Arkadiusz Malicki: Każdy z nas ma jakąś misję do spełnienia fot. z prywatnych zbiorów Arkadiusza Malickiego

Arkadiusz Malicki: Każdy z nas ma jakąś misję do spełnienia

Wolontariusze na Ukrainie obecni są od pierwszych dni wojny. Często ryzykują życiem przywożąc pomoc dla poszkodowanych cywilów. Niejednokrotnie wspierają również żołnierzy walczących na linii frontu. Wiele razy wypakowują samochody słysząc świst pocisków artyleryjskich bądź wybuchy rakiet. Wróg nieustannie prowadzi na nich polowanie. Niektórzy za serce niesione na dłoni zapłacili do tej pory najwyższą cenę. Nie wrócili już do swoich domów i bliskich. Jedną z takich ikon niesienia pomocy jest Arkadiusz Malicki z Dąbrowy Górniczej. Nie poddaje się i wciąż nieustannie przemierza setki kilometrów, kierując się nadal na Wschód, samochodami wypełnionymi pomocą humanitarną i wojskową. Rozmawiamy z nim dzisiaj o kulisach pracy wolontariusza, różnych sytuacjach podczas wyjazdów i Jego osobistych refleksjach po kilkudziesięciu podróżach z tak zwaną humanitarką.

fot. z prywatnych zbiorów Arkadiusza Malickiego

Arek, powiedz skąd w Twoim życiu decyzja o zaangażowaniu się w pomoc Ukrainie?

Hmmm…. To jest dobre pytanie, chociaż trudno mi na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Przed wojną znałem sporo osób z Ukrainy. Zatrudniałem ich także w swojej firmie. Do niektórych z grona tych ludzi miałem szczególną sympatię. Pamiętam, że kiedy kładłem się do łóżka wieczorem 23 lutego ubiegłego roku, nie mogłem zasnąć. Następnego dnia rano dowiedziałem się, że putin najechał Ukrainę i szczoteczka do zębów wypadła mi z rąk. Wprawdzie informacja o planowanej inwazji nie była niespodzianką, ale nie potrafiłem wówczas uwierzyć, że w obecnych czasach może dojść do czegoś takiego.

24 lutego po całym dniu śledzenia informacji z pierwszych godzin wojny, bijąc się z myślami podjąłem w głowie pewne decyzje. Nie mogłem pozostać bierny w obliczu tego co się stało. Wraz z Alą, Ukrainką mieszkającą w Polsce od ponad 20 lat, zebraliśmy pomoc. Po czym spakowałem auto i nikomu nic nie mówiąc, wyruszyłem w kierunku granicy. Po jej przekroczeniu moim oczom ukazała się scena niczym z filmu katastroficznego, wielokilometrowa kolejka wystraszonych i zmarzniętych ludzi. Po przejechaniu kilku kilometrów zauważyłem stojącą nieco na uboczu, płaczącą wraz ze swoim dzieckiem, młodą kobietę. Zatrzymałem się obok i spytałem czy mogę im jakoś pomóc? Dziewczyna odpowiedziała, że córka płacze bo jest jej zimno. Zaś ona sama płacze z bezsilności, że nie może nic zrobić aby pomóc dziecku. Wyciągnąłem więc koce z samochodu i okryłem nimi dziecko oraz kobietę. Dałem im także gorącą herbatę, kanapki oraz lizaka dziewczynce. W końcu po chwili dziecko zaczęło się uśmiechać. Wówczas jego mama mocno mnie przytuliła, znów płacząc i mówiąc ,, dziękuję, dziękuję za wszystko”. Właśnie w tym momencie poczułem jak bardzo takie niby drobne gesty z mojej strony, potrafią zmienić położenie danej osoby. Wówczas obiecałem sobie, że będę pomagał mieszkańcom Ukrainy dopóki nie ustanie tam wojna i dopóki wystarczy mi na to sił. I nadal staram się realizować tę swoistą obietnicę złożoną przed samym sobą.

fot. z prywatnych zbiorów Arkadiusza Malickiego

Czy w tym poświęceniu i zapewne ryzykowaniu też życiem dla innych, odczuwasz jakąś osobistą misję do spełnienia? A może jest to dla Ciebie związane po prostu z chrześcijańskim etosem pomagania?

