Coroczne wizyty we Lwowie Mikołajów z Poznania Fot. Aleksander Kuśnierz

Coroczne wizyty we Lwowie Mikołajów z Poznania

Ze Stanisławem Łukasiewiczem, prezesem Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich oddział w Poznaniu, i Jackiem Kołodziejem, członkiem zarządu poznańskiego oddziału TMLiKPW, rozmawiał Wojciech Jankowski.

Od jak dawna panowie przyjeżdżają tutaj z darami? Jak długo trwa ta akcja?
Stanisław Łukasiewicz – Nasza akcja charytatywna na rzecz Kresów zaczęła się od momentu, kiedy powstało Towarzystwo. Powstało ono w lutym 1989 roku i pierwsza akcja polegająca na tym, że wieźliśmy książki i dewocjonalia, odbyła się jesienią tego samego roku. Obecnie jest to 34 akcja charytatywna i 36 wyjazd z Poznania na Kresy.

Z tego wynika, że Towarzystwo zostało założone w chwili, gdy stało się to możliwe.
– Od samego początku. Kiedyś przywoziliśmy dary koleją. Odbierali je oo. redemptoryści gdzieś przy wschodniej granicy. Stamtąd dostarczano naszą pomoc do województwa lwowskiego i okolic.

Przyszedł jednak moment, że zaczął Pan jeździć do Lwowa.
– Był taki pan Seńczuk, który prowadził biuro turystyczne we Wrocławiu. Organizował wycieczki do Lwowa i pozostawiał „luki” do mojej dyspozycji. Na górze byli pasażerowie, na dole były bagażniki wypełnione darami, które wieźliśmy. Te pierwsze dary były składane w katedrze. Wtedy to główne wejście było zamknięte i tam, pod chórem, były ławki, wieszaki, tam wszystko zostawialiśmy i ktoś to dalej rozprowadzał. Później zaobserwowaliśmy różne patologiczne sytuacje i doszliśmy do wniosku, że ta metoda nie jest metodą dobrą. Ludzie nie potrafili tego uszanować. Jak ktoś coś przymierzał i nie pasowało mu, rzucał na podłogę, deptał, a przecież to była zima, pod nogami śnieg. Dlatego zmieniliśmy charakter tej akcji. Teraz przywozimy rzeczy, które trafiają bezpośrednio do osób potrzebujących. W zarządzie głównym Towarzystwa Miłośników Lwowa jest lista, którą rozdzielono pomiędzy oddziały. Otrzymaliśmy dziesięć nazwisk ze Lwowa i Brzeżan, którymi mieliśmy się zajmować w terenie. Tak to trwa do dziś, z tym, że ta lista z dziesięciu nazwisk wydłużyła się do około stu czterdziestu. W Brzeżanach jest bardzo mało Polaków i tam ta liczba już raczej się nie zwiększy, ale są miejsca, gdzie pomoc nigdy nie docierała. Są nowe miejsca, jak Nowy Rozdół, Strzałkowice, Przemyślany, Rohatyn, Gródek. Tych miejscowości, do których docieraliśmy, jest kilkanaście. Oczywiście, nie do wszystkich w każdym roku. W tym roku są to Strzałkowice, Nowy Rozdół, Brzeżany, Brzuchowice i Jaworów, łącznie pięć miejscowości w województwie lwowskim.

A Jacek Kołodziej od jak dawna jest w Towarzystwie Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich?
Jacek Kołodziej – Jestem w towarzystwie od dziesięciu lat. Oboje moi rodzice pochodzą ze Lwowa. W sierpniu 1945 roku wyjechali ze Lwowa. Najpierw mama do Bytomia, a ojciec do Żagania. Później przenieśli się do Poznania. U mnie w domu temat Lwowa był od zawsze. Za moich dziecięcych lat w Poznaniu, gdy mówiłem, że na wigilię jest barszcz, pierogi i kutia, moi koledzy robili wielkie oczy. Nie wiedzieli, co to jest. A teraz, jak się rozmawia o tym, co jedzą w Poznaniu na wigilię, to u wszystkich są pierogi, u wszystkich jest barszcz, poznańskie zaś potrawy powoli zanikały. Dzisiaj byliśmy na obiedzie u pani Halinki Makowskiej. Postawiła na stole studzieninę i zapytała mnie, czy wiem, co to jest studzienina. A przecież u mnie w domu, to nigdy nie nazywało się galaretą, czy zimnymi nóżkami, a zawsze była to studzienina. A do towarzystwa trafiłem przez mojego wujka…

– Właśnie tenże wujek, który był w wojsku polskim w Poznaniu, załatwiał transport. Te dary jechały z Poznania do Wrocławia, potem były przepakowywane u pana Seńczuka i autobusem jechały do Lwowa.

JK – Byłem zbyt młody, żeby angażować się w Towarzystwo, wystarczyło mi, że większość rodziny ze Lwowa pochodzi. Jako nastolatek nie byłem zainteresowany przynależnością do Towarzystwa, gdzie członkowie mieli po 40 czy 50 lat, ale w którymś momencie dorosłem, by do Towarzystwa wstąpić. A ze Staszkiem znamy się od lat siedemdziesiątych. Mimo, że ja w Towarzystwie jestem od lat dziesięciu, to znamy się dawno, bo byliśmy w harcerstwie. Mój dziadek był lwowiakiem, urodził się w 1899 roku. Był obrońcą Lwowa i został odznaczony krzyżem obrońców. Został ranny w obronie Kulparkowa. Został pochowany w Rudzie Śląskiej, bo tam zamieszkał.

Panowie są z Poznania. To nie jest miasto, które by głównie kojarzono ze Lwowem, zwykle myślimy o Wrocławiu. Jak wielu lwowiaków jest w Poznaniu?
– Jak wezmę kartoteki naszych członków, jest ich ponad 650, jednak statystycznie liczba członków nie przekracza setki, a liczba uczestników, którzy biorą udział w tej, czy innej imprezie, nie przekracza 50. W tej chwili coraz częściej bywamy na cmentarzach. Istniejemy już 30 lat. Jeżeli wstępowały osoby, które miały po 70, 80 lat, to wiadomo, że one długo nie pracowały.

JK – Młodych, takich do 35 lat mamy 5–6 osób. „60 plus” w towarzystwie to jest młody człowiek.

A jakie plany na przyszłość?
– W tej chwili są coraz większe koszty organizacji. I zastanawiamy się, czy te koszty nie przekraczają wartości towarów, które przewozimy. Zastanawiamy się czy nie zmienić formuły tej pomocy. Przede wszystkim transport, który pożera największą część funduszy. Są jeszcze ulotki. Jeżeli stoimy w sklepie i zbieramy jakieś dary, to klient, który jest w sklepie, musi się dowiedzieć, co to jest za akcja, dla kogo, po co. I ewentualnie, gdyby chciał, co może kupić i włożyć do koszyka. Niestety takie ulotki też trzeba wydrukować i to w tysiącach egzemplarzy. Ale przede wszystkim transport. W zeszłym roku transport to było blisko 20 tysięcy złotych. Żeby zmniejszyć koszty, organizowaliśmy wyjazdy turystyczne. W jednym autobusie jechali członkowie towarzystwa i harcerze zaangażowani w akcję, ale ponieważ paczek było tyle, że musiały jechać dwa autobusy, to ten drugi autobus był wypełniony wycieczką, która częściowo pokrywała koszty transportu. W tym roku nie zebraliśmy grupy chętnych i ograniczyliśmy transport do jednego autobusu.

Rozmawiał Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 23-24 (315-316) 18 grudnia 2018 – 17 stycznia 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X