Na zgon Edzia Atlasa

Na zgon Edzia Atlasa

Artykuł ten ukazał się w „Tygodniku Polskim”, gazecie Polonii australijskiej 4 sierpnia 1974 roku. Przekazał go naszej redakcji Jan Jaremko, który nie tylko zajmuje się historią lwowskiego sportu, ale też wyszukuje ciekawostki o sławnych lwowiakach.

Ernest Tarlerski, przez wszystkich co Go znali nazywany „Edziem” albo „Atlasem”, legendarny gastronom i właściciel, oraz dobry duszek literacko-artystycznej knajpy Atlas we Lwowie na Rynku pod nr. 21 – nie żyje. Wiadomość ta na pewno szczerze zasmuci nie tylko licznych lwowiaków rozsianych po całym świecie, ale i wielu jego klientów i przyjaciół z innych miast i krajów, jako że był postacią znaną i niepowtarzalną, jak niepowtarzalny był jego lokal, tamta epoka i tamci ludzie: artyści, cyganie, smakosze, wybitne osobistości i cudne okazy lwowskiej fauny.

Zmarł kilka dni temu w szpitalu Freemasons w East Melbourne. Od kilku już lat mieszkał samotnie w Elwood. Ze zwykłej grypy – bo w wyniku nieporozumienia językowego zawezwany lekarz nie przyszedł doń, a czekał u siebie i przyszedł dopiero nazajutrz, zaś później znów w wyniku koszmarnego zbiegu okoliczności akurat zabrakło w aptece przypisanych antybiotyków, czyli że przez cztery dni leżał w domu sam, bez opieki i lekarstw, bo nikogo nie chciał niepokoić i nikomu sprawiać kłopotu nawet telefonem, wywiązało się zapalenie płuc, wysięki i krwotoki, a choć po kilku tygodniach czuł się już lepiej, przecież organizm sterany cukrzycą nie wytrzymał choroby.

Gdy na kilka dni przed śmiercią odwiedziłem go w szpitalu, z ożywieniem opowiadał o listach i pozdrowieniach, jakie do ostatniej chwili otrzymywał od lwowiaków z całego świata, albowiem rozdział z „Ziemi księżycowej” niektórym przypomniał jego i jego uroczą przedwojenną knajpę.

– Na masz, ta co ty dla mnie narobił tą swoją książczyną, Jędryk, ta tera do mnie piszu ludzi, co si w jakiś sposób zwiedzieli o moim adresie i si dziwiu, ży ja jeszcze nie wykitował. Taż kto może na tyli listów odpisać? – niby strofował mnie, ale był zadowolony, bo cenił sobie pamięć ludzką. I oczy błyszczały mu radością.

Gdy zadzwonił ze szpitala po kilku tygodniach niespotykania się z nami, wywiązała się rozmowa, która w normalnym wspomnieniu pośmiertnym nie powinna może być przytoczona, lecz w podzwonnym dla Edzia się giberuje, bo mnie nieraz napomniał:

– Pamiętaj, jak mnie zawiezą na kirkut, to masz napisać o mnie na wesoło, zarazo, ja bym ni mógł znieść rozckliwiania się, ani tego to normalnego w takich okolicznościach zalewania i bym si na śmierć obraził. Ty si ze mni nie śmij, Jędryk, ja mówim poważni. To by nie było w moim stylu, jakieś takie: pękło szlachetne serce, odszedł od nas człowik dużej zacności i tak dali. Tylko musisz napisać, że ja moich klientów pamniętał do ostatni chwyli i że ich wszystkich serdeczni wspominam, jak by to szysku było wczoraj, co ja mówię, dziś rano. Ale nie zapomnij wtrącić, że ja był w takim samym stopniu Polak co i Żyd, a za to cały lwowiak i swój chłop, batiar. I że tej naszej mieścini ja był wierny i jeżeli na tamtym świeci będzie można Lwów dalej kochać, to ja to zrobim. Tam już na sicher Heniu Zbierzchowski zamówił stolik i wreszci on mnie będzi usługiwać, a wszystkie goście, co bywali w mej knajpie, zaśpiewają mi lokalową piosenkę „Gdy wieczór zapada”. Tylku czy tam wo – oczyma wskazywał niebo – będzie taka orzechówka jak u mnie?

