Boże Narodzenie 1939

Boże Narodzenie 1939

Okres Bożego Narodzenia 1939 roku zapamiętałam, przede wszystkim, ze względu na panującą w naszym domu atmosferę. Przed wojną byliśmy zwykłą rodziną, jak byśmy teraz powiedzieli, średniej klasy. Ojciec miał niewielką prywatną pracownię, gdzie pracowali oboje rodzice. My z bratem uczyliśmy się w różnych szkołach: brat u jezuitów w Chyrowie, ja u Notre Dame we Lwowie, a od września 1939 roku miałam przenieść się do szkoły sióstr Niepokalanek w Niżniowie.

Pamiętam, że gdy byliśmy w domu, to rodziców widzieliśmy chyba tylko w niedzielę. W dnie powszednie ojciec przesiadywał stale w pracowni, wykonując zlecenia. Mama pilnowała księgowości, nieraz brała pracę do domu.

Wojna odmieniła całkowicie nasze życie rodzinne. Na początku wojny przez nasz dom przewaliła się cała masa uchodźców. Zdarzało się, że bywało w naszym mieszkaniu do 40 osób: znanych i nieznanych, rodziny bliższej i dalszej, i przygodnie poznanych. Z nastaniem władzy sowieckiej sprawa uchodźców rozwiązała się sama – kto miał możliwość i chęci, wrócił na zachód, a pozostali, bez lwowskiego meldunku, przedostawali się do Rumunii lub na Węgry. Ci, którym to się nie udało, „wyjechali” na wschód (o tych ludziach historia nie wspomina). Kłopoty nastały po ogłoszeniu włączenia dawnych polskich województw wschodnich do ZSRS. Naprzeciw naszego mieszkania mieszkali właśnie uchodźcy. Początkowo jakoś udawało się im przetrwać, ale pewnego dnia do opustoszałego już mieszkania sprowadził się milicjant z rodziną. Zaczął, niby po sąsiedzku odwiedzać nasz dom. Początkowo coś pożyczając, potem na pogaduszki, a potem zaczął przychodzić otwarcie i wskazywać na rzeczy, które mamy mu zostawić po wyprowadzeniu się. Gdzieś z początkiem grudnia dostaliśmy tzn. „gusiówkę” – nakaz w ciągu dwu tygodni opuszczenia Lwowa i osiedlenia się nie bliżej niż 100 km od miasta.

Tego rodzaju dokumenty były nazwane od nazwiska – Gusiewa – urzędnika decydującego o losach mieszkańców Lwowa. Przypuszczam, że było to z podania sąsiada-milicjanta, który pretendował na nasze mieszkanie. W tej sytuacji rodzice bardziej szykowali się do wyjazdu niż do Świąt. Aż tu nagle, na samą Wigilię, została znacjonalizowana pracownia ojca i włączona w jakieś sowieckie struktury przemysłowe. Ojca, jako „cennego pracownika” pozostawiono w pracowni, cofnięto gusiówkę i odetchnęliśmy z ulgą. Naturalnie, że już nie był ani właścicielem, ani dyrektorem, był zwykłym pracownikiem, jednak szanowanym przez innych pracowników. Formalnym dyrektorem „majsterni” został naznaczony jakiś osobnik, niemający zielonego pojęcia o prowadzeniu warsztatu. Mama też dostała pracę księgowej w „centrali”, ale już nie prowadziła księgowości pracowni tylko miała inne zadania. Księgową została bardzo przyzwoita i życzliwa Rosjanka.

Tak, jak wszyscy, przeżywaliśmy trudności z zaopatrzeniem domu w podstawowe rzeczy. Dobrze, że mieliśmy znajomego w Sokolnikach pod Lwowem i u niego zawsze można było dostać trochę ziemniaków, marchwi czy buraków. Ja byłam w tyle dobrej sytuacji, że udało się przywieść całą moją wyprawę ze szkoły z Niżniowa, którą tam wysłano wcześniej. W gorszej sytuacji był mój brat, którego wszystkie rzeczy, w tym i na zimę, pozostały w Chyrowie. Musiano mu coś przerabiać z rzeczy ojca lub wymieniać na targu. Jedyne, co mieliśmy w domu w dużej ilości, to był budyń i mydło gospodarskie. Pochodziło to ze sklepiku naprzeciw naszego domu z okresu, gdy jego właściciel likwidował interes i wyprzedawał czy rozdawał towar.

