Demokracja

Wielu i dużo o demokracji mówi sie ostatnio.

Jedni szukają dla niej zagrożeń, drudzy jej bronią, trzeci nad jej upadkiem biadają, inni „na ołtarze stawiają”, inni świetlaną przyszłość wieszczą, a jeszcze inni każą nam wierzyć, że jej (i nam tym samym) służą. Słowo demokracja odmieniane jest przez wszystkie przypadki i wszędzie go pełno. Cóż ono jednak tak właściwie znaczy? Nie, nie o akademickie czy encyklopedyczne pojęcie pytam, lecz o to, co owa „demokracja” znaczy dla nas konkretnie. Czym ona jest? Co nam daje, a co (a tak!) nam zabiera? Czego od nas wymaga? Czy jest systemem doskonałym? Najlepszym? Jak dzisiaj owa „demokracja” działa? Czemu pytam? Bo ja, jak zwykle dziury w całym szukając, zastanawiam się poważnie – czy dzisiejsza demokracja to demokracja rzeczywiście? Dzikie pytanie? Wcale nie!

Najpierw bardzo ważne przypomnienie. Demokracja, nawet ta wyidealizowana, ta historyczna, ta która istniała w świecie jeszcze bez polittechnologów, socjologów, sztabów wyborczych, reklam politycznych, radia, telewizji i internetu – nie była i nie jest systemem doskonałym. To warto pamiętać! Oprócz wielu zalet, ona miała i ma liczne wady niejako „wpisane” w jej fundamenty. Pozwolę sobie na opowieści kilka. Już u samych demokracji początków, w starożytnej Grecji z demokracją wynikały problemy – słynny ateński sąd skorupkowy skazał na śmierć Sokratesa. Niby wszystko zgodnie z zasadami i w strukturach Demokracji Ateńskiej! Sąd wybrany demokratycznie przez lud, działający zgodnie z demokratycznie ustalonym prawem. Demokratycznie? Demokratycznie! Nie, ja nie o zasadności wydanego na Sokratesa wyroku! Pomijam to! Ja o czym innym! Otóż, już po kilku latach ten sam sąd uznaje, że Sokratesa skazano niesłusznie i skazuje tych, co Sokratesa skazali. Znowu demokratycznie! Tylko proszę, niech mi ktoś wyjaśni, gdzie tutaj jest logika i gdzie tu jest sprawiedliwość? Z „innej beczki” – też „demokratycznej”. Może też ktoś o rewolucji we Francji i o wstępującym na gilotynę Dantonie pamięta? Kto wie, kto to był Danton? Kto śmie twierdzić, że nie był demokratą? Demokratyczna Republika wysyła na gilotynę republikanina Dantona (i nie jego tylko), który był jednym z motorów tejże rewolucji, której z kolei dzieckiem jest owa Republika. Ja wiem – ktoś powie – to nie demokracja, to Robespierre i wypaczenia… Tak, tyle że jestem gotów się założyć, że Robespierre bardzo by się zdziwił, gdyby mu ktoś powiedział, że on ową demokracje „wypacza”… Zresztą, on sam na tej gilotynie także „demokratycznie” skończył. I dalej, przepraszam za brak politycznej poprawności w tym pytaniu, ale naziści w Niemczech czyż nie doszli do władzy w wyniku demokratycznych wyborów? Szokujące? Tak, ale prawdziwe! Dlatego raz jeszcze historia dowodzi, że demokracja wcale nie gwarantuje demokracji! Paradoks? Oj, żeby to tylko tak…

Może jeszcze inaczej o problemach z mechanizmami demokracji – tak w oderwaniu od polityki i historii, aby pozbyć się wszelkich emocji wynikających z politycznych i historycznych preferencji, sytuacja hipotetyczna. Wyobraźmy sobie, że w jakimś kraju przeprowadzimy referendum, w którym są dwie opcje: pierwsza – wygnać łysych, druga – wygnać brodatych. Fakt, głupie to, ale hipotetycznie możliwe przecież! No i przegłosowano: wygnać brodatych! Demokratycznie? A jakże! Referendum! Demokracja bezpośrednia! Ale przecież to jednocześnie zupełnie bez sensu! I tak bawić się można długo – tak szukając w historii, jak i inne wymyślone sytuacje rozważając. A przecież jeszcze jest demagogia, nieodłączna towarzyszka demokracji – też jest zabawna. Te dwie – demokracja i demagogia – są razem od zarania demokracji dziejów i w wielu, nawet tych powyżej opisanych wydarzeniach, były one razem. Z łatwością też można demokrację udawać. Wspominam, bo to także z demagogią jest związane. Kolejny demokracji problem – łatwość, z jaką demokrację można w niedemokrację zmienić. Historia też zna wiele przypadków. Jeden z wielu na przykład – czyż Napoleon III przed tym jak ogłosił się cesarzem nie był Republiki prezydentem? A co z ZSRR? Formalnie to demokratyczne państwo było! W to wierzyły miliony i to nie tylko w granicach demoludów! W Rosyjskiej Federacji też prezydenta demokratycznie wybrano! Mało tego – on otrzymał 63% głosów, a teraz nadal ma prawie 80% poparcia! Arcydemokratyczny prezydent! Demokracja, tolerancja, prawa mniejszości i prawa jednostki. Ktoś mnie chce przekonać, że nie ma w tym wszystkim konfliktu? Wszystko w porządku? „Białe i puszyste”, bo to demokracja przecież?!

