Amerykański kosz megalomanii (Fot. Piotr Ziober)

Amerykański kosz megalomanii

W kraju, o którym prawie każdy marzy, w kraju wolności i demokracji, pięknie przedstawianym USA mieszkam około trzech miesięcy.

Mogłoby się wydawać, że mogę więcej niż w Europie, ale jest to kompletna bzdura.

Obraz USA jest tak pięknie wypromowany, że każdy, kto dał radę się wydostać z jakiejkolwiek miejscowości w swoim kraju, jest zachwycony nowym miejscem i zaczyna życie od nowa jako ktoś inny. Jest tym samym gotowy podporządkować się ogromnej nie-WOLNOŚCI. Pierwszy z brzegu przykład paradoksu, historyjka Pawła z Ukrainy: „Wpadłem do knajpy, żeby strzelić sobie kielicha, ale na jednym się nie skończyło, wypiłem kilka. Wychodzę na zewnątrz, a tu mi szanowni państwo mundurowi chcą wręczyć autograf jednego z nich za kilkaset dolarów, za przebywanie w miejscu publicznym po spożyciu alkoholu. Zabawnie było, gdy zapytałem, jakim sposobem mam się „teleportować” z restauracji do domu nie wchodząc na teren publiczny. Niestety, takie prawo, i jak w nieudanym żarcie, nie miałem przy sobie paszportu, bo to jedyny dokument jaki posiadałem. Chciałem zaprosić panów do mieszkania by przedstawić legalność mego pobytu, ale skończyło się na przejażdżce radiowozem i kilkunastogodzinnym oglądaniem świata w kratkę. W tym pięknym kraju masz „wolność” posiadania dowodu osobistego przy sobie zawsze i wszędzie, żeby nie powiedzieć, że to powinność. Wtrącę tu zdanie lorda Actona: „Wszelka władza prowadzi do zepsucia, ale władza absolutna psuje absolutnie”.

A propos restauracyjki, długo jakoś nie mogłem znaleźć takiego miejsca ze stołem nakrytym białym obrusem i obiadem podawanym na talerzu, a nie w koszyczku. W obiekcie, gdzie pracuję, na parterze jest restauracja, a na górze hotel. Tutaj dostałem plaskacza w twarz, gdy podano mi w czerwonym koszyczku frytki i cztery „skrzydełka” kurczaka. O dziwo, oprócz frytek miałem do wyboru chipsy. Śmiałem się na głos, gdy matka próbowała namówić 6-letnią córeczkę do zjedzenia obiadu. Mam właśnie na myśli kanapkę z chipsami, bo to też jedno z dań w menu. Codzienny widok sapiących przy obiedzie obywateli Ameryki spożywających obiad paluchami z koszyka zostawia ślad na zawsze. Na szczęście poznałem trzech Kanadyjczyków z ukraińskimi korzeniami, którzy zaprosili mnie do kompletnie innej restauracji. Oczywiście, wcześniej trzeba tam zarezerwować stolik lub zgłosić przybycie telefonicznie, bo widocznie jest to dosyć elitarne miejsce. Kelnerzy bardzo inteligentni, nie żebym był seksistą i dyskryminował kobiece kelnerstwo, ale jakoś częściej zdarzała mi się lepsza męska obsługa. Oprócz zgłoszenia mego przybycia zawsze prosiłem o kelnera, którego już znałem, żeby to właśnie on mnie obsługiwał. Za drugim i kolejnym moim pobytem kelner witał mnie filiżanką kawy, gdyż jakoś średnio zadowalały mnie napoje podawane standardowo w plastikowych kubkach. I co najważniejsze dostawałem szklany, a nie plastikowy kieliszek z wodą. Może to wydać się chlebem powszednim dla Europejczyka, ale gdy wszyscy wokół dostają plastikowe kubki z nadgryzionymi brzegami – to czuje się różnicę. I nie powiem, że restauracja była o wiele droższa niż ta z czerwonymi koszykami, co mnie niezmiernie cieszy.

