Dajmy spokój Ukrainie

Dajmy spokój Ukrainie

Czas by zadać sobie pytanie, kiedy Polacy naprawdę zaczną dostrzegać Ukrainę. Bo to, o czym mówią, co analizują, z czym usiłują współpracować jest raczej ich wyobrażeniem o tym kraju, niż rzeczywistym państwem.

Trudno dłużej ukrywać, że nad Wisłą nie istnieje polityka wschodnia. To iluzja i nieudolna kalka z koncepcji, które ktoś wypracował przed dziesiątkami, ba, setkami lat. Odwoływanie się do tradycji jest piękne i chwalebne, ale jeśli to jedyne co mamy, to czas by zastanowić się, dlaczego przestaliśmy myśleć. W XXI wieku wciąż analizujemy spuściznę Michnika, Giedroycia, Piłsudskiego. Co więcej, dyskutujemy czy w relacjach ze Wschodem podążać szlakiem wytyczonym przez Piastów, czy przez Jagiellonów, lecz niczego nie dodajemy do odgrzewanych starych treści, nie adaptujemy ich do nowej rzeczywistości. Może słusznym by było otoczyć wreszcie ministrów specjalistami, odesłać ich do lektury opracowań ośrodków analitycznych czy kazać im wysłuchać głosów padających podczas konferencji naukowych, gdzie Polacy i Ukraińcy żywo dyskutują nad problemami obu państw i coraz częściej postulują, by nie były to tylko czcze pogawędki we własnym gronie. Nauka ma w końcu misję do spełnienia, tylko że wyraźnie widać, że jej kłopotem nie jest brak naukowców o otwartych umysłach, a brak odbiorców ich słów. Wsłuchiwanie się w te głosy, będące efektem realnego dyskursu, a nie politycznych uzgodnień, byłoby być może niewygodne i zburzyłoby przekonanie o tym, jak potrzebna ma być Polska Ukrainie. To patrząc poprzez ten pryzmat budujemy od lat relacje dwustronne i można przy tym odnieść wrażenie, że to Ukraina potrzebna jest Polsce, jako jej sztandarowe hasło i upragniony, jedyny sukces na międzynarodowej arenie. Tyle tylko, że nawet jeśli Partnerstwo Wschodnie i stosunki z Ukrainą miałyby być nazwane sukcesem, to należałoby postawić pytanie, co tym chwalebnym osiągnięciem tak naprawdę jest.


Po upływie ponad 20 lat od rozpadu Związku Radzieckiego nadal, w swoim przekonaniu, mamy misję do spełnienia i nie pojmujemy, jakim cudem Kijów mógłby widzieć swoją drogę inaczej, niż my mu ją wymyśliliśmy (i niczego nie nauczyła nas gorzka lekcja w postaci nienajlepszych relacji z Litwą, która także zrealizowała pomysł na siebie nie oglądając się na Warszawę). Nasze oceny ukraińskiej rzeczywistości zwykle nijak mają się do naddnieprzańskich realiów i nadszedł moment, w którym powinniśmy, punkt po punkcie, zacząć je sobie tłumaczyć, lecz tym razem nie wedle własnego widzimisię, a na podstawie skrupulatnej analizy rzeczywistości. Wciąż jednak nie potrafimy zaakceptować tego, czego nie rozumiemy i tkwimy w siatce schematów. Choćby rosyjskojęzyczny Kijów nie mieści się w naszym pojęciu ukraińskości, a przecież nie podważamy niezależności i przywiązania do narodowej kultury i tradycji mieszkańców Republiki Irlandii, którzy w znakomitej większości na co dzień posługują się językiem angielskim, zatem językiem dawnego okupanta. Poza zachodnią częścią Zielonej Wyspy usłyszeć gaelic na ulicy to znaczy otrzeć się o cud i mimo, iż język ten jest obowiązkowym przedmiotem w szkołach, a starając się o pracę w policji, szkolnictwie czy chcąc dostać się na studia trzeba zdać egzamin z jego znajomości, to Irlandczycy zwykle nie używają ojczystej mowy w życiu codziennym. Dopiero 19 grudnia 2006 roku rząd w Dublinie przyjął strategię, dzięki której kraj ma w ciągu 20 lat stać się dwujęzycznym, ale już można zapytać, na ile skuteczne okażą się odgórne dyrektywy. Czy ta sytuacja nie przypomina tego, co dzieje się na Ukrainie? Dlaczego nie możemy przyjąć, że podobnie postrzegają obecność języka rosyjskiego w życiu codziennym Ukraińcy? Czy ma na to wpływ nasz strach przed Rosją? Dlaczego nie wierzymy tym, którzy po rosyjsku mówią z pełnym przekonaniem, że są Ukraińcami i kochają swój kraj?

 

Jeśli stolicę próbujemy jakoś wytłumaczyć, to rosyjskojęzyczny Donieck jest często uważany za bliższy Moskwie, niż Tarnopolowi, a długie lata nad Wisłą zakładano, że realny jest scenariusz, w którym wschód kraju z radością odda się w opiekę Rosjanom i nasz sąsiad rozpadnie się na dwie części. Mało kto brał przy tym pod uwagę, że z jednej strony byłoby to kłopotem dla Kremla i wzięciem na swoje barki kosztownych problemów wschodniej Ukrainy, do czego nikomu się nie spieszyło, a z drugiej byłoby początkiem końca oligarchów, którzy „na swoim” dzierżą władzę, a pod rosyjskim panowaniem nie dość, że spadliby do roli podrzędnych biznesmenów, to mieliby szanse podzielić los Chodorkowskiego.