Problemy, wady, niebezpieczeństwa, wewnętrzne sprzeczności – wszystko to potwierdza, że nie warto bezkrytycznie demokracji na ołtarze wynosić i że (jakby to paradoksalnym nie było) demokracja powinna być kontrolowana. Tak, kontrolowana! Tyle, że nie tylko przez polityków, parlamenty, ustawy, lecz przede wszystkim przez obywatela i jego morale oraz poczucie zdrowego rozsądku i sprawiedliwości. Idealistyczne to, wiem, ale ja właśnie idealistą jestem i nic już na to nie poradzę. Więcej – poradzić nie chcę!

Żeby było jasne – żeby mi nikt nie zarzucał tego, czego nie wyznaję (bo podobne niekiedy ma miejsce) – nie, nie jestem przeciwnikiem demokracji. Ja tylko pamiętam, że, jak mówił Winston Churchill, demokracja to wprawdzie system ułomny, lecz na razie lepszego nikt jeszcze nie wymyślił. To prawda, gdyż nawet pomimo licznych niedoskonałości i wielu spektakularnych „wpadek”, system ten długo jakoś funkcjonował, w mniejszym lub większym stopniu zapewniając przeciętnym obywatelom mniej lub bardziej odczuwalny wpływ na decydentów. Jednym słowem, chociaż z zastrzeżeniami i w zależności od czasu i miejsca, można było mówić o „władzy ludu”, czyli demokracji właśnie. Tak było. Uważam jednak, że to już przeszłość niestety, gdyż dzisiaj, w owym „demokratycznym systemie” nad zaletami jednoznacznie zaczynają przeważać niedoskonałości. Z wielu przyczyn. Dlatego też, najwyższy czas by się zastanowić, czy nie warto zabrać się za demokracji reformowanie.

Aby demokrację kontrolować, aby umieć rozróżnić gdzie pod jej płaszczem prawda, a gdzie fałsz się kryje, aby nie ulec demagogii czy manipulacji, aby móc ocenić gdzie dobro, a gdzie zło, potrzebny jest szczególny demokracji wyznawca. Szczególny wyborca. Szczególny polityk. Tymczasem kto ma prawa wyborcze? Zasadniczo, każdy obywatel danego kraju nabywa te prawa automatycznie już przy urodzeniu. Po osiągnięciu przez obywatela pewnego wieku, prawa te „aktywizują się” i tyle. Ten automatyzm zdaje się być sprawiedliwym i logicznym. Czy jednak na pewno? Ja uważam, że to „automatyczne” prawo niesie niebezpieczeństwo. Uogólniając, można je streścić tak, że nie wszyscy obywatele są zdolni do świadomego uczestniczenia w demokratycznych procesach. Ne zamierzam nikogo obrażać, poniżać, wykluczać! Absolutnie nie! Chcę jednak poprosić o wyobrażenie sobie wyborcy (wybory to przecież najbardziej wyrazista procedura demokracji), który niczym się nie interesuje, ma bardziej niż ograniczoną wiedzę (poprawność polityczna zwyciężyła i inaczej napisać nie śmiem!) o wszystkim – świecie, kraju, polityce, gospodarce, społeczeństwie itd., swój kraj traktuje wyłącznie roszczeniowo, na dodatek wyznaje „moralność Kalego”, i… z różnych przyczyn idzie głosować.

Nie ważne, w jakich wyborach głosuje – posłów do parlamentu, czy przewodniczącego kółka różańcowego. Wyborca wybiera i już! W takim wypadku rodzi się jednak pytanie o jakość tego wyboru. Rodzi się też pytanie o odpowiedzialność za tego wyboru następstwa. Czy ów wyborca wie, za czym – za kim swój głos oddaje? Czy może ktoś chce mnie przekonać, że on, taki wyborca, idzie coś wybierać dlatego, że odczuwa taki obowiązek, albo dlatego że jest świadomie „za”, lub jest „przeciw”, czy też dlatego, że przeczytał jakiś program wyborczy, będzie odczuwał odpowiedzialność za poczyniony nim wybór? Czy też będzie miał ochotę lub będzie w stanie śledzić i oceniać wykonanie jakiegoś tam programu? Jak ktoś, kto wie niewiele, a do tego często nie potrafi korzystać nawet z tej szczątkowej wiedzy i żyje zazwyczaj w świecie mniemań oraz przyzwyczajeń, może odróżnić oczywiste kłamstwo od prawdy? A przecież może być jeszcze gorzej! Proszę o odpowiedź, czy taki właśnie wyborca nie jest najbardziej podatny na demagogie, manipulacje, polityczną korupcję? Przypominam – nadal jest tak, że jego głos, niezależnie za co i za kogo oddany, ma taką samą wagę jak głos osoby świadomej, aktywnej, posiadającej wiedzę i krytyczny zmysł, takiej która nie sprzeda się za „kiełbasę wyborczą” (w różnych formach), czy nie postawi „krzyżyka” za pieniądze.

