Czy uczestników Poznańskiego Czerwca‘56 wywożono na Sybir?

Co się stało z młodym blondynem?

Przed dwoma tygodniami wspólnie z dr. Łukaszem Jastrząbem opublikowałam w „Rejsach” tekst „Ober-ubek Małkiewicz i jego drużyna”. Doktor Jastrząb, szukając materiałów do swojej książki „Rozstrzelano moje serce w Poznaniu”, znalazł w IPN dokumenty, dotyczące działalności UB, MO i KBW w Gdańsku. Okazało się, że pod kierunkiem majora Kazimierza Małkiewicza, szefa tutejszego UB, ułożono plan działań na wypadek, gdyby „zaraza” przeniosła się z Poznania na Wybrzeże.

Po ukazaniu się tego tekstu zatelefonował do mnie pan Jan Łaptaszyński. Powiedział, że chciałby się ze mną spotkać, bo ma ciekawą informację związaną z Czerwcem ’56.

Pojechałam do Sopotu.

– W 1956 roku mieszkałem z rodzicami we Lwowie – zaczął, a ja pomyślałam, że zaszła jakaś pomyłka, bo co ma piernik do wiatraka, a Poznań do Lwowa. Okazało się, że nie miałam racji.

Rodzice Jana Łaptaszyńskiego nie wyjechali ze Lwowa do Polski w 1945 roku z powodu …pianina. Mama miała już na nie kupca, był to – jak mówi pan Łaptaszyński – „jeden Rusek”. Sprawa zaczęła się przeciągać i ojca nagle aresztowano. Został wywieziony do łagru w okolice Swierdłowska. Mama nie zdecydowała się na wyjazd bez męża, postanowiła czekać.

Mijały lata. Starszy syn Ryszard został studentem Politechniki Lwowskiej, młodszy Jan po ukończeniu szkoły zaczął pracować w drukarni. Ojciec wrócił z łagru po śmierci Stalina. Ledwo go poznali.

– Nie – poprawia się pan Łaptaszyński. – To musiało być jeszcze przed śmiercią Stalina, bo doktor Mosing, który leczył ojca, został wezwany do Moskwy do chorego generalissimusa.

– Ale jak to się ma do Poznania ’56? – niecierpliwię się, choć postać doktora Mosinga, łącząca samego Stalina z rodziną Łaptaszyńskich ze Lwowa, jest także interesująca.

– Spokojnie. Parząc kawę, pan Łaptaszyński opowiada, jak z kolegami chodził nocami na Cmentarz Łyczakowski, by gonić hieny cmentarne, które okradały polskie kaplice i nagrobki.

– No, dobrze przechodzę do roku 1956. Pewnego ranka, a było to lato, może wczesna jesień, pani Józia Watylak, z którą pracowałem w drukarni, przybiegła do pracy zdenerwowana: – Janek, leć na Dworzec Czerniowiecki, tam pociąg z Polakami stoi! – wysapała. Pani Józia mieszkała tuż obok tego dworca. Zwyczaj był taki, że kobiety, zarówno Polki, jak Ukrainki i Rosjanki zawsze podchodziły do takich transportów z jedzeniem dla zamkniętych w wagonach nieszczęśników, bo znały życie w Kraju Rad.

Janek pobiegł natychmiast. Rzeczywiście, na bocznicy stały wagony towarowe, otoczone żołnierzami. Nikogo nie przepuszczano, nawet babuszek. W wysoko umieszczonych i zakratowanych okienkach widać było twarze młodych mężczyzn. Nie we wszystkich wagonach byli Polacy, ale z jednego z okien młody blondyn z kręconymi włosami, którego twarz Jan Łaptaszyński ma przed oczami do dziś, wołał: – Jesteśmy Polakami! Jesteśmy Polakami!

– Skąd?! – krzyknął Janek Łaptaszyński.

– Z Po-zna-nia! Z Po-zna-nia!

– Paszoł won – warknął do Janka żołnierz i szturchnął go kolbą. Janek pobiegł jeszcze po papierosy i usiłował uprosić żołnierza, żeby podał je blondynowi z Poznania. Ale był nieugięty.

Ot i cały incydent, który do dziś nie daje panu Łaptaszyńskiemu spokoju. Wkrótce potem rodzinie Łaptaszyńskich udało się przyjechać do Polski. Mijały lata, skończył się komunizm. Jan Łaptaszyński zaangażował się w odbudowę Cmentarza Orląt Lwowskich i często jeździł w rodzinne strony. Ale o Polakach, wywiezionych z Poznania, niczego nie zdołał się dowiedzieć.

Gdy zbliża się kolejna rocznica poznańskiego Czerwca, wraca dręczące pytanie: -Czy ten blondyn i jego towarzysze niedoli, wrócili do Polski, czy nie?

