Budapeszteńska seria. Część 3 Początek ul. Sapieżyńskiej. Pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina

Budapeszteńska seria. Część 3

Najciekawsze zachowałem na zakończenie. Postanowiłem zakończyć ten cykl widokówkami najpiękniejszej ulicy Stanisławowa. Dlaczego tylko Stanisławowa – do dziś ulica ta jest ozdobą naszego miasta, chociaż nazywa się inaczej.

Posiadłości braci Gartenbergów

Z pewnością domyśliliście się Państwo, że mowa będzie o ul. Niezależności, która za Austrii była Sapieżyńską – na cześć Leona Sapiehy, pierwszego marszałka Sejmu Krajowego.

Była to niezwykle długa ulica: ciągnęła się aż do końca miasta, do okolic obecnego skrzyżowania z ul. Bandery – dalej leżał już Kniahinin-Kolonia. Początek Sapieżyńskiej był nie tylko piękny – określał on architektoniczne oblicze miasta przez ponad trzydzieści lat, aż do I wojny światowej.

Perspektywę ulicy otwierał ciąg kamienic, dominujący niby lotniskowiec nad niziutkimi, jak krążowniki, domkami. Wszystkie te gmachy należały do braci Gartenbergów, którzy w 1907 roku przebudowali swe kamienice w imponująco imperialnym stylu.

Wnętrze pasażu Gartenbergów. Pocztówka z kolekcji Olega Hreczanyka

Najbardziej prestiżowe miejsce zajmował sklep Emila Sztaubera. Wprawdzie nazywał się Rachmil, ale aby szyld wyglądał bardziej pociągająco, zmienił nieco swe dokumenty. Krajoznawca Ołena Buczyk zbadała, jakie towary można było tu kupić: cylindry, amerykańskie obuwie, bieliznę męską, laski, parasole, wyroby skórzane, perfumerię, angielskie rakiety, kapelusze i piłki do tenisa oraz krawaty. Był to swego rodzaju butik odzieżowo-sportowy.

W centrum tego ciągu zabudowań braci Gartenbergów stał ich słynny pasaż. Bracia nie byli biednymi ludźmi – handlowali naftą i mieli własne szyby w Borysławiu. W 1904 toku wybudowali na wewnętrznym podwórku krytą galerię – faktycznie pierwszy supermarket Stanisławowa. Powiedzieć „zbudowali” – to zbyt wiele. Bogacze dali pieniądze, a prace wykonała lwowska firma Fleiszla według projektu Austriaków Fellnera i Hellmera – tych, którzy wybudowali teatry w Odessie i Czerniowcach.

Do pasażu prowadziły przejścia przez partery głównych kamienic. Było ich pięć. Dobrze jest to widoczne na widokówce. Fotograf przyszedł chyba za wcześnie, bo wszystkie sklepy są zaciągnięte roletami. Jedna z nich jest opuszczona nie do końca i widoczne jest tam coś w rodzaju UFO. W oddali amfilady możemy zobaczyć pierwszą w Stanisławowie fontannę w kształcie dwójki dzieci pod parasolem. Wnętrze pasażu dekorowały liczne obrazy i terakotowe rzeźby w niszach. Zostały one zniszczone w latach 1950. podczas adaptacji pasażu na sowiecki CUM (Centralny Uniwersalny Magazyn).

Plac Franciszka Józefa I. Pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina

Salon pod otwartym niebem

Nieprzygotowany Czytelnik z trudem pozna lokalizację kolejnej pocztówki. Przedstawiony jest na niej pl. Wieców… ale sprzed 110 lat. W oddali widzimy początek ul. Belwederskiej, po prawej – zabudowania Gartenbergów z pasażem wewnątrz. Te zabudowania nie przetrwają I wojny światowej. Najwięcej szczęścia miał pasaż

Spoglądając na widokówkę trudno jest uwierzyć, że niedawno zamiast ładnego placu było tam brudne targowisko, gdzie handlowano używanymi rzeczami. Po przemianowaniu go na pl. Franciszka Józefa I ten brudny targ w 1875 r. zlikwidowano i rozbito tam ładny skwerek.

