„Żołnierski postój” – miejsce, gdzie zagrzewają serca i leczą dusze z archiwum autorki

„Żołnierski postój” – miejsce, gdzie zagrzewają serca i leczą dusze

W ciągu siedmiu lat niewielkie centrum wolontariatu, utworzone dla żołnierzy przebywających w Zaporożu przejazdem, odwiedziło ponad 13 tys. ukraińskich wojskowych. Centrum zostało założone przez matkę żołnierza ATO, który zginął w walce, broniąc towarzyszy broni.

Przed wybuchem wojny z Rosją nieraz odwiedzałam Zaporoże i obwód zaporoski. Stąd okupacja Tokmaku i Kamionki Dnieprowskiej, codzienne ostrzały przyfrontowych Połogów, Orichowa czy Hulajpola odbieram jak nóż w serce. Mieszkali tu moi znajomi fermerzy, ludzie spokojni, którzy hodowali winogrona, czosnek, pomidory, ogórki i rośliny lecznicze. Na szczęście udało im się wyjechać w pierwszych miesiącach wojny. Ale są i ci, którzy pomimo ostrzałów i braku prądu nie zaprzestają pracować dla zwycięstwa. Podczas tego wyjazdu miałam szczęście poznać nadzwyczaj mężnych ludzi, prawdziwych patriotów Ukrainy.

Moje pierwsze spotkanie – z mieszkanką Zaporoża Hałyną Honczarenko, założycielką hotelu dla żołnierzy i wolontariuszy. Wysiadam z pociągu i od razu czuję bliskość frontu. Na dworcu wielu wojskowych, przejmująco wyje alarm. Nad Zaporożem wisi jakaś złowieszcza mgła. Do miasta puszczają jedynie po rzetelnym sprawdzeniu dokumentów. Nie ma się co jednak denerwować – tu są takie zasady. Hałyna, dyrektor centrum „Żołnierski postój”, spotyka mnie koło dworca, niedaleko stąd. Wchodzę do budynku, gospodyni prowadzi mnie od razu do kuchni. Pomimo moich oporów, gościnne kobiety-wolontariuszki częstują mnie barszczem, pilawem i pierogami. Po odwołaniu alarmu do kuchni wchodzi kilku wojskowych. Żartują, że zwabiły ich tu smaczne zapachy i nie mogli przejść obok. Wolontariuszki częstują ich kolacją. Ja przenoszę się do biura kierownika i zaczynam rozmowę.

Straciwszy syna, stała się matką dla wielu żołnierzy

Hałyna Honczarenko jest znaną w Zaporożu osobą. Jest matką bohatera ATO, który zginął w 2014 r. podczas bitwy. Imieniem Mychajła Honczarenki nazwano jedną z ulic Zaporoża. Nie mam odwagi pytać o niego, więc zaczynam od działalności centrum wolontariatu. Mówię, że od pierwszych dni wojny też pomagałam wolontariuszom, aby nie zwariowali wskutek stresu. Bliskość ludzi o podobnych poglądach dodawała otuchy.

– Też zaczęłam się tym zajmować, aby nie oszaleć po śmierci syna – mówi ze łzami w oczach, ale natychmiast opanowuje się. – Zrozumiałam, że trzeba czymś się zająć. Jako lekarz z wykształcenia, wiedziałam dobrze, jakie leki potrzebne są na froncie. Zaczęłam zbierać duże partie medykamentów i jeździć z nimi na front. Tu, na miejscu dowiadywałam się, jakie problemy mają wojskowi i czym mogę im pomóc. Włączyłam kontakty osobiste i przez znajomych zbieraliśmy pieniądze, naprawiali zniszczoną technikę i kupowaliśmy nową. Woziliśmy żołnierzom żywność, odzież, obuwie i wszystko, co było im potrzebne.

Jak twierdzi Hałyna, gdy Zaporoże stało się przyfrontowym miastem, zwiększyła się tu liczba wojskowych. Większość z nich jedynie przejazdem była w mieście, niektórzy zatrzymywali się u znajomych. Warunków bytowych na miejscowym dworcu nie było –spali czasem na posadzce. Niektórzy z nich stali się ofiarami złodziei i szachrajów, którzy proponowali żołnierzom wódkę, zaprawioną środkami nasennymi, a potem ich okradali. Hałynę to bardzo bolało i dlatego wniosła propozycję do komitetu wolontariatu w administracji obwodowej, której sama była członkinią. Zwróciła się do zarządu kolei, władz obwodowych i została poparta.

