Wyborcze zaniedbanie? Fot. liga.net

Wyborcze zaniedbanie?

Rosja dba o swoje interesy na różne sposoby, a jednym z najbardziej efektywnych jest ingerencja w procesy wyborcze na świecie. Budowa sieci przychylnych i przewidywalnych państw jest gwarancją swobody działań Kremla, dlatego tak ważne jest zagwarantowanie przewagi w parlamencie ugrupowaniu, które będzie działać zgodnie z wolą Moskwy i osadzenie na eksponowanych stanowiskach osób reprezentujących prorosyjskie poglądy. Nie muszą one przy tym gwarantować dobrych relacji dwustronnych – oficjalnie stosunki te mogą wcale nie być wzorowe. Co więcej, politycy mogą nawet potępiać działania Putina i jego dworu gdyż to, co usłyszą ich wyborcy, ma drugorzędne znaczenie. Najważniejsze, by podczas zakulisowych rozmów zgodnie poklepywać się po plecach i by realne decyzje zapadające w danym kraju służyły Kremlowi.

Chyba wszyscy pamiętamy, jak zakończyła się próba ingerencji w wybory prezydenckie w Ukrainie w 2004 roku – pomarańczowa rewolucja znacząco wpłynęła na relacje Kijowa z Moskwą, choć nie tak, jak Rosjanie by tego chcieli. Uświadomiła Putinowi, że Ukraińcy są gotowi, by pójść własną drogą, niekoniecznie zbieżną z jego oczekiwaniami. Ten kurs potwierdzili zresztą w roku 2013, stając przeciwko głowie państwa, która zawiodła ich nadzieje, wycofując się z podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. I na to zresztą wpłynęła strona rosyjska, albo nie spodziewając się tak zdecydowanej reakcji i wybuchu społecznego niezadowolenia nad Dnieprem, albo przeciwnie – licząc na to, że sąsiednie państwo stanie się swoistym poligonem testowym, na którym będzie można sprawdzić, jak dalece możliwe są manipulacje zbiorowością.

Od tego czasu Rosjanie wiele się nauczyli, rozwinęła się też technologia, umożliwiająca poszerzenie zakresu wpływu na nastroje społeczne i wybory. W 2016 roku ich działania przełożyły się na klęskę wyborczą Hilary Clinton i wygraną Donalda Trumpa w wyścigu o najwyższy urząd w Stanach Zjednoczonych. W tym samym czasie usilnie pracowano nad umocnieniem postaw antyunijnych w Wielkiej Brytanii, co finalnie doprowadziło do Brexitu. Jak zresztą podano trzy lata później, aż 49% Brytyjczyków było przekonanych o rosyjskim zaangażowaniu w tej sprawie, a niewiele mniej, 47% respondentów twierdziło, że Rosja wpłynęła także na przebieg wyborów parlamentarnych z grudnia 2019 r. Niewykluczone też, że już w 2017 roku działała na rzecz wygranej Partii Pracy.

Zresztą był to dla rosyjskich „specjalistów” rok niezwykle intensywny – w 2017 wybory miały miejsce także we Francji, Niemczech, decydowano o statusie Katalonii i żadnej z tych spraw Moskwa nie chciała pozostawić przypadkowi. Pojawiły się także podejrzenia, że podobnie działano i w innych krajach, szczególnie, jeśli wygranymi w politycznej walce były siły prezentujące poglądy prawicowe, a wręcz prorosyjskie. Szeptano o poparciu dla konserwatywnej partii Włoscy Bracia, dla polityków albańskich, ingerowaniu w procesy wyborcze w Bośni i Hercegowinie, w Czarnogórze, ale i o tym, że Wolnościowa Partia Austrii otrzymywała wsparcie finansowe z Rosji w zamian za forsowanie określonych ustaw. Według doniesień płynących z USA od 2014 roku Kreml zainwestował 300 milionów dolarów, by kontrolować sytuację polityczną w dwudziestu krajach. Azja jest przez wiele osób traktowana wręcz jako naturalny obszar rosyjskich oddziaływań. Nikt też chyba nie wątpi, że w obszarze jego zainteresowań szczególną rolę odgrywają dziś państwa Ameryki Południowej czy Afryki i to nie tylko dlatego, że na tym drugim kontynencie realizują swoją misję wagnerowcy.

