Gorzkie chleby rzek wołyńskich

Gorzkie chleby rzek wołyńskich

Kto zabił? A przecież jakoś zginęli … Odpowiedzi na pytanie, dlaczego doszło do tragedii wołyńskiej można szukać długo. Ale nie na tym polega ta sprawa. Pytanie, co powinniśmy robić teraz? Nie chodzi tu o rezolucje w polskim Sejmie. Ukraina ciągle ma dylemat: przeprosić, czy nie? Wyznać winę, czy nie? Na Ukrainie nadal nie ma poczucia, że na Wołyniu doszło do przestępstwa przeciwko cywilnej ludności.

Przyzwyczailiśmy się do abstrakcyjnej krwi. Po Wielkim Głodzie, drugiej wojnie światowej, represjach stalinowskich ofiary sąsiadów nie wyglądają zbyt katastrofalnie. Nie uczciliśmy zresztą jeszcze pamięci własnych ofiar. Dlatego Wołyń pozostaje bezosobowym obrazem w ukraińskich podręcznikach historii. 30 czy 40 tysięcy ofiar polskich. A może 60 tysięcy? Przecież Ukraińców ginęły miliony – w czasach Wielkiego Głodu czy drugiej wojny światowej. Polakom od tego nie jest jednak łatwiej. Rekonstrukcje historyczne trwają, a wspólnego punktu widzenia nie ma.

Dosłownie przedwczoraj wyrżnięto w pień kilkadziesiąt tysięcy cywilów, tymczasem historycy po obydwu stronach granicy nadal targują się, jakby kładli ciała na szalę. „Polacy kłamią” – mówią jedni. „Ukraińcy nie chcą dostrzegać zaplanowanej zbrodni” – odpowiadają inni.

Dla historyków po obu stronach jest to wygodne – politycy i dziennikarze pytają ich o porady, poszukują formuły do opisania „masakry wołyńskiej” – jakich słów można używać, a jakie zaszkodzą racji stanu. Kalkulacyjna wyobraźnia oficjalnych rzeczników „prawdy historycznej” zgodnie z szablonem podaje przykłady, według których należy uczyć przyszłe pokolenia. Historycy – strażnicy interesu racji stanu. Bezkompromisowa walka prowadzona jest z powodu kilku linijek w szkolnym podręczniku i ewentualnie za miejsce pod partyjnym słońcem. Targują się z powodu napisów na pomnikach. O formułę potępienia i pojednania. Ale nadaremnie. Ukraina Zachodnia nie będzie zgadzała się na publiczne piętnowanie OUN i UPA, które stały się symbolem walki z komunistami. Polska nie zaakceptuje pomników Bandery i Szuchewycza, którzy dla Polaków pozostają antybohaterami.

Można przytaczać w sprawie wołyńskiej wyjaśnienia w faszyzowaniu Ukraińców, w ludożerczych ideologiach XX wieku i kolonizacyjnych skłonnościach Polaków, w obudzonej podczas wojny przemocy chłopskiej. Ale wewnętrzny głos podpowiada nam – historycy raczej nie ustalą obopólnej prawdy. Ukraińscy historycy chcą zobaczyć rzeczywiste dowody, powiedzmy – oficjalny dokument OUN, na którym został zapisany rozkaz „idź i zabij Polaka”. Nie znajdą. Nie było takiego papieru. Nie istnieją takie papiery. Istnieją tylko góry trupów.

Ukraińscy historycy przypominają o polityce kolonizacji przedwojennego rządu polskiego, która oburzyła chłopów, polscy – o ukraińskich nacjonalistycznych grupach komandosów. Wypominają mieszankę z Niemców, Sowietów, maruderów, partyzantów i Bóg wie czego jeszcze.

Nie wiem, czy istnieją dowody na to, że to właśnie OUN była zaangażowana w organizację masakry na Wołyniu czy odwrotnie – niezaangażowana. Chciałbym wierzyć, że tych trupów nie było, że to brednie „polskich szowinistów”. Że liczby są zbyt zawyżone. Że wołyński mrok zrodzili Stalin i Hitler. Że jakoś tak to się stało. Jakoś samo. Nie wierzę w to. Bo to jednej lipcowej nocy jednocześnie zapłonęła setka wiosek. Wątpię, że ktokolwiek, nawet z nacjonalistyczną odwagą, będzie fałszywie zeznawać w sprawie morderstwa. Przecież nie zabijali siebie Polacy, aby później ich potomkowie mieli wygodne narzędzie do obniżania ukraińskiej samooceny. Więc była krew.