Więc kiedy zadzwonił ze szpitala, spytałem:

– No, wreszcie się odezwałeś. Ale czemu twój głos taki jakiś przysr…? Miałeś przyjść, a ciebie nie ma i nie ma. Wino z Sevenhill czeka na ciebie, Basia zrobiła zrazy z kaszą, a ty gdzie si podziewasz?

– Ja dzwonię ze szpitala.

– Co się stało ? Co tam robisz?

– Ta co si robi w szpitalu? Umiram. Oż, jakiż ty niedomyślny.

– A czemuś nie dał znać? Zaraz przyjedziemy.

– Ty wisz, ja ludziom nie lubim głowy zawracać sobą, każdy ma swoje kłopoty, aż za dużo.

Lokal „Atlasa” we Lwowie był wyjątkowym zjawiskiem, a stworzył jedyną kuchnię i jedyną atmosferę – właśnie Edzio. Kto znał „Atlasa”, nie potrzebuje dalszych objaśnień, a kto nie wie o czym mowa, niech spyta się lwowiaków, bo żeby o Edziu wszystko opowiedzieć, trzeba by dwóch tomów o rozmiarach książki telefonicznej dwu i pół milionowego Melbourne. Chciałbym – i powinienem – kiedyś o Edziu więcej napisać niż w „Ziemi księżycowej”, właśnie z uśmiechem przez szczere łzy, zanotować o nim więcej anegdot i jego powiedzeń.

Po przyjściu bolszewików został w swej własnej, lecz natychmiast upaństwowionej restauracji kierownikiem „Restoranu Opery ta Baletu”, z ramienia trustu artystów i to, co opowiadał o owych czasach, kiedy do czynienia miał z różnymi sowieciarzami od Aleksieja Tołstoja, Korniejczuka i hołowy związku literatów Pancza do różnych gławkomów i rewkomów, a także buchalterów, którzy go uczyli sowieckiego państwowego czarnego rynku, oraz do zwykłych enkawudzistów, co tam zachodzili na wódkę i nie chcieli płacić, a także i to co opowiadał o kijowskich lekarzach, wraczach, którzy karykatury Sichulskiego, Grusa, Wygrzewalskiego, Procajłowicza, Mikuły, Bikelsa i innych chcieli zamalować na biało, bo one kacapów napawały zgorszeniem – złożyłoby się na sporą książkę oskarżającą komunizm więcej niż wszystko inne, co w tej materii napisano. Okupację niemiecką przeżył na aryjskich papierach. Dawny wszakże kelner Ukrainiec, służący wówczas w Gestapo, przynosił mu masło i w wolnych od służby chwilach stał w mundurze SS na warcie przed jego domem: „aby panu kierownikowi od jakiejś swołoczy nic si nie stało”.

Po wojnie prowadził stołówkę wojskową w Łodzi. Po wyjeździe z Polski przez wiele lat prowadził restaurację w Domu Kombatanta na rue Legendre w Paryżu. Do Australii przyjechaliśmy tym samym statkiem, a do Bremy jechaliśmy w sąsiednich przedziałach tym samym pociągiem z Gare du Nord.

Aliści w Australii nie otworzył już restauracji, mimo że go do tego wielu ludzi namawiało i chciało na ten cel dać pieniądze. – Taż tu inne prawa, ni ma tej atmosfery, ani takich klientów – mawiał. – Ta cóż ja bedym im podawał? Paje z tomato sosem? Mój angielski je do luftu, a ponadto lata lecą.

Pracował ciężko jako robotnik w pralni, pomimo przekroczonej pięćdziesiątki na karku nosił wory brudnej bielizny, ale nigdy się na los nie żalił i słowo deklasacja nie przeszło mu przez usta. Żona jego chorowała, trzeba było pomóc dzieciom – Hance i Gieniowi – aby się w nowym kraju jakoś urządziły, trzeba było zarobić na życie. Był rok 1951 i późniejsze, panowało bezrobocie, trzeba było się tej pracy trzymać. Potem żona umarła na raka, a Edzio z pieniędzy wygranych na loterii wziął na spłaty mały „boardinghouse” na Mary Street na St. Kildzie. Przyplątała się cukrzyca i inne dolegliwości. Z biegiem lat córka wyszła za mąż, wyjechała do Ameryki, zaś syn się ożenił; niestety stosunki z nim nie układały się Edziowi dobrze.

