Opowieść wigilijna. Ta lwowska

Opowieść wigilijna. Ta lwowska

Opowiadał mi mój dentysta o tym, jak przed wojną zakradł się do jego domu pewien batiar. Zbliżają się święta, żona napiekła, nagotowała. Spiżarka była na półpiętrze, tam trzymała swoje wypieki. Nagle słyszy szmer. Przy spiżarce stoi człowiek, przywitał się z nią, ukłonił, bierze jeden tort, dziękuje elegancko, składa życzenia świąteczne i wyskakuje razem z tym tortem przez lufcik. To byli nasi lwowscy batiarzy, krzywdy nikomu nie zrobili, ale ich też nie trzeba było krzywdzić.

Smak i zapach przedwojennych Świąt Bożego Narodzenia we Lwowie przybliżyły mi w pewien grudniowy wieczór Irena i Jadwiga Zappe. Posłuchajcie teraz Wy. Lwów wyglądał przepięknie. Cały oświetlony, w mieście roiło się od choinek i kolędników. Każdy z nich miał zrobioną szopkę z ruchomymi figurkami, chodzili po naszym Lwowie i kolędowali: „Żydzi, Żydzi, Mesjasz się nam rodzi, Więc przywitać się Go godzi…”

Całe miasto było rozśpiewane, z kościoła po Pasterce nie wychodziliśmy jeszcze długo, kolędując aż do zachrypnięcia. U nas w domu mama zasiadała do pianina, tatko grał na okarynie (instrumencie jeszcze z czasów studenckich), Janek na skrzypcach, a ja po prostu się wydzierałam tak, żeby wszyscy sąsiedzi usłyszeli.

Przygotowania do Świąt zaczynaliśmy już w listopadzie. Wieczorami zasiadaliśmy razem z rodzicami do stołu i robiliśmy ozdoby choinkowe. Z łupki orzechowej robiliśmy pająki, z wydmuszek łabędzie, a Marysia zrobiła kiedyś nawet pajacyka. Nie mieliśmy szklanych bombek, bo się biły, tylko nasze zabawki zawieszaliśmy. Dokładniej to nie my, zawieszaliśmy, tylko Aniołek…

Choinkę zawsze mieliśmy ogromną, taką do samego sufitu. Była ona ustawiana w ostatnim pokoju, do którego nie można było wejść. Dopiero po kolacji, tatko pod stołem dzwonił dzwoneczkiem i mówił: „Dzieci, toż to Aniołek nas woła!”. I biegliśmy wszyscy do pokoju, żeby zobaczyć nasze drzewko, które tata ubierał wcześniej. Były na nim prawdziwe płonące świece, jabłuszka, orzechy, cukierki, pierniki. Przeważnie po paru dniach słodyczy już nie było na choince, tata się pyta kto pozjadał, a chłopacy tylko chowają się jeden za drugim. Tata mówi: „Daj słowo honoru, żeś nie brał”, na co chłopacy: „Daję słowo humoru…”. Tatko grozi batem, a Jasiek w tym czasie już poduszkę do spodni wkłada, żeby mniej bolało.

Nie dostawało się wtedy prezentów pod choinkę, wszystko, co można sobie było wymarzyć, było na stole. Nam, dzieciom kazano czekać na pierwszą gwiazdkę, a gdy tylko pojawiła się na niebie, zasiadaliśmy całą rodziną i zaproszonym gościem (rodzice zawsze zapraszali kogoś biednego na Wigilię) do stołu. Jedzenia wystarczało dla każdego. Był barszcz pachnący grzybkami, uszka, gołąbki postne, pierogi, ryba, kutia, kompot z suszonych owoców, mandarynki i orzechy.

Pamiętam, jak strasznie płakałam, kiedy podczas wojny było tak mało tych pierogów… Tak, wojna zabrała nam wszystko. Zabrała nam przede wszystkim Marysię. Zbliżała się wigilia, kiedy przyszli do naszego domu Rosjanie i aresztowali naszą starszą siostrę, studentkę Uniwersytetu. 15 żołnierzy ciężarowym autem przyjechało po jedną dziewczynę. Weszli do mieszkania i mówią, żeby się ubrała, a jeden z żołnierzy patrzy na nią i mówi „Oj, zmarnieje ona”. A Marysia taka ładna była, taka dobra. Nie wiedzieliśmy, że tyle lat nie będziemy jej widzieć. Była w łagrze, w więzieniu, w Uzbekistanie. Co ona biedna przeszła… Przez cały czas nie mogliśmy się dowiedzieć gdzie ona jest. Wiedzieliśmy jedynie, że nie była we Lwowie, co było szczęściem w nieszczęściu, bo jak przyszli Niemcy, to wszystkich więźniów wymordowali.

Jakaż to bieda była, jak wszyscy strasznie głodni byli. Ludzie pytają kiedy cytryny będą, to oni, że kiedy fabryki ruszą. Kiedy cukier będzie – kiedy fabryki ruszą. Tatę z pracy wyrzucili (pamiętam, że cieszyłam się z tego powodu niezmiernie, bo tatko mógł ze mną na sanki codziennie chodzić), pieniądze polskie zdewaluowały się, a rosyjskie można było zarobić jedynie wynosząc z domu wszystko na bazar.

Kiedyś sprzedałyśmy wszystkie swoje zabawki, mogłyśmy wtedy kupić trochę masła, mleka i kartofli. Ale i tak trzeba było pomagać tym, którzy mieli jeszcze gorzej. Dlatego przed świętami chodziłyśmy do chorych z gałązką i zawieszonym na niej cukierkiem. Mówiłyśmy, że idziemy rozdawać witaminę R, czyli Radość. Tak, żeby każdy poczuł chociaż na chwilę ten świąteczny nastrój.

Tak też było z kolędnikami, którzy zjawiali się u nas w progu. Wiadomo, że głodni byli, więc pomimo tego, że sami mieliśmy bardzo mało, to i tak nakarmiło się ich tym, czym się dało. Kiedyś wróciłam późno do domu, a mama mi mówi: „Leć do Niedzielskich. Dzisiaj pierogi tam mają”. Przychodzę, a oni mi mówią, że specjalnie dla mnie jeszcze trzy pierogi zostawili. Ludzie we Lwowie zawsze dzielili się tym, co mieli. Nie tylko na Święta.

Joanna Demcio
Tekst ukazał się w nr 23-24 (123-124), 17 grudnia 2010 – 13 stycznia 2011

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X