Wspomnienie o śp. prof. Bogusławie Żurakowskim prof. Bogusław Żurakowski, fot. Marta Stefańczyk

Wspomnienie o śp. prof. Bogusławie Żurakowskim

W dniu 1 lipca 2020 r. w wieku 81 lat zmarł w Krakowie profesor Bogusław Żurakowski, urodzony w 1939 r. w Stanisławowie – obecnie Iwano-Frankiwsk na Ukrainie. Wieloletni prezes oddziału krakowskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, poeta, krytyk literacki, literaturoznawca, pedagog, pracownik naukowy i dydaktyczny Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek PEN Clubu.

Został pochowany w grobie rodzinnym na Cmentarzu Komunalnym Opole-Półwieś.

©Bożena Boba-Dyga

Latem 2021 na Targach Książki w Warszawie spotkałam moją dawną znajomą – Natalię Tkaczyk. Poznałyśmy się w 2008 r. kiedy to moja pierwsza książka poetycka pt. Pisane deszczem w tłumaczeniu prof. Jewhena Barana i Ołeksandra Gordona ukazała się na Ukrainie i była promowana m.in. w Iwano-Frankiwsku. Natalia była moją opiekunką i przewodniczką. To z nią zwiedzałam po raz pierwszy Iwano-Frankiwsk – niegdyś Stanisławów. W trakcie spacerów w rozmowie pojawił się wątek prof. B. Żurakowskiego, który urodził się właśnie tam, 9 lipca tuż przed II wojną światową. Kiedy w tym roku spotkałam Natalię ponownie, Bogusława już nie było w gronie krakowskich pisarzy, ale tym cenniejsza jest pamięć o nim. Pomyślałam, że właśnie w mieście, z którego pochodził Bogusław Żurakowski warto, by ukazał się cykl wspomnień o nim. Był bowiem intelektualistą o międzynarodowej sławie, chlubą swojego miasta, autorem, zasługującym na pamięć na kartach historii i historii literatury.

Profesor zawodowo zajmował się aksjologią – nauką o wartościach i systemach wartościowania. Wartości były dla niego uporządkowane według systemu opartego na chrześcijaństwie w powiązaniu z filozofią antyku. Dobro, prawda i piękno. Wartości te Bogusław Żurakowski uważał za fundamentalne i konieczne do przekazywania następnym pokoleniom. Dlatego bardzo dbał o młodych, nie tylko o swoich studentów na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie wykładał, ale o wszystkich początkujących pisarzy i poetów. Przyciągał ich do Koła Młodych przy krakowskim Oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, którym się opiekował i którego w ciągu 16 lat był prezesem. Poświęcał wiele czasu edukacji adeptów, rozważając z nimi tematy istotnych wartości. Poprosiłam więc właśnie tych „młodych” którzy wyszli ze szkoły profesora Żurakowskiego – Eryka Ostrowskiego urodzonego w latach 70. oraz dr. Michała Piętniewicza z pokolenia lat 80. – o wspomnienie o naszym mistrzu.

Prof. Żurakowski, a może Boguś?

Bożena Boba-Dyga rozmawia z Erykiem Ostrowskim.

Boguś. Byliśmy na ty. A wcześniej – pan Boguś, nigdy profesor. Boguś nie tworzył dystansów.

Co Ci się jako pierwsza myśl kojarzy z tą osobą?

Opiekuńczość – przy Bogusiu każdy czuł się „zaopiekowany”. Ogromna empatia – zawsze myślał przede wszystkim o innych. Kiedy przez wiele kadencji prezesował krakowskiemu oddziałowi SPP, wziął sobie to ogromnie do serca i mam wrażenie, że kolegów traktował trochę jak nieporadne dzieci, którym trzeba pomóc. I pomagał.

Kim dla Ciebie osobiście był Bogusław Żurakowski?

Bogusia poznałem, gdy wprowadzono mnie do Koła Młodych przy krakowskim SPP, które Boguś przez lata prowadził. Od razu roztoczył nade mną opiekę, odnosiłem wrażenie, że szczególną, może większą niż nad moimi kolegami. Byłem najmłodszy, zawsze zwracał się do mnie zdrobniale „Eryczku” i nazywał „dziecięciem elfów”. Więc ta bogusiowa, prawie rodzicielska czułość towarzyszyła mi przez lata. Oczywiście także mnie strofował, pouczał, sugerował lektury, bo widział, że jestem uparty i wolę chodzić własnymi drogami. Wiem, że wysoko cenił moją poezję – kiedyś przypadkowo dowiedziałem się od jednej z jego studentek, że czytywał moje wiersze studentom na zajęciach. Pisałem wówczas dość odrealnioną, wizyjną poezję, co przypuszczam, było mu bliskie, ponieważ sam w młodości pisał podobnie. W owym czasie najbardziej podobał mi się jego tom „Pieśń”. Boguś bardzo się ucieszył, gdy mu to powiedziałem, gdyż okazało się, że sam także wyróżnia tę książkę w swoim dorobku. I kiedy po latach, gdy robiłem mu uroczysty wieczór autorski w Rynku Podgórskim, zaproponowałem, by czytać wyłącznie „Pieśń” i chętnie na to przystał.

Kim, Twoim zdaniem, był Bogusław Żurakowski dla Twojego – naszego pokolenia literackiego?

Myślę, że przede wszystkim opiekunem Koła Młodych, człowiekiem, któremu wielu z nas zawdzięczało pierwsze profesjonalnie wydane książki w krakowskiej serii wydawniczej SPP w latach 90. i po roku 2000. Ze swoją poezją Boguś się nie narzucał, nie czytał swych utworów i nie mówił o nich podczas zebrań Koła, więc przypuszczam, iż jako poeta był przez nas mało znany. Dlatego pamiętam, jaki był szczęśliwy, gdy wiele lat później Koło Młodych wyszło z inicjatywą zorganizowania mu dużej imprezy w Piwnicy pod Baranami i jak się cieszył, że ci młodzi czytają publicznie jego wiersze – te, które sami wybrali. Bo Boguś był bardzo skromny.