– Z pewnością zapisane to było w gwiazdach, że zostałam usłyszana i udało mi się znaleźć lokal – wspomina Hałyna Honczarenko. – Obok dworca stał opuszczony piętrowy dom, gdzie kiedyś mieścił się komisariat. Kolejarze przekazali go nam. Włożyliśmy w ten dom mnóstwo pieniędzy – przebudowaliśmy wnętrze, doprowadzili wodę, zrobiliśmy pokoje dla wypoczynku, toalety, kuchnie. Od listopada 2015 r. zaczął działać „Żołnierski postój”.

Wypoczywają tu ciałem i duszą

Dziś w komfortowych pokojach w hostelu można umieścić jednocześnie 20 osób, będących przejazdem w mieście. Wprawdzie czasem przyjeżdża ich więcej. Wówczas goście korzystają ze śpiworów. Zatrzymują się tu również wolontariusze, kapelani i dziennikarze wojskowi. Komfort, zacisze i smaczne pożywienie dla gości przygotowują wolontariusze, pracujący tu na kilka zmian.

– Od 25 lutego przyszłyśmy tu lepić pierogi i pozostałyśmy – opowiada Wałentyna Dachno, szybko lepiąc kolejne pierogi. – Przez dwa pierwsze miesiące w ogóle nie chodziłyśmy z koleżanką do domu. Niektórzy znajomi pytali, czy nie mam dość prania, sprzątania i gotowania dla żołnierzy. Jacy oni są dziwni! Oni nas bronią – my ich wspieramy. Cokolwiek zdarzy się w domu, nie okazujemy tego, bo naszym chłopcom jest przecież trudniej. Gotujemy barszcz, lepimy pierogi, serwujemy – i to wszystko z uśmiechem na twarzy!

– Od początku wojny plotłam siatki maskujące – dołącza do rozmowy Swietłana Lińkowa. – Spotkałam koleżankę i ona zaprosiła mnie tu, do „Postoju”. Potem wyjechała. Też planowałam wyjazd i na swoje miejsce przyprowadziłam zamianę – Katrusię. Katrusia, dziewczyna młoda, sprytna, łapie wszystko w lot. Prócz tego splata dla chłopaków serduszka-amulety. Teraz już mi nie chce się nigdzie wyjeżdżać. Jesteśmy tu z dziewczynami jak jedna rodzina, bo wszystkie pracujemy dla zwycięstwa.

Tu, w tym centrum wolontariatu, żołnierzom proponowane są nie tylko posiłki i nocleg, ale też pomoc psychologiczna. Od pierwszych dni istnienia „Postoju” dyżurują tu doświadczeni psychologowie.

– Moja działalność fachowca jako wolontariusza, rozpoczęła się w 2014 r. – towarzyszyłam pochówkom poległych żołnierzy – opowiada wolontariusz Ludmiła Wolter. – Potem zaproszono mnie tu i zostałam. Czułam się tu potrzebną, bo żołnierze z frontu przyjeżdżają tu w różnym stanie psychicznym.

Ludmiła pomaga nie tylko tym, którzy zatrzymali się w „Żołnierskim Postoju”. Opowiada, że do centrum przychodzą żołnierze, którzy leczą się w szpitalu i mają swoje kłopoty. O przyjazd do oddziałów na front proszą Ludmiłę ich dowódcy. Kobieta przyznaje, że czuje się czasem bardzo zmęczona, ale wspiera ją rodzina. Czasem płacze cichutko z innymi wolontariuszkami „Postoju”. Gdy widzi, że sama jest wycieńczona psychicznie – idzie do psychologa. Ale najlepszym środkiem na zmęczenie jest dzwonek lub SMS o treści: „Dziękuję! Uratowałaś mi życie!”.

– Dzięki Bogu, wszyscy moi pacjenci trzymają się – cieszy się Ludmiła. – Czasem dzwonią do mnie, a w słuchawce tylko przekleństwa. Odpowiadam wówczas: „Ja też ciebie kocham! Opowiadaj!”

Drugi dom – „Żołnierski postój”

Rozmawiając, nawet nie zauważyłam, że już się ściemniło. Do hostelu wracali wojskowi. Pierwszy zgodził się na rozmowę chłopak, który okazał się moim krajanem.

– Jestem z Szacka – mówi żołnierz, który podał, że ma na imię Anatol. – A pani też z Wołynia? I w Szacku pani była? I na jeziorach?

Chłopak przyjechał do szpitala na badania. Miejsc w szpitalu nie było, więc skierował się do „Postoju”.

Wspomina dom i znów pyta, kogo w Szacku znam. Powiadam, że parę osób z władz, lokalnych dziennikarzy. Opowiadam mu, jak kiedyś pisałam artykuł o przedmieściach Szacka, gdzie jest cmentarz rozstrzelanych przez sowietów polskich żołnierzy z Korpusu Ochrony Pogranicza. Mój rozmówca mówi, że bywał tam nieraz.