Było zgliszcze kości. Zamordowali dzieci. Były akcje odwetowe, kiedy zabijali Ukraińców, kiedy zabijali ukraińskie dzieci.

Syndrom nieprzyznawania się do zbrodni jest charakterystyczny dla wszystkich narodów. I dla nas, i dla Polaków, i dla Rosjan. I zbiorowy Hutu pewnie nadal nie widzi krwi Tutsi na swoich rękach.

To pytanie jednak jest skierowane do nas. Czy jesteśmy gotowi, by poczuć się odpowiedzialnymi. Odpokutować za tych, którzy być może byli pewni nieomylności swoich działań.

Teraz wszyscy oni – wołyńscy zabójcy – są martwi. Żaden z nich głośno nie będzie pokutował. Chociaż nie wiadomo, czy ich ostatnimi słowami na łożu śmierci nie były: „Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu! Wybacz, Jezusie Chrystusie, za przelaną krew! Zlituj się Matko Boska, nie wiedziałem. Złamałem przykazanie w imię nienawiści. Zabijając ich – zabiłem siebie. Tobie jedynie ufam. Odpuść mi, Panie”.

Dlaczego powinniśmy przepraszać? Nie dlatego, że oczekuje tego Sejm czy Parlament Europejski. Także nie ze względu na partnerstwo strategiczne z Polską. A dlatego, że nasi przodkowie przelali ludzką krew w bagnach wołyńskich. Zrzec się odpowiedzialności za tę krew, zrzec się ich pamięci. Naszej pokuty wymagają nie Polacy, a dusze tych, którzy nie widzieli, co czynią. I nie Polacy mają pochować kości wołyńskie, a Ukraińcy. Wołyń, to ziemia ukraińska. Czas zbierać kamienie. Czy Polacy pójdą naszym śladem? Oni mają swoje kości ukraińskie w zakamarkach historii. Oni niech decydują.

Pamięć lubi słodkie, złe – do lamusa. Ojciec zabił sąsiada – my jednak pamiętamy tylko to, jak grał na skrzypcach. Bo dobrze grał. Naprawdę dobrze. I huśtawki robił. Jeśli jednak to był nasz ojciec, musimy znaleźć w sobie siły, by powiedzieć to „przepraszam”, nawet nie mając nadziei, że usłyszymy w odpowiedzi „wybaczam”.

Za grzech niech każdy odpowiada sam. Z zabitymi Ukraińcami niech radzą sobie Polacy. Cudze sumiennie trudno obudzić. Najważniejsze, byśmy poradzili sobie z sumieniem własnym. Co prawda, na razie sukcesów z ogłoszonego wzajemnego przebaczenia mamy zero.

I problem nawet nie leży w formule pojednania, to wszystko jest bardziej tragiczne. Przelana krew stała się jakby dodatkiem do grzechu, zainwestowanym w nowoczesne budowanie narodu, stała się powszednią zaprawą do walk, niby zawsze tak było i zawsze tak będzie. Regularne stwierdzenie, że „ludzka krew nie woda” stopniowo zaćmiło oko.

Mimo rytuałów protokolarnych kazań, mimo rocznicowego machania kadzidłami – do dziś porozumienie w sprawie zbrodni wołyńskiej było „kastrowane”, gdyż nie było czynu pokuty jako takiego. Wewnętrznego, nie pozornego. Formalne próby porozumienia się przypominały w pewien sposób biurokratyczną błazenadę – „tutaj ostry wyraz wycinamy, a tutaj – dodajemy mądre słowo”. Ale nie palił wstyd, który umożliwia czyn pokuty. Nie było pragnienia, aby odpokutować grzech, który nadal ropieje pod łachmanami pamięci narodowej. Do dziś, nawet szukając próby przeprosin, wynajdowano powody, aby zrównać przebaczenie do imperatywnego: „niech oni pierwsi pokutują”. Oczywiście na Ukrainie są środowiska, które wypowiadają się kategorycznie przeciwko przepraszaniu Polaków – ale nie chodzi tu o nich.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X