– Któregoś dnia w latach dziewięćdziesiątych widziałem w telewizji program o poznańskim Czerwcu –kontynuuje pan Łaptaszyński. – Mimochodem wspomniano tam o wywózce Polaków z Poznania do ZSRR. Napisałem natychmiast list do TVP, ale nigdy nie otrzymałem odpowiedzi. Może pani uda się coś ustalić?

***
Telefonuję do dra Łukasza Jastrząba.

– To bardzo interesujący sygnał – entuzjazmuje się. – Oczywiście, że słyszałem o takich wywózkach, ale nie udało mi się znaleźć żadnego dowodu, żadnego dokumentu ani świadka. Parę lat temu w „Rzeczpospolitej” była na ten temat wzmianka w tekście, napisanym przez Węgra Attilę Szalai, byłego I sekretarza Ambasady Węgier w Polsce.

Odnajduję ten tekst pt. „Polacy i Węgrzy w deportacjach”.

„Dokumenty przekazane węgierskiemu rządowi w 1991 roku podczas wizyty Borysa Jelcyna w Budapeszcie mówią o około tysiącu Węgrów, deportowanych za udział w Powstaniu 1956 roku. Oficjalne ONZ-owskie liczby mówią o 203 tysiącach uchodźców, którzy poprosili o azyl w krajach zachodnich. Na około 2,5-3 tysiące ludzi szacuje się ofiary Węgierskiego Października w całym kraju. Prawie 500 skazały na śmierć kapturowe sądy Janosa Kadara w ciągu dwu lat po stłumieniu walk wolnościowych. Razem niecałe 210 tysięcy. Zabrakło zaś na Węgrzech w tym czasie blisko ćwierć miliona ludzi. Los więc dziesiątek tysięcy obywateli tego kraju jest nawet po czterdziestu latach nieznany”.

Jeśli nie można doliczyć się tysięcy Węgrów, to możliwe jest także to, że jacyś Polacy zostali wywiezieni do ZSRR w 1956 roku i słuch o nich zaginął.

Na Węgrzech poszukiwania wywiezionych zaczął Peter Ivanyi, któremu pewien lekarz opowiedział o wywózkach do ZSRR po upadku Powstania ’56.

„Na początku nie wierzyłem lekarzowi, mroczne miał wspomnienia, był wtedy młodym chłopcem i to wszystko brzmiało nieprawdopodobnie – mówi Ivanyi. – Ale tamtej nocy nie mogłem zasnąć. A jeśli to prawda, krążyło mi w głowie, to straszne… Druty kolczaste, mróz, Sybir… Człowiek tyle się naczytał”.

Z jego inicjatywy powstała grupa badawcza DEPORT’56.

„Kluczową postacią okazał się Antal Kulcsar, jeniec wojenny z II wojny światowej, który 46 lat spędził w rożnych łagrach Związku Sowieckiego, a później jeżdżąc z jednego miejsca przymusowego osiedlenia na drugie, przeważnie za Uralem lub dalej na Syberii. W 1958 roku pracował w tartaku nieopodal Krasnojarska. Pojechał po drewno do miejscowości Minusińsk i tam usłyszał język węgierski. Około 2 tysięcy Węgrów żyło tam w strasznych warunkach. Od nich dowiedział się o rewolucji w 1956 roku”.

Ivanyi i jego komitet ustalili, że deportowano Węgrów także do łagrów na Ukrainę i do Kazachstanu. Powróciło na Węgry niewielu, ale wszyscy oni opowiadają o dużej liczbie towarzyszy niedoli. Moskwa milczy. Kijów obiecuje pewne materiały archiwalne.

A co z Polakami?

„Jak się dowiedzieliśmy, niektórzy z tych ludzi, którzy powrócili z deportacji, wspominają również o Polakach – pisze Attila Szalai. – Spotkali ich w łagrach, więzieniach, transportach. Przetrzymywanych z czasów II wojny światowej – partyzantów, akowców, wysiedlonych. I takich, którzy opowiadali węgierskim powstańcom, że aresztowano i deportowano ich za Poznań…”.

Więc jednak jakiś ślad jest. Aż dziw, że nikt bliżej nie zainteresował się tą sprawą. Dr Łukasz Jastrząb napisał do węgierskiego stowarzyszenia DEPORT’56 list z prośbą o informacje, ale nic nie wskórał.

Od autora:
Może ktoś z naszych Czytelników wie coś na temat Polaków, wywiezionych do ZSRR po poznańskim Czerwcu ’56? Czekam na sygnały. Telefon komórkowy +480 502 499 045. b.szczepula@prasa.gda.pl

Barbara Szczepuła
Tekst ukazał się w nr 3 (45) 17 września 2007
źródło: Dziennik Bałtycki, 13 lipca 2007 r

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X