To poważny problem, leżący u samych podstaw demokracji – bezwzględna równość. Bezwzględna równość głosu każdego obywatela. Małe wyjaśnienie – nie widzę demokracji problemu w tym, że ktoś jest stary czy młody, biedny czy bogaty, wykształcony czy nie, ze wsi czy z miasta, biały czy czarny, kocha chłopców czy dziewczyny (tym razem pisałem bez politycznej poprawności). Uważam natomiast, że w procesach realizowania się demokracji (w tym w wyborach) powinni mieć prawo uczestniczyć tylko ci obywatele, którzy rozumieją i odczuwają odpowiedzialność związaną ze sprawowania demokracji – tego, w czym uczestniczą. Nie ci obywatele, którzy zajmują wobec jakiejś grupy, państwa nawet, wyłącznie pozycję roszczeniową, ale tacy, którzy są gotowi dla dobra tejże grupy przejawić aktywność, wziąć odpowiedzialność, ofiarować swój czas, wysiłki i uwagę, zrezygnować z osobistych (i nie tylko) korzyści. Uważam, że to mogło by być lekarstwem na jedną z bolączek demokracji.

Dzisiaj można być całkowicie pasywnym i obojętnym i mieć wszystko w… no, w nosie (niech będzie), a i tak propaganda, reklama, polityka przyjdą do domu, wcisną się w myśli, zamigają setkami obrazków. To już nie świadoma decyzja – „mnie to interesuje”! „Ja chcę!” To w pewnym sensie zniewolenie i czy ktoś chce czy nie – to go ogarnia, wsysa, szantażuje, przekonuje itd. Zgoda, nie widzę problemu, jeśli z tym wszystkim „zderza się” ktoś, kto i tak już zdecydował że będzie częścią demokracji. Ale pytanie – co się dzieje wtedy, gdy ten demokratyczno-polityczno-programowo-informacyjno-demagogiczno-krytyczno-wielbiąco-populistyczno-oszołomiajacy koktajl zalewa kogoś, kto: jest całkowicie pasywny, obojętny, merkantylny, gardzi wiedzą, jest konsumpcyjny, stosuje „filozofię Kalego”, ma bardziej niż skromną wiedzę i to wszystko wcale mu nie przeszkadza. No i znowu pytanie o świadomość tego za czym głosuje i na ile to jest odpowiedzialne głosowanie. Przypominam, ten głos waży tak samo jak te świadome i odpowiedzialne, ze wszelkimi tego konsekwencjami.

Tu wreszcie miejsce na nieśmiałą propozycję jak (chociaż w części) z problemem sobie poradzić można – cenzus. Ano tak! Uważam, że aby w demokracji uczestniczyć, powinno się zdobyć określony cenzus, czyli nabyć określone prawa do uczestniczenia w tejże. Historia zna próby wprowadzenia „demokracji cenzusowej”. Różnie to wyglądało i różnie się skończyło. Przyznaje, że w przytłaczającej większości przypadków skończyło się porażką. W różnych krajach, w różnym czasie, w różnych systemach tym cenzusem były: obywatelstwo (tak jak i teraz), majątek, status społeczny, stan cywilny, obowiązek podatkowy, służba w wojsku, płeć, wykształcenie, deklaracja zamiaru uczestniczenia w demokratycznym procesie. Memu sercu najbliższe jest to ostatnie kryterium. Tak, to też niedoskonałe, ale jednak „odsiewające” tych, którzy nie potrafią w sobie znaleźć motywacji i siły, by udać się do odpowiedniego urzędu i osobiście złożyć pisemną deklarację, że wezmą udział w referendum/wyborach. Tylko tyle. Żadnych egzaminów, zaświadczeń, pieniędzy, świadectw itd. Jedna wizyta i jeden podpis. Niby nic, ale jestem przekonany, że dzięki takiemu obowiązkowi po pierwsze, zmalała by ilość głosujących (niezainteresowani, nie złożyli podpisu, nie głosują), a po drugie, można by liczyć na bardziej odpowiedzialne głosowanie (przecież głosują w pełni świadomie). I jeszcze jedno – raptownie skurczyłoby się pole działania polittechnologów, manipulatorów, demagogów i całej reszty, która dzisiaj szum medialny tworzy. Nie miałoby to już sensu wielkiego – świadomego i aktywnego wyborcę zmanipulować trudno.

Ot, takie przekonanie idealisty. Ciekawy jednak jestem bardzo, czy ktoś nie zna lepszego rozwiązania. Bez zakończenia – bo o demokracji to nie koniec jeszcze…

Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 3 (247) 16-29 lutego 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X