Wierzę, że każdy z nas ma jakąś misję do spełnienia w swoim życiu. Być może moją jest podanie komuś herbaty jak też dostarczenie pomocy żołnierzom walczącym na froncie. Tego nie wiem, zresztą nie mnie to oceniać. Kiedyś każdy człowiek zostanie rozliczony za swoje czyny. Może wówczas dowiem się co tak naprawdę było moja życiową misją.

A strach, czy jest obecny w tym wszystkim co robisz?

Chyba tylko głupiec nie boi się na wojnie. Tak, odczuwam duży respekt jadąc na Wschód czy w okolice „zerówki” (linia frontu przyp. red.). Ale zdrowy strach jest pomocny, sprawia że człowiek staje się ostrożny. Dokładnie do wszystkiego się przygotowuje. Kiedyś to uczucie uratowało mnie przed wjechaniem prosto na rosyjskie pozycje. Po przebyciu ostatniego blockpostu, kawałek dalej miałem skręcić w prawo i spotkać się tam z ukraińskimi żołnierzami. Niestety, w ciemnościach nie zauważyłem właściwego kierunku i pojechałem dalej na wprost. Poczułem wówczas jakiś dziwny niepokój i przyspieszone bicie serca, myśląc o tym co zrobię jeśli drogę zagrodzą mi rosyjscy żołnierze. Chcąc skontaktować się z Vladem, do którego miałem dojechać, zatrzymałem się chyba w ostatnim o ile można tak powiedzieć, bezpiecznym momencie. Zgasiłem światła w aucie, po cichu i ostrożnie wysiadłem z niego i odszedłem kilka metrów, aby poszukać zasięgu sieci. Wysłałem swoją lokalizacje do Vlada, pisząc jednocześnie, że się zgubiłem. „UCIEKAJ STAMTĄD” – ta odpowiedź nie pozostawiała wątpliwości. Zawróciłem samochód i nadal bez świateł jechałem przez dłuższą chwilę. Przyspieszyłem mocno za pominiętym wcześniej zakrętem, jadąc tak szybko jak tylko się dało w tych warunkach. Na miejscu zbiórki okazało się, że czekający na mnie żołnierze, przeczuwając najgorsze, zdążyli się już zbrojnie przygotować do walki, aby wyjść mi na ewentualny ratunek. Ci ludzie nie chcąc pozostawić mnie na pewną śmierć z rąk rosjan, byli gotowi ryzykować dla mnie swoje życie. Oprócz przerażenia świadomością całej sytuacji, ich postawa była dla mnie mocno budująca. Mogę również z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że wtedy strach uratował mi życie.

Można uznać, że wówczas rzeczywiście znalazłeś się prawie na krawędzi życia i śmierci. Czy jeszcze jakieś inne, szczególne zdarzenia wryły Ci się w pamięć podczas tych wielokrotnych wyjazdów?

Na pewno ostrzał naszego transportu w Dworicznej, w obwodzie charkowskim. Zajechaliśmy tam w konwoju kilku aut z pomocą. W czasie gdy rozpoczęliśmy wyładunek zaczął się atak. Pierwsza rakieta wybuchła bardzo blisko nas. Samochód, za którym stałem, uratował mi życie, zatrzymując na sobie odłamki. Potem zobaczyłem, że niektóre leciały na wysokości mojej szyi. W międzyczasie schowaliśmy się do piwnicy. Kiedy ponownie wyszliśmy aby dokończyć rozładunek, ostrzał znów się wznawiał. Rosjanie ewidentnie polowali na nas i to pomimo bardzo wyraźnego oznaczenia naszych aut czerwonym krzyżem.

Nie zapomnę też, kiedy innym razem zapukałem do jednego domu chcąc zapytać o drogę. Drzwi otworzył starszy człowiek trzymając w ręku wycelowaną prosto we mnie strzelbę. Automatycznie podniosłem ręce do góry i po polsku zacząłem mówić kim jestem. Po tym opuścił broń, udzielił mi informacji, a nawet zaprosił na herbatę. Choć powiem szczerze, że ciężko było mi ją pić po takich emocjach.