Gdybyśmy o tym pomyśleli nie bylibyśmy dziś zdziwieni, że Donieck nie tylko nadal leży na Ukrainie, ale rozdaje karty w strukturach władzy i prawdopodobnie będzie kreował się na środowisko proukraińskie, gdyż oligarchowie mają świadomość tego, że chcąc utrzymać władzę, muszą wyjść naprzeciw oczekiwaniom społecznym. Ukraina nie jest Rosją i daleko jej do Białorusi, więc scenariusz silnej władzy skupionej w rękach jednego człowieka, który nie musi liczyć się z poparciem i pieniędzmi środowiska biznesowego, jest tu mało prawdopodobny. Polskich „specjalistów od wchodu” może zatem czekać kolejna niespodzianka w postaci oligarchów dbających o język ukraiński, wyborców i dobre relacje z Unią Europejską. Może już warto by przygotować się na to, jak o takim fenomenie pisać?

Polacy będą wówczas musieli zmierzyć się z obrazem nieprzystającym do ich wyobrażeń o osadzonych w postradzieckich realiach „nowych Ukraińcach”, których czas już przecież minął. Świat nie stanął w miejscu. Nawet, jeśli społeczeństwo boi się zmian idących za unijną ścieżką i najchętniej zawisłoby pomiędzy Moskwą a Brukselą, to siłą napędową przemian może stać się grupa wciąż uważana w Polsce za zachowawczą i prorosyjską, zatem najbogatsi Ukraińcy mający wpływ na władzę. Ci, podzieliwszy pomiędzy siebie schedę po ZSRR, kształcą dziś dzieci na zachodzie, tam lokują pieniądze i kupują domy, a Wiktor Pinczuk poprzez spotkania Jałtańskiej Strategii Europejskiej uświadamia wszystkim jak silnie oligarchowie powiązani są z Zachodem.

Jest to środowisko doskonale odnajdujące się w świecie i mające zapewne świadomość, że wkrótce środki zainwestowane w rodzimym kraju mogą przestać przynosić spodziewane zyski, ze względu chociażby na przestarzałe technologie, energochłonność produkcji oraz wyczerpujące się surowce naturalne. Prostą konsekwencją wydaje się w tej sytuacji zbliżenie z inwestorami z zagranicy mogącymi wspomóc rozwój nowych rozwiązań, a aby tego dokonać trzeba będzie zmienić ustawodawstwo, wprowadzić przejrzyste reguły funkcjonowania na rynku, a najlepiej dogadać się wreszcie z Unią Europejską.

Chyba, że znów ten przewidywalny scenariusz okaże się zbyt prosty, a zamiarem oligarchów nie będzie ani podążanie ścieżką ku UE, ani ku jakiejkolwiek unii z Rosją, a wytyczenie własnej drogi, przy jednoczesnym czerpaniu korzyści z dobrych stosunków z obiema wspomnianymi stronami. Tej możliwości nikt nad Wisłą raczej nie bierze na poważnie. Przecież Kijów musi być od kogoś uzależniony – od Moskwy, Brukseli, Berlina, Waszyngtonu czy swego adwokata na międzynarodowej arenie, Warszawy. Jakże moglibyśmy przypuszczać, że może Ukraińcom zamarzy się utworzenie silnej grupy regionalnej, grupy państw powiązanych swą obecnością nad Morzem Czarnym, być może przy wsparciu dalekich i abstrakcyjnych Chin.

Gdy patrzymy na Ukrainę z ukraińskiej perspektywy nie poznajemy kraju, o którym mówią polscy politycy. Państwo, które Warszawa chętnie widziałaby jako pozornie partnerskie, a jednak stojące stopień niżej z wyciągniętą ręką proszące o pomoc, realizuje politykę dla Polaków niezrozumiałą, a na pewno niezgodną z polskimi wizjami. Ta rozbieżność będzie obecna dopóty, dopóki nie nauczymy się Ukrainy rozumieć i nie zaakceptujemy symbolicznego faktu, iż „rosyjskojęzyczny” nie oznacza tu „prorosyjskiego”. Oczywiście, możemy nadal twierdzić, że spośród europejskich państw to Polska najbardziej predestynowana jest do tego, by wprowadzić nowy kraj w orbitę unijnych wpływów. Tyle, że skutkować to będzie brutalnym przebudzeniem w momencie, gdy okaże się, że to Wiedeń, Praga czy Pekin są partnerami dla Kijowa, nie Warszawa.
Przy tym wcale nie jest pewnym, że polscy politycy zauważą, że przegrali kolejnego partnera, którego jak dotąd trzymają się desperacko mimo, iż nie mają na wzajemne relacje pomysłu. I mimo, iż nie do końca wiedzą, kim są Ukraińcy i w jaki sposób myślą.

W tym miejscu nasuwa się refleksja, że może należałoby dać spokój Ukrainie i zająć się własnymi sprawami, skoro nie pojmujemy cudzych? Może zaimponujemy światu rozwiązując własne problemy, a nie sąsiadów? Niekoniecznie chyba musimy być czyimś protektorem. Przecież nie każdy ma ku temu predyspozycje.

Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 9 (181) 17 – 30 maja 2013

 

Czytaj też:

Dajmy spokój Ukrainie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X