi się, że tam byłam?

Kawałek dalej stoi okazały gmach Hotelu Grand, wybudowany w 1927 roku. To o nim Agnieszka Osiecka pisała:

„Złocistych okien sto patrzyło z brzegu, gdy
Na plażę wybiegł ktoś po zeszłoroczne łzy.
Najbielsze z białych mew spadały do stóp mi
Anioły prosto z chmur do balkonowych drzwi”.

Hotel ma za sobą kawał historii i widział niejedną znamienitość, jego osią są wielkie spiralne schody, a zaraz za foyer znajduje się wejście do restauracji o nazwie Art Deco z widokiem na morze i odpowiednim wystrojem – to styl panujący w Europie, kiedy powstawał hotel, styl szczególnie ulubiony przez bogatych fabrykantów i bywałych w świecie kupców, a tacy stanowili większość klienteli hotelu. Szczególną legendą owiany jest apartament nr 226, w którym nocował Charles de Gaulle, a niektórzy uważają, że także Hitler. Przywódca nazistowskich Niemiec rzeczywiście zatrzymał się w Grand Hotelu we wrześniu 1939 r., aby być blisko działań wojennych. Do legend należy natomiast zaliczyć opowieści, jakoby na jego przyjazd inkrustowano parkiet maleńkimi swastykami.

To właśnie tu mieszkała po wojnie spora grupa lwowian, którzy, wypędzeni ze swojego miasta, nie chcieli uwierzyć w nowy porządek w Europie i czekali na zmianę granic.

Hotel jest piękny i nowoczesny… może zbyt nowoczesny. Brak mu nieco skrzypiącego parkietu i tego prawie nieuchwytnego zapachu minionych lat, aby, jak pisała Osiecka, można było „na szklanki pustym dnie obejrzeć stary film – o ludziach, co we mgle, o czasie, który był”.

Sopot to jednak przede wszystkim wille. Niektóre należały do bogatych gdańszczan, którzy spędzali tu letnie miesiące, ale część osób mieszkała w Sopocie na stałe.

Aby obejrzeć architekturę uzdrowiska warto wyjść poza słynny „monciak” – głośny deptak prowadzący do mola i zagłębić się w uliczki między Grand Hotelem a torami kolejowymi. Tu panuje cisza i spokój, niemal nie widać turystów. Prawie każdy dom zdobi drewniana weranda z charakterystycznymi dla europejskich uzdrowisk balustradami wycinanymi w koronkowe wzory. W bogatszych domach i willach można dostrzec elementy rzeźbione, górujące nad okolicą wieże, witraże w oknach. Chętnie wykorzystywana jest czerwona cegła i mur pruski, a wysokie dachy kryją nierzadko dwa piętra.

Jedną z najstarszych zachowanych letnich rezydencji sopockich jest dworek Sierakowskich. To typowa dla dawnej Rzeczpospolitej siedziba szlachecka, parterowa, przestronna, z wysokim dachem pokrytym dachówką, drewnianymi okiennicami w oknach. We wnętrzu zachowało się sporo oryginalnych detali – dekoracje architektoniczne, stiuki, malowidła, okucia, osiemnastowieczne okrągłe piece kaflowe, które, choć nie działające, stanowią prawdziwą ozdobę dworku. Swój kształt zawdzięcza Kajetanowi Sierakowskiemu, posłowi na Sejm Czteroletni, który pod koniec XVIII w. został właścicielem nieruchomości. Na zaproszenie syna hrabiego gościł tu Fryderyk Chopin. Dziś odrestaurowany dworek jest siedzibą Towarzystwa Przyjaciół Sopotu, odbywają się tu wystawy, koncerty, działa kameralna kawiarnia „Młody Byron”. Dworek można również wynająć na wesele lub inną uroczystość rodzinną.

Najciekawsze z sopockich willi stoją puste i zaniedbane. To dodaje im tajemniczości i otacza specyficzną atmosferą. Pierwsza, która zwróciła moją uwagę, to znajdujący się przy ul. Obrońców Westerplatte klasycystyczny pałacyk Bergera. Johann Berger był gdańskim radcą handlowym, a willa służyła mu za letnią rezydencję. Po wojnie była siedzibą stowarzyszenia plastyków. Dziś wygląda na niezamieszkałą i domaga się remontu. Widoczny zza bujnej, dzikiej zieleni ogrodu ganek ozdobiony alegorycznymi figurami i pusta fontanna stwarzają wrażenie tajemnicy i niebezpieczeństwa, pierwsze skojarzenie – to miejsce byłoby doskonałym plenerem dla filmu grozy. I rzeczywiście, w latach 80. nakręcono tu film „Medium”, podobno jeden z najlepszych polskich horrorów, osadzony w realiach lat 30. i rosnącej popularności nazistów.

Nieopodal kolejna opuszczona willa z wysoką wieżą, przypominająca średniowieczne zamczysko. Dziś także stoi opuszczona, otoczona zaniedbanym parkiem z wiekowymi drzewami. Umiejscowiona na uboczu, kryje się przed wzrokiem przypadkowych przechodniów. Przed wojną była domem Haralda Kocha, konsula duńskiego w Gdańsku. W 1934 r. konsul poślubił swoją sekretarkę, córkę kupca osiadłego w Sopocie, Ruth Claaszen. Mimo dużej różnicy wieku małżonkowie spędzali razem wiele czasu, na zachowanych zdjęciach są uśmiechnięci i wyglądają na szczęśliwych. Sielankę przerwała śmierć Kocha, zaledwie dwa lata po ślubie. O losach Ruth i jej rodziny można posłuchać w Muzeum Sopotu – jego siedziba położona przy nadmorskiej promenadzie to dawna willa Claaszenów, rodzinny dom Ruth.

Poznając rodzinne historie mieszkańców Sopotu nie myślę o tym, czy to było „nasze” i czy oni byli „z nami” czy „przeciwko nam”, a jedynie, jak szczęśliwe i tragiczne wydarzenia splotły się w jedno. Tym bardziej przykro usłyszeć na sopockim deptaku z ust pijanego „patrioty” pouczającą uwagę, aby rozmawiać po polsku, bo jesteśmy w Polsce.

Katarzyna Łoza
Tekst ukazał się w nr 13 (329) 16-29 lipca 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X