– A pan nie chce do domu? – pytam sąsiada z pokoju.

– Nie byłem tam od początku wojny – mówi z charakterystycznym akcentem Hucuła Igor, żołnierz z Kołomyi. – Pewnie, że tęsknię, ale trzeba walczyć. Byłem w szpitalu na badaniach. Podleczę się i znów na front. Na razie mam tu jak w domu: śpię w czystej pościeli, jem smacznie. Jest tu nawet kot, podobny do kota w moim domu”.

– Mieszkaliśmy tu od 25 lutego i nikt nie wiedział, co będzie dalej – do rozmowy dołącza wolontariusz Igor. – Jestem uchodźcą, moje tereny są obecnie pod okupacją. „Żołnierski postój” stał się moim drugim domem. To prawdziwa komuna. Każdy robi to, co umie najlepiej.

Byłem chersońskim wolontariuszem, zostałem zaporoskim

Do kuchni na wózku inwalidzkim wjeżdża mężczyzna. Ze zdziwienia oczy wyszły mi z orbit.

– Grisza, jesteście z Chersonia, tak? Znany bohater narodowy!

Okazuje się, że to 75-letni wolontariusz Grigorij Janczenko, którego słusznie nazywają człowiekiem-legendą. Faktycznie we wszystkich ukraińskich i wielu zagranicznych mediach opublikowano film o tym, jak bezręki i beznogi mężczyzna (utracił ręce i nogi w nieszczęśliwym wypadku w młodości) w haftowanej koszuli jeździł do niedawna po okupowanym Chersoniu z kolumnami, z których na cały głos brzmiał hymn Ukrainy. Na wózku miał wiaderko, do którego zbierał pieniądze na Siły Zbrojne Ukrainy. Część z nich mężczyzna przekazał wolontariuszom w Zaporożu. Musiał wyjechać z rodzinnego miasta, bo zainteresowało się nim FSB. Gdy zaczęły się pogróżki, znajomi przechowywali go przez kilka dni.

– Przywieźliśmy go do Zaporoża „kontrabandą” – opowiada Hałyna Honczarenko. – Chcieliśmy go wysłać w bezpieczne okolice, na Zachód Ukrainy. Uparł się, że nigdzie nie pojedzie, zamieszkał tu i jest wolontariuszem. Urządziliśmy mu mieszkanie.

Zajadając na obiad barszcz, Grisza chwali potrawę. Potem udaje się na odpoczynek – mówi, że w dzień „stał na wachcie” koło miejscowego centrum handlowego, zbierając pieniądze na ZSU.

Pomagają wszyscy, bo ufają

Według szacunków Hałyny w ciągu 7 lat przez „Żołnierski Postój” przewinęło się ponad 13 tys. osób. Oprócz tego stał się on epicentrum wolontariatu w regionie. Ufają – zapewnia Hałyna, – dlatego wspierają.

– Mamy wielu przyjaciół w całej Ukrainie i za granicą – mówi. – Pomagają nam dobroczyńcy z Polski, Danii, USA, Kanady, Izraela, Hiszpanii i innych państw. Codziennie otrzymujemy przesyłki i wysyłamy je na front. Nasz transport – stary mikrobus, który nazywamy „Białym Słoniem”, nie raz trafiał pod ostrzał. Ale jakoś wychodziliśmy cało. Ogółem jeździliśmy na front około 250 razy. Kiedyś dołączył do nas reżyser z Australii o ukraińskich korzeniach, Stefan Bugryn. Nakręcił film dokumentalny (jedną z bohaterek filmu była Hałyna Honczarenko – aut.). Stefana na tyle porwał ten wyjazd, że sam zaczął zbierać pieniądze na ZSU. Film demonstrowano w diasporze ukraińskiej w Australii. Po obejrzeniu filmu dwie Australijki przyjechały tu do nas i przez miesiąc działały jako wolontariuszki. Popiera nas cały świat! Między innymi, z Wołynia też dostajemy różne smakołyki dla naszych chłopców.

Żegnałam się z dziewczynami jak z dawnymi znajomymi. Zostaję w hostelu na nocleg w pokoju w piwnicy. Śpię mocno i nawet nie słyszę ostrzału. Pytam, jak tam w „Żołnierskim Postoju”? Powiadają, że wszyscy są żywi.

– Jesteśmy z rodu kozaków i nie boimy się byle czego. Dla nas to nie nowina, a my musimy robić swoje. Na naszych wątłych kobiecych ramionach trzyma się całe zaplecze frontu – powiada Hałyna.

Ludmiła Pryjmaczuk

Tekst ukazał się w nr 2 (414), 31 stycznia – 13 lutego 2023

X