Wpływy rosyjskie przybierają różne formy – od „pożyczek” udzielnych politykom, przez kształtowanie poglądów wyborców, ale też polaryzację społeczeństw, kreowanie i podgrzewanie konfliktów, budowanie lęków i nienawiści, między innymi wobec określonych grup społecznych. Wykorzystywane są przy tym zarówno odwieczne, sprawdzone metody, jak i najnowsze technologie. Nikogo już nie dziwią fake newsy, spreparowane informacje i pełne agresji dyskusje w wirtualnej przestrzeni. Mniej świadomi jesteśmy zapewne mocy tzw. deepfake`ów, podważających nasze zaufanie nawet do ugruntowanych autorytetów. Za pomocą sztucznej inteligencji możliwe jest spreparowanie filmu i w pełni wiarygodnej wypowiedzi dowolnej osoby, a oszustwo jest nie do wykrycia przez laika. I tak po wyborach parlamentarnych na Słowacji, które miały miejsce 30 września bieżącego roku, pojawiły się opinie, że zwycięstwo partii Roberta Ficy mogło być efektem sfałszowanego nagrania głosu lidera konkurencyjnego ugrupowania partii Postępowa Słowacja, Michala Šimečki. Miał on podczas rozmowy z dziennikarką Moniką Tódovą omawiać kulisy wyborów, w tym kupowanie głosów od społeczności słowackich Romów.

Bohaterowie skandalu zaprzeczyli, by taka sytuacja miała miejsce, ale trudno ocenić, czy dementi pomogło, czy jednak to materiał opublikowany już podczas ciszy wyborczej przełożył się na sukces partii postrzeganej jako prorosyjska. To z kolei nie jest bez znaczenia w kraju, w którym wielu obywateli jest niechętnych wsparciu dla Ukrainy. Potwierdzeniem tej tezy stały się zresztą decyzje rządu premiera Roberta Fico, który oświadczył, że Słowacja musi zatroszczyć się o swoje zasoby wojskowe, co za tym idzie nie będzie pomagała Kijowowi w walce z Rosją. Jednocześnie polityk opowiedział się przeciwko wejściu Ukrainy do Unii Europejskiej i NATO, co akurat można przyjąć z pewnym spokojem, gdyż wiadomym jest, że nie byłoby to możliwe w najbliższym czasie, jest więc szansa, że to nie Fico będzie zajmował stanowisko w decydującym momencie.

Większą wagę należy natomiast przykładać do innych jego słów, które padły z jego ust podczas szczytu UE w Brukseli. Słowacki premier oświadczył, że nie zagłosuje za sankcjami wobec Rosji, póki nie podda analizie na czym one polegają i jakie mogą być ich konsekwencje dla jego ojczyzny. W tym kontekście obietnica utrzymania pomocy dla ukraińskich cywilów zabrzmiała jak próba złagodzenia efektu, jaki wywołała dyskusyjna wypowiedź. W dobie wojny w centrum Europy, wywołanej przez Moskwę oraz jej cichego zaangażowania w konflikt narastający na Bliskim Wschodzie, niechęć do nakładania sankcji na kraj odpowiedzialny za śmierć tysięcy osób jest co najmniej kontrowersyjna. Tym bardziej, że wypowiedź wydaje się w pierwszej chwili rozsądna i zasadna, bo przecież nikt nie chce zaszkodzić sobie. Co za tym idzie, podobne mogą pojawić się i w innych krajach, a naciski obywateli na rządzących mogłyby sprawić, że Rosja pozostanie bezkarna.