Ludzie, do których docierałeś. Jakie były ich reakcje?

Spotkałem się z wieloma bardzo pozytywnymi sytuacjami. Wiele z nich na zawsze utkwiło mi w pamięci, zaczynając od przytulającej mnie kobiety, o której wspomniałem a skończywszy na przypadkowych ludziach spotkanych na stacji benzynowej, spontanicznie dziękujących nam za pomoc. Do tego dochodzą też żołnierze, cieszący się z podarowanego drona, uśmiechający się przy tym niczym dzieci, które otrzymały upragnioną zabawkę pod choinkę. Pamiętam też przydrożnych sprzedawców owoców i warzyw, obdarowujących nas nimi w ramach wdzięczności za naszą pracę. Cały czas mam też w głowie śmiech dzieci, którym podarowaliśmy zabawki lub chociażby miłe słowa pewnej, starszej kobiety w windzie we Lwowie. Dużo jest tych wspomnień, które na zawsze pozostaną już we mnie. Poniekąd dzięki nim człowiek nadal ma siłę, aby jeździć z pomocą humanitarną na Ukrainę. Należy przy tym pamiętać, że my wolontariusze robimy to wszystko oczywiście za darmo, dokładając często do tej pomocy również swoje pieniądze. Dla nas zapłatą za tę nielekką pracę jest właśnie wdzięczność okazana nam przez zwykłych ludzi.

fot. z prywatnych zbiorów Arkadiusza Malickiego

Często o swoich poczynaniach wypowiadasz się w liczbie mnogiej. Wnioskuję z tego, że kwestii organizacyjnych nie planujesz wyłącznie sam. Z kim jeszcze zdarza Ci się  współpracować?

Oczywiście że nie robię tego sam, w każdej akcji bierze udział wielu ludzi. Współpracuję chociażby z litewską fundacją Blue Yellow, która od 2014 roku mocno wspomaga Ukrainę w jej działaniach związanych z obroną przed najeźdźcą. Szef i założyciel tej organizacji Jonas Ohman, wraz ze swoim zespołem w Wilnie, wykonują wręcz tytaniczną pracę po to, abym miał z czym pojechać na Ukrainę. To właśnie oni w głównej mierze dbają o wypełnienie samochodu potrzebnymi rzeczami, które ja następnie zawożę dla żołnierzy. Czasami osobiście robi to także Jonas. Jestem bardzo szczęśliwy, że los skojarzył mnie z tymi ludźmi. Widzę jak oddani są słusznej sprawie i jak profesjonalnie wykonują swoją pracę w celu pomocy Ukrainie. W ostatnim tylko czasie na linię frontu w Awdijiwce fundacja Blue Yellow przekazała ponad 100 dronów. Oczywiście pomoc nie kończy się tylko na wspomnianych dronach czy przykładowo wkładach do kamizelek kuloodpornych i hełmach. Niedawno organizacja zaangażowała się również w pomoc dla polskiej grupy medycznej Awangarda, ratującej życie żołnierzy na froncie oraz organizującej ich transport do szpitala. Wspomnę jeszcze, że taką jedną z ważniejszych rzeczy od Blue Yellow, którą przetransportowałem na Ukrainę, był autobus przekształcony w mobilny szpital.

Czego na koniec życzyłbyś sobie i Ukrainie w związku obecną trudną sytuacją?

Przede wszystkim chciałbym aby ta wojna już się zakończyła i żeby ta pomoc nie była już potrzebna. Życzę wszystkim matkom, żonom, córkom i synom, by nie traciły więcej swoich bliskich w tej tragicznej, wojennej rzeczywistości. Również tego, aby dzieci na Ukrainie nie bały się iść spać każdego wieczora a ich lekcje w szkole nie były przerywane przez alarmy bombowe. Pragnę dla wszystkich mieszkańców Ukrainy pokoju i harmonii, która pozwoli im żyć w spokoju.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Marek Tutak

Tekst ukazał się w nr 23-24 (435-436), 19 grudnia – 15 stycznia 2023

X