Mieszkam w półtorej tysięcznym miasteczku w stanie Teksas, w którym ponad 30% stanowią obywatele Meksyku, którzy nie zawsze przebywają tu legalnie. Da się tu odczuć nastroje anty-meksykańskie. Obywatele Meksyku przekraczają nielegalnie granicę, zamieszkują teren hameryko-hamburgerii i wykorzystują słabość systemu. A dokładniej jeden z moich znajomych, który pracuje w Drug Enforcement Administration (organizacja zajmująca się walką z narkotykami), mówi: „Zostań nielegalnie w USA, zgłosisz się po miesiącu, że jesteś nielegalnie wezmą od ciebie odciski palców, założą ci sprawę sądową i po czym otrzymasz prawo na przebywanie, a potem już z górki”. I podobnie wygląda z obywatelami Meksyku. Co gorsze, system jest na tyle otwarty dla ludzi, że zawsze, przez całe swoje życie możesz się ubiegać o pomoc socjalną dla bezrobotnych. Taka demokracja, pracujesz – płacisz podatek, więcej zarabiasz – większy podatek płacisz, nie pracujesz – jeszcze tobie za to płacą. Nie dziwi więc, że dług publiczny wynosi „tylko” nie całe 18 bilionów dolarów. I skąd ta zawyżona, niczym nie podparta samoocena się bierze? To pytanie nie daje mi spokoju. W każdym bądź razie, tanio to wygląda.

Problem nielegalności pobytu, czy przestępstwa skarbowego, bo tak bym nazwał nieróbstwo i korzystanie z pomocy socjalnej, to dopiero początek. Istnieje też inny problem. Podobnie jak na granicy polsko-ukraińskiej można zaobserwować zawód mrówki: tyle, że mamy tutaj mrówkę meksykańsko-teksańską. Różni je tylko przenoszony przez granicę towar, a konkretnie – jest to plecaczek z narkotykami, najczęściej marihuana, kokaina lub meta amfetamina. Podróżują pieszo przez rzekę i góry, które zarazem stanowią granicę dzielącą USA i Meksyk. W USA czekają już na nich zaprzyjaźnieni Meksykanie i dochodzi do wymiany towaru: narkotyki – żywność, gdyż taka podróż zajmuje ok. 3-4 dni. Część osób zostaje w Teksasie, część wraca do Meksyku i robi następną rundkę.

W temacie mieszkańców Teksasu: prawie jedna czwarta (jedna trzecia – nieoficjalnie powiedział pracownik straży granicznej i nie zaprzeczył temu pracownik biura antynarkotykowego) pracuje w jakichś służbach mundurowych stanowiących odpowiednik policji, służby granicznej, DEA, FBI, CIA i wielu innych, których wymienianie nie ma sensu. W takiej sytuacji możemy czuć się obserwowani… chciałem powiedzieć bezpieczni. Mój pobyt praktycznie tak wygląda, spędzam czas jedynie ze stróżami prawa. Może i jest to bezpieczniejsze – niedaleko paszczy lwa.

Podczas jakiegoś spotkania, przedstawiciele organów ścigania narzekali na system wymiaru sprawiedliwości. Chodzi o to, że zróż-nicowanie kultur i kolorów, narodowe, etniczne i wyznaniowe obywateli tego kraju, wymusza jakoby różnicowanie prawa w każdym stanie, a nawet w poszczególnych miastach. Doprowadza to do problemów np. z osądzeniem oskarżonego. Drobny przykład: osoba, która popełniła przestępstwo mieszka w jednej miejscowości, gdzie obowiązuje inne prawo, jest sądzona w miejscowości popełnienia przestępstwa, w którym obowiązuje inne prawo. Pokombinujmy i powiedzmy, że w miejscu popełnienia przestępstwa nie ma odpowiedniego organu, więc zajmuje się tym organ w innym mieście, w którym obowiązuje jeszcze inne prawo. Po czym organ sprawiedliwości musi przestudiować prawo panujące w miejscowości popełnienia przestępstwa i dopiero po tym sprawiedliwie osądzić oskarżonego. Zabawniej będzie, gdy dojdzie do naruszenia prawa na samej granicy dwóch stanów. Chyba zostawimy tę decyzję organom ścigania i powiedzeniu „kto pierwszy ten lepszy”.

Chciałbym zakończyć słowami Marka Twaina: Wiele rzeczy małych stało się wielkimi, tylko dzięki odpowiedniej re-klamie.

Piotr Ziober
Tekst ukazał się w nr 19 (215) 21-30 października 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X