W ten sposób Słowacja staje po tej samej stronie, po której stoją dziś Węgry i w tym kontekście zrozumiałe były obawy przed skutkami wyborów parlamentarnych w Polsce. Choć trudno było podejrzewać dotychczas rządzących czy opozycję o sprzyjanie Rosji, to kwestia ukraińska stała się jednym z elementów kampanii wyborczej i spekulowano, czy w przypadku wygranej PiS nowy-stary rząd nie pójdzie śladem słowackich kolegów. Wstrzymanie napływu ukraińskich produktów rolnych na polski rynek, słowa skierowane przez premiera Morawieckiego do prezydenta Zełenskiego, w których przestrzegał przed ukraińsko-niemieckim sojuszem, porównanie przez prezydenta Dudę Ukrainy do tonącego, który może pociągnąć innych za sobą na dno nie budowały dobrej atmosfery. Ta uległaby zapewne dalszemu pogorszeniu, gdyby PiS zdecydowało się zawiązać koalicję z Konfederacją, uważaną za najbardziej antyukraińską partię startującą w wyborach. Dlatego tak ważne było śledzenie kampanii wyborczej, a jeszcze ważniejsze będzie to, kto w Polsce ostatecznie obejmie władzę i jakie stanowisko wobec Kijowa i Moskwy zaprezentuje.

Wysoka frekwencja w polskich wyborach, przekraczająca 74%, zaangażowanie młodych ludzi i brak sygnałów o naruszeniu procedur wyborczych potwierdziły, że demokracja nad Wisłą ma się dobrze i to Polacy wybrali swoich przedstawicieli. Agitacja, choć nie zawsze elegancka, wolna była od podejrzeń o ingerencję Rosji, społeczeństwa nie karmiono spreparowanymi wiadomościami. Ale czy to oznacza, że rosyjskie służby zrezygnowały z ustawiania sytuacji w sąsiednim kraju tak, aby Warszawa jak najmniej szkodziła ich interesom? Czy mamy powód by cieszyć się, że pozostawiono Polskę samą sobie, a jeśli tak, to czy oznacza to, że ktoś na Kremlu miał pewność, że cokolwiek się u sąsiadów wydarzy, to będzie to z korzyścią dla Rosji, czy raczej jest to znak, że wewnętrzne sprawy absorbują tamtejszą agenturę bardziej, niż sytuacja za granicą?

Czy to, co wydarzyło się 15 października w Polsce jest dla nas sygnałem, że Rosjanie zajmują się obecnie zabezpieczeniem własnych interesów, stabilności władzy, ustalają, kto przejmie schedę po Putinie? To zastanawiające, że kraj, który dotąd nie krył się nawet z wpływami na politykę w innych państwach, a wręcz chełpił się swoimi możliwościami, pozwoliłby, aby tuż za miedzą podejmowano w pełni samodzielne decyzje.

Przyjmijmy jednak, że tak było, że tym razem fałszywy przekaz nie był tak głęboko ukryty, że nie udało nam się go znaleźć, a sztuczna inteligencja nie wpłynęła na wyniki głosowania. Załóżmy, że Rosja nie ma niczego w zanadrzu, że nie sposobi się do operacji przeciwko demokracji w Polsce. Miejmy też nadzieję, że to własne podwórko jest w tej chwili najważniejsze, ważniejsze niż Afryka, Bliski Wschód i Europa razem wzięte. Pozwólmy sobie na chwilę optymizmu i nadziei na dalsze zmiany, tym razem w Moskwie.

Agnieszka Sawicz

Tekst ukazał się w nr 20 (432), 31 października – 16 listopada 2023

Prof. dr hab. Agnieszka Sawicz pracuje na Wydziale Historycznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, a z Kurierem Galicyjskim współpracuje od 2009 r. Zajmuje się historią współczesnej Ukrainy, polityką rosyjską i z pasją śledzi wszelkie fałszywe informacje. Lubi irlandzką muzykę, gorzką czekoladę i górskie wyprawy. Od 2013 r. jest też etatową wiedźmą, autorką ukazujących się w wirtualnej przestrzeni „Zapisków Wiedźmy”.

X