Stara pocztówka z archiwum Janiny ZamojskiejNasz dom, jak zresztą i przed wojną, pozostał domem otwartym, gdzie wpadali znajomi, przynosząc wieści, nowiny, przepowiednie i dyskutowało się o sytuacji w mieście. W tym okresie świątecznym mieszkało u nas osiem osób. Nas cztery – ojciec, mama, brat i ja. Z nami też mieszkał serdeczny przyjaciel ojca, który przyjechał z ojcem do Lwowa i był uważany za członka rodziny. Zmobilizowany do wojska w 1939 roku, po walkach na Woli w Warszawie, trafił do niewoli niemieckiej, z której udało mu się uciec i dotrzeć szczęśliwie do Lwowa.

Mieszkała u nas siostra Nosalewska, Niepokalanka z Niżniowa, którą mama przygarnęła po zamknięciu klasztoru. Mieszał też z nami kuzyn z Warszawy – Janusz, który w sierpniu 1939 roku dostał się na Politechnikę Lwowską i miał mieszkać u nas w czasie studiów. Jego ojciec zabrał go do Warszawy dopiero na wiosnę 1944 roku. Zginął potem w Powstaniu Warszawskim. Była też Antosia – służąca, której propaganda komunistyczna uderzyła do głowy.

Na tej Wigilii był też daleki krewny mamy Stanisław Gruszczyński, były burmistrz Pruszkowa. Obawiał się Niemców, ponieważ działał w organizacjach niepodległościowych i dlatego uciekł do Lwowa. Pozostał tu za Sowietów, bo udało mu się załatwić meldunek i uchronić się od wywózki. Ale zginął potem, za Niemców, gdy żydowski chłopak, którego przechowywał, wpadł w ręce gestapo. Bywało u nas dwu księży z konwiktu oo. Jezuitów z Chyrowa – ks. Dorda i ks. Mokrzycki. Mieszkali w klasztorze oo. Jezuitów we Lwowie, ale często bywali u nas.

Przy wigilijnym stole zebrało się około 10 osób. Wigilia w tym roku wypadała w niedzielę, ale był to dzień roboczy, bo władza wprowadziła nowy system obliczania dni tygodnia i w każdym zakładzie inny. Tak, że nawet w niedzielę nie wszyscy razem bywali w domu. Nasza mama była bardzo przywiązana do tradycji, więc kolacja była tradycyjna – z 12 dań. Chociaż były trudności z zaopatrzeniem, jednak mama starała się przygotować wszystko jak się należy. I jeszcze najważniejsze, co utkwiło mi w pamięci przez wszystkie lata – na Wigilię zawsze była choinka, niezależnie od okoliczności i sytuacji. Raz bogatsza, raz uboższa, ale zawsze była. Sami robiliśmy łańcuchy z kolorowego papieru, wycinanki, ozdoby. Oprócz tego dekorowaliśmy ją szklanymi bombkami. Nie pamiętam, czy byliśmy wtedy na Pasterce, czy śpiewaliśmy kolędy.

Pamiętam tylko tę atmosferę grozy i niepewności, która panowała wśród Polaków. Po wywiezieniu uchodźców przyszedł czas na lwowiaków. Nie były to jeszcze masowe wywózki, bo te zaczęły się dopiero w 1940 roku, ale już zaczęły się areszty mieszkańców Lwowa. Coraz to ktoś ze znajomych czy sąsiadów znikał. Nasi goście przynosili te niepokojące wieści i zastanawiano się: kto następny? Nastrój świąteczny nie mógł być w tej sytuacji ani wesoły, ani radosny. Był to nastrój oczekiwania i nadziei na szczęśliwe przetrwanie tych ciężkich czasów. Nie wiedzieliśmy, że naprawdę groźne czasy dopiero miały nadejść. Ale ta Wigilia była pierwszą w nowych okolicznościach. A przecież Wigilia – to okres oczekiwania na coś dobrego, wielkiego i cudownego. I tak się stało – dzięki Boskiej pomocy, udało nam się przetrwać cały okres wojny.

Wspomnienia lwowianki wysłuchał i opracował Krzysztof Szymański
Tekst ukazał się w nr 23-24 (123-124), 17 grudnia 2010 – 13 stycznia 2011

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X