Więc ostatnio emeryt Edzio mieszkał sam, co rano wychodził nad zatokę i karmił mewy, bawił się z psami.

– Ta batiarnia czeka na mnie i ino patrzy co ja niesy dla nich, aj, jakie to sprytne, ja dla nich specjalni gotuję, ta jakież to wybredne i mądre – opowiadał z radością w głosie. – Ty wisz, że ja z nimi rozmawiam i one wszystko kapują? Mam na Elwudzie taką jedną mewę inwalidkę z jedną tylko nogą, ona ma pierwszeństwo do koryta, żebyś widział jak ten pies pilnuje, aby ona si najpierw nażarła, on ji krzywdy nie da zrobić, a jak jaka obca mewa z innej parafii nadleci, to on ją odpędza, zwierzęta są porządniejsze niż ludzie, ja ci to mówię.

Czytał wszystko, co ktokolwiek kiedykolwiek napisał o Lwowie i wspominał sobie knajpę i swych dawnych „klientów, których i tu w Australii znalazło się sporo. Godzinami mógł mówić o Lwowie i o Atlasie, a gdy spływała nań łaska wyraźnych wspomnień…

– Wisz, ta kalarepa już tak nie pracuje jak dawniej i w tej skrzynce (z uśmiechem jak by przepraszał wskazując na głowę) wiele kółek już si rozregulowało – więc gdy jasność umysłu wracała, to na nowo był młody i z kufra pamięci wydobywał zapomniane zdarzenia i anegdoty. Był to urodzony gawędziarz i aktor z Bożej łaski: kiedy mówił, jego ręce i grymasy twarzy, skrzywienia ust i nastroszenie brwi – grały. Imitował postacie i język osób, o których opowiadał, bawił się tym, ożywał.

Znajomych lekarzy doprowadzał do szału, bo sam się leczył czosnkiem i ziołami, sam sobie – i innym – przepisywał diety i przecierał w „juice extractor” najprzeróżniejsze jarzyny i owoce. Gdy go czasem nagle zapraszałem, jeśli niespodziewanie ktoś ciekawy z Europy przyjechał, nieraz musiał się z żalem wymówić.

– Ta ja si czosnyku nażarł, Jędryk, ta ludzie pouciekają, nie, dziękujim, nie przyjdę, bo wisz, ja odkrył, że jak ja si tego najim, to cała skóra pachnie jak po zdechłej myszy. Hanka raz do mnie przyjechała i zy Staszkiem przesuwali szafy, zaglondali pod linoleum, ale myszy nie było, aż ja si kapnął, że to ja był taki Chanel.

Lecz kiedy był powiadomiony na kilka dni naprzód, to przychodził elegancki, pachnący, młody czaruś, zawsze z butelką wina i dwiema paczuszkami…

– Czekuladki dla pani, Basiu, tylku niech ich pani, mężowi nie da, bo znowu spuchnie, ty by zrzucił trochi z tej walizki – pokazywał na mój brzuch. – Wino gla wszystkich, a te diabetyczne biskwiciki gla mnie.

I znowu mówił o Atlasie, a my słuchaliśmy jak urzeczeni.

Do końca był ogólnie lubiany i szanowany, dobrze ułożony, dyskretny i dowcipny, ludziom życzliwy i dla nich uczynny. Do końca też był arcymistrzem w typowo lwowskim naciąganiu siebie i innych. Prawdziwy dżentelmen, z dawnej szkoły, gorący patriota polski i emigrant dumny z tego, że jest emigrantem. Każdy numer „Wiadomości” i paryskiej „Kultury” był dla niego przeżyciem. Literaturą emigracyjną się rozkoszował. Taki był Edzio.

Pochowano go na cmentarzu w Fawkner w piątek 20 lipca, leży obok swej żony. Zaskarbił sobie najszczerszą życzliwość u wielu ludzi – bez względu na ich narodowość, wyznanie czy przekonania polityczne, bo – w sensie charakteru i uszanowania każdego – był pięknym człowiekiem. Dlatego ci, co go znali, będą go długo wspominać z prawdziwym ciepłem i serdecznym wzruszeniem.

Andrzej Chciuk
Tekst ukazał się w nr 13 (329) 16-29 lipca 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X