Wiatr od Awdijiwki fot. Marek Tutak

Wiatr od Awdijiwki

Świst, ułamek sekundy, głośne uderzenie. Osiemdziesiąt metrów, może sto dwadzieścia. Trudno oszacować jak blisko leciał. Ale kiedy słychać śmiercionośny gwizd pocisku, jest naprawdę blisko. Walnął chyba w blok naprzeciwko. Choć ten i tak był już wcześniej zrujnowany i posiekany amunicją i odłamkami. W położonej na linii frontu Awdijiwce mocny atak artyleryjski i rakietowy trwa praktycznie cały czas. Na tym osiedlu nie ma ani jednego niezniszczonego budynku. Podobnie jak w całym mieście. Ale w tym bezlitosnym świecie żyją jeszcze ludzie.

Ostatni dzień września tego roku jest upalny. Tydzień przed ostatnią zmasowaną ofensywą moskali. Przedpole Awdijiwki spowija gęsty dym. Widoczny z daleka nie przynosi dobrych skojarzeń. Trawy płoną może od ostrzału, może od wysokiej temperatury. Kierowcy dwóch samochodów z fundacji „Pogoń Ruska”, wyładowanych pomocą humanitarną, pędzą na złamanie karku w stronę miasta. To nie pierwsza trudna i ryzykowna misja tej organizacji. Niemniej jednak Rafał Archie Roszkiewicz, jej prezes, zawsze stara się, aby decyzja o wjeździe w takie miejsca była podejmowana przez wszystkich uczestników świadomie. Odkryta droga parę kilometrów przed pierwszymi zrujnowanymi zabudowaniami jest niebezpieczna. Ruscy bandyci są kilometr może dwa od niej. Samochody jadące tą szosą widać jak na dłoni, a polowanie na wolontariuszy trwa od początku wojny.

fot. Marek Tutak

Awdijiwka jest bramą do okupowanego Doniecka. Przecięte praktycznie od 2014 roku linią frontu, zniszczone miasto otwiera się pustką ulic i wszechobecnym pyłem nawiewanym przez gorący i suchy wiatr. Tutaj już od dawna nikt nie sprzątał. Nie ma samochodów na drogach, sygnalizacja nie działa. Wszędzie zalega gruz walących się ścian i kondygnacji. Supermarket przy drodze jest również zdemolowany bombami. Słychać ostrzał bliżej, dalej. Pomiędzy budynkami teoretycznie jest bezpieczniej, ale auta gnają nadal w wyznaczone miejsce. Wyrwy w asfalcie nie ułatwiają szybkiej jazdy. Nigdy nie wiadomo, czy w potłuczonych oknach nie czai się wrogi snajper. Nie ma też mowy o błądzeniu po mieście, walki miejskie i rosyjscy dywersanci to realna podróż tylko w jedną stronę.

Na miejscu, w otoczeniu wypalonych i ziejących czeluściami bloków, samochody ustawiają się pod klatką częściowo obróconą w rumowisko. Schody prowadzą w dół do piwnicy. Kawałek dalej stoi stara, podziurawiona od kul vectra z folią zamiast niektórych szyb. Ale to chyba jedyny jeżdżący samochód w tej okolicy. Nieskoszone, suche trawniki zawłaszczają osiedlowe alejki i niemy plac zabaw dla dzieci. Pojawiają się ostatni mieszkańcy Awdijiwki. Kiedyś to miasto liczyło trzydzieści pięć tysięcy mieszkańców. A teraz pozostało ich około tysiąca. Jeden z mężczyzn nie ma ręki. Na zmęczonych twarzach nie widać strachu. Przywykli do hałasu i niebezpieczeństwa pocisków i rakiet niosących śmierć. Mieszkają w piwnicach pośród zgliszczy spalonych i zawalonych budynków. Niektórzy może jeszcze w ostatnich ocalałych jakimś cudem mieszkaniach. Rozwiązaniem byłaby ewakuacja. Ale ci ukraińscy robinsonowie nie chcą wyjechać, nie chcą zostawić resztki materialnego bytu, jaka im pozostała. Tylko czy w tym szaleństwie i bezsensie wojny można jeszcze ocalić coś więcej prócz życia? Rozstawiają się wraz z wolontariuszami i przenoszą warzywa, zupy w puszkach, konserwy, makarony i kilogramy mąki do swojej kryjówki. W tym apokaliptycznym świecie bez prądu, wody i sklepów są zdani tylko na pomoc wolontariuszy.

Rozładunek trwa szybko i sprawnie. Pośród wybuchów artylerii, bliskich i wyraźnych oraz dalszego tępego huku zajmuje około pół godziny. Niewykluczone, że zostaliśmy namierzeni dronami. Szybki odwrót z miasta. Kawałek dalej główną drogą pędzi gąsienicowy, bojowy wóz piechoty. Momentami jadąc bokiem ścina zakręty rajdowymi poślizgami. Jego załoga też zdaje sobie sprawę, że jest łatwym celem na nieosłoniętej drodze. Tutaj prędkość jest wybawieniem i szansą na przetrwanie.

Marek Tutak

Tekst ukazał się w nr 20 (432), 31 października – 16 listopada 2023

X