Igor Melnyk – znawca Lwowa nr 1

Igor Melnyk – znawca Lwowa nr 1

Taki tytuł został nieoficialnie nadany mu przez naukowców i społeczność miasta, ponieważ jego książki i publikacje w prasie to kopalnia wiedzy o Starówce, dzielnicach, przedmieściach i okolicach Lwowa, włącznie z historiami ulic, placów, śwątyń i kamienic. Z IGOREM MELNYKIEM, dziennikarzem i działaczem społecznym rozmawiał korespondent Kuriera Galicyjskiego KONSTANTY CZAWAGA.

Pierwszy raz zobaczyłem Cię 13 czerwca 1988 roku pod pomnikiem Iwana Franki we Lwowie, gdy prowadziłeś zorganizowany tam przez Ciebie pierwszy wiec polityczny. Powstało wtedy Towarzystwo Języka Ukraińskiego im. Tarasa Szewczenki. Przez jakiś czas Igor Melnyk był radnym lwowskiej rady obwodowej i rady miasta Lwowa. Dalej były inżynier stał się dziennikarzem młodej ukraińskiej prasy demokratycznej. Naszych czytelników interesuje co wywołało u ciebie tak głębokie zainteresowanie badaniami urbanistyczno-historycznymi?

Nie stało się to z dnia na dzień. Ten proces zaczął się we mnie od urodzenia. Urodziłem się w centrum miasta, na ul. Akademickiej „w starym austriackim budynku,” – jak u nas mówiono. Była tam masa zakamarków, ganków i piwnic, „czarne” i „paradne” schody. Już jako dziecko „badałem” ten swój budynek, potem sąsiednie, podwórka, ulicę. Wtedy nie było takiego ruchu i my, dzieci, bawiliśmy się na ulicy.

Ilu rdzennych lwowiaków mieszkało wtedy w tym domu?
Z Ukraińców była tylko nasza rodzina na dwa domy. W jednym domu był komisariat nr10 (teraz to pr. Szewczenki 26), a w drugim na górze był chyba sąd rejonu stalinowskiego. Resztę mieszkań zajmowali przesiedleni ze Wschodniej Ukrainy – część Rosjan i kilka rodzin żydowskich. Były dwie czy trzy rodziny mieszane polsko-ukraińskie i jedna Polka, dozorczyni – pani Kowalska. Mówiła po polsku, smażyła nasiona słonecznika i sprzedawała je. Dzieciarnia pomiędzy sobą rozmawiała przeważnie po rosyjsku. Mieszkaliśmy w tzn. „komunałce” – wielkim mieszkaniu, podzielonym pomiędzy trzy rodziny ze wspólną łazienką i kuchnią. Jeśli chodzi o naszych sąsiadów – jedni byli z Moskwy, a drudzy – to Żydzi z Odessy.

Jak ci przyjezdni przyjmowali Lwów?
Jako miejsce do życia. Żyd był jakąś szychą i był stosunkowo zamożny, bo jako pierwszy miał telewizor i lodówkę. „Morowy Moskal” z „wyzwolicieli” handlował samochodami. A mój ojciec pracował w gazecie „Lwowski kolejarz”. Mieszkaliśmy tam do 1969 roku, do ukończenia przeze mnie szkoły. Wtedy przenieśliśmy się do własnego mieszkania, na dzisiejszej ul. Czuprynki. Było to niewielkie dwupokojowe mieszkanie, ale wszystko mieliśmy swoje – i kuchnię, i łazienkę. Przed wojną kolejarzami byli przeważnie Polacy, ale oni po wojnie wyjechali. Miejscowi pozostawali na niższych posadach, a „naczalstwo” to byli przeważnie Moskale i Żydzi ze wschodnich obwodów Ukrainy. Lwowskich Żydów już nie było.

Jak to się stało, że mając skłonności humanistyczne zdałeś na Politechnikę?
Wtedy lżej było zdać egzaminy na Politechnikę. Na dziennikarstwo nie chciałem, bo widziałem jak pracuje ojciec. Wprawdzie był fotoreporterem, za to inni musieli pisać „na spotkanie kolejnego zjazdu partii”, „pod sztandarem marksizmu-leninizmu”, a to mnie zupełnie nie pociągało. Zostałem inżynierem i pracowałem w fachu do końca lat 90-tych. Była to też praca twórcza, która przynosiła mi satysfakcję. W ciągu tygodnia robiłem to, co innym zajmowało miesiąc.

Ale jednak zostałeś dziennikarzem?
W wolnych chwilach dużo czytałem, Internetu wtedy jeszcze nie było. Wiadomości czerpałem skąd się dało: po rosyjsku, ukraińsku, czy po polsku. Interesowałem się historią, geografią, wszystkim, co dotyczyło Lwowa i Galicji. Dziennikarzem zostałem w 1998 roku. Powstała wtedy codzienna gazeta „Postup”, która na przełomie XX i XXI wieku stała się czymś rewolucyjnym na Ukrainie. Potem zaczęła upadać, ale przez kilka pierwszych lat była dla mnie dobrą szkołą. Pisałem o wszystkim. Niekiedy przyszło być zastępcą redaktora naczelnego i wykonywać jego funkcje. Gdzieś w 2002 roku stworzyłem dla siebie rubrykę „Podróże po Galicji”. Wspólnie z Tarasem Woźniakiem przygotowaliśmy oddzielne wydanie czasopisma „Ji” – „Galicja – kraj miast”. W 2004-2005 pojawiła się rubryka „Ulice Lwowa”. W taki sposób zebrałem wiele danych o Lwowie. Dzięki Bogu, że już wtedy były komputery.

Współcześni mieszkańcy miasta nie bardzo obeznani są z jego historią.
Lwowa nikt nie zna. Nawet ja nie znam go do końca. Żeby poznać to miasto – całego życia nie wystarczy.

Kiedyś, gdy ktoś trafiał do miasta, to przechodził kolejne etapy zanim został „mieszczuchem”.
Ten proces trwa do dziś, bo część lwowiaków – to „na-pół” mieszczanie. Komuś tu już urodziły się dzieci, ale są to ludzie w zawieszonym stanie, pomiędzy miastem i wsią. Ja byłem już w trzecim pokoleniu urodzony we Lwowie, a powiązania ze wsią urwały się na moich dziadkach i babciach. We mnie korzeni wiejskich już nie było.

Może dlatego tak wiele zniszczeń w tych kamienicach, bo są ludziom obojętne?
Tylko z czasem to sobie uświadamiamy. Nie zapominajmy, że wśród urodzonych w latach 50 we Lwowie, zaledwie 10% było dzieci miejscowych. W latach 60 wielu ludzi przyszło do miasta ze wsi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X