Wówczas to faktycznie powstało nowe centrum Stanisławowa. Władze miasta dbały o upiększenie głównego placu miasta. Każdej wiosny robotnicy pod okiem miejskiego ogrodnika porządkowali klomby, wysadzali kwiaty, przycinali drzewa. Innymi słowy – pracowali nad landszaftem tego miejsca.

Skwer graniczył z początkiem ul. Sapieżyńskiej i był od niej odgrodzony niewysokim kutym ogrodzeniem. Wzdłuż niego stały ławeczki, gdzie lubili odpoczywać mieszkańcy miasta, którzy nigdzie nie się spieszyli. Byli to przeważnie panowie, czytający prasę, wymieniający ze sobą najświeższe wiadomości, dyskutujący o polityce. Na widokówce wszyscy stoją – ma się wrażenie, że wszyscy jednocześnie wstali, aby lepiej zobaczyć pracę fotografa.

Dziennikarz „Kuriera Stanisławowskiego” trafnie opisał atmosferę tego improwizowanego „klubu dyskusyjnego”:

– Ulica w Stanisławowie pełni rolę salonu. Ludzie zbierają się tu, spotykają się, stoją grupkami i rozmawiają, poznają się nawzajem lub robią wrażenie, że się nie znają, śmieją się i mają rozrywkę, plotkują, kłamią, krytykują i prawią komplementy – bo ulica w Stanisławowie jest salonem.

Linia A-B. Pocztówka z kolekcji Ołega Hreczanyka

Między A i B

Dziś ten pieszy odcinek ul. Niezależności nazywany jest „stumetrówką” lub „setką”. Stara Sapieżyńska też miała swój synonim – nazywano ją „Linią A-B”. Wprawdzie nie całą ulicę, lecz jedynie odcinek między obecnymi ulicami Halicką i Szaszkiewicza. Przedstawiają ją kolejne widokówki.

Jest kilka wersji, dlaczego nazywano ją właśnie „Linią A-B”. Nasuwa się tu analogia z północną stroną krakowskiego Starego Rynku. Interesującą wersję podaje aktor Aleksander Granach, pochodzący z Horodenki, który swego czasu mieszkał w Stanisławowie i często chadzał tą ulicą.

– Jedną stronę głównej promenady nazywano „Linią A”, a przeciwległy „Linią B”. Tu spotykała się młodzież. Czupurne, urodziwe dziewczęta, śmiały się i szczebiotały, przechadzając się ze studentami i eleganckimi oficerami. Z kawiarenek dochodziła muzyka, można było spotkać się w pasażu lub w którejś z licznych restauracji. Panowały tam wystawność, śmiech i roztargnione podniecenie. Nie brakło też sal tanecznych, zakładów rozrywkowych, ludzi zaś było tu stokroć więcej niż w miejskim parku.

Wszystko tu wydawało się bardzie zuchwałe, rozluźnione, swobodne, ten nastrój udzielał się wszystkim, każdy śpieszył na spotkanie. Słychać było język polski, niemiecki, ukraiński, jidysz, wszyscy, będąc zakłopotani i podnieceni, zachowywali się godnie.

O godzinie 10 latarnie nagle gasły i gwar ucichał – Linia A i Linia B pustoszały. Na ulicach nie było nikogo. Jedynie gdzieniegdzie można było zobaczyć zapóźniona parkę lub samotny powóz. Pod którąś z bram żołnierz żegnał się z pokojówką, oglądając się z obawą, czy nikt ich nie widzi. Gdy nie było nikogo – rzucali się w objęcia i całowali się, a gdy ktoś przechodził – nieruchomieli, niby schwytani na gorącym złodzieje…

Tu kończyła się stanisławowska promenada. Pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina

Przerywamy na tym naszą wędrówkę po starym Stanisławowie, którą odbyliśmy dzięki wydawcy Leopoldowi Weisowi z odległego Budapesztu. Właśnie przerywamy, a nie kończymy, bowiem gdzieś w prywatnych kolekcjach pozostaje pięć nikomu nieznanych dotąd pocztówek z tej serii. Kiedyś ujrzą światło dzienne i można będzie przedstawić kolejną publikację – „Budapeszteńska seria IV”.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 21 (409), 14 – 28 listopada 2022

X