Za co Bogusiowi powinniśmy być, Twoim zdaniem, najbardziej wdzięczni jako środowisko pisarskie?

Za to, że sam zorganizował prawdziwe życie literackie Krakowa, regularne spotkania autorskie, Noce Poezji – które swego czasu były bardzo prestiżową imprezą, na którą nie można było wejść bez zaproszenia, z ulicy. Powołał do życia Krynickie Jesienie Literackie, wydawał i redagował nasze książki. Żeby to wszystko mogło mieć miejsce, musiał poświęcić ogrom swego prywatnego czasu. Nie wszyscy wiedzą, że siedział po nocach w biurze SPP, sam ogarniając całą papierkową robotę, w tym pisanie wniosków. Nie będzie przesady, jeśli powiem, że gdyby nie Boguś, życia literackiego krakowskiego SPP by nie było. I mówię tu o długim okresie, trwającym kilkanaście lat. Wszystko, czym w środowisku cieszymy się dziś, zostało zapoczątkowane przez Bogusia i jest, na szczęście, świetnie kontynuowane.

Co wiesz o kresowym pochodzeniu Bogusia? Czy wspominał i jak je wspominał w rozmowach z Tobą.

Nie, nie rozmawialiśmy o tym. Boguś dużo opowiadał mi o historii krakowskiego środowiska literackiego, ale o swoim życiu niewiele. Jeśli, to o swojej chorobie, która dawała mu od czasu do czasu nieźle w kość. Raz musiał niespodziewanie zostać w szpitalu, tak jak stał. Zadzwonił wtedy do mnie, że nic nie ma, więc szybko kupiłem pidżamę, ręcznik, takie najpotrzebniejsze rzeczy i zaniosłem.

Jakie jest Twoim zdaniem przesłanie Bogusia dla nas? Czego od nas oczekiwał?

Kontynuacji SPP. Krakowski oddział SPP był w sercu Bogusia na pierwszym miejscu. Kiedy Boguś zmarł, dotarło do mnie, że on po to nas, młodych, tak wyróżniał, pilnując, abyśmy zawsze mieli zaproszenia na zamknięte prestiżowe imprezy, byśmy mieli wydane w SPP książki, zanim jeszcze będziemy prawowitymi członkami SPP – abyśmy kontynuowali jego dzieło w swoim czasie. I tak się obecnie dzieje.

Co chciałbyś dodać od siebie, a o co nie zapytałam?

Boguś, jak wspomniałem, był skromny i raczej niczym się specjalnie nie chwalił. Ale z dumą mówił mi o jednym – że w młodości był bokserem wagi ciężkiej. O tym mało kto wie, a ja pamiętam, że chciał w ten sposób nieco odsunąć tego „profesora Żurakowskiego”, nie być kojarzonym wyłącznie z książkami, ale też z najbardziej męskim spośród sportów.

Mój Profesor. Wspomnienie o śp. Prof. Bogusławie Żurakowskim

Michał Piętniewicz

Był zawsze Profesorem. Dla mnie. Żadnym tam „Bogusiem”. Poznałem go w 2011 roku, kiedy wydałem tomik „Odpoczynek po niczym” w krakowskim wydawnictwie Miniatura. Przyszedłem na zebranie Koła Młodych do kawiarni literackiej na ulicę Kanoniczą 7. Profesor siedział za stołem. Dookoła niego młodzi poeci, byłem bardzo speszony. To był mój drugi rok studiów doktoranckich, właśnie byłem w trakcie otwierania przewodu doktorskiego. Ta jaskinia poezji była dla mnie wyzwaniem. Potem okazało się, że była głębokim wyznaniem. Poproszono mnie o przeczytanie moich wierszy. Dukałem coś, zająkując się co chwilę. Nie widziałem wtedy miny Profesora, ale mogę sobie wyobrazić, że siedział zasłuchany, bardzo uważny. Wszystkim poświęcał należytą uwagę, wszystkich słuchał w sposób niezwykle skupiony, przymykając oczy, jego twarz przybierała wtedy wyraz głębokiej zadumy, jakby rozmyślał nad czymś bardzo ważnym. Skończyłem czytać wiersze. I potem usłyszałem to, co potem wiele razy, bardzo wiele razy towarzyszyło mi, dopóki Profesor nie stracił sił pod koniec życia. Niezwykle mądry i trafny monolog Starca, biblijnego Patriarchy, w którym zazębiały się wątki, dygresje, motywy, miały wiele odnóg, odgałęzień, konarów, a wszystkie zbliżały się do jednego korzenia jak do źródła. Tym źródłem była czystość, dobroć i piękno.

Zapamiętałem sobie to źródło. Po spotkaniu Koła Młodych odbyłem jeszcze z Profesorem długą rozmowę o Martinie Buberze i sprawie chasydów, jak również o filozofii dialogu Bubera, pod kątem otwierania mojego przewodu doktorskiego; jego cenne uwagi bardzo mi się przydały, jak się później okazało. Tak to się zaczęło. Moja fascynacja zaczęła przybierać na sile. Pojawiałem się na każdym spotkaniu i słuchałem długich, barwnych, wielowątkowych i niezmiernie bogatych monologów Profesora.

Nie przyznałem się jemu, że oprócz wierszy, uprawiam jeszcze coś. Zalążki krytyki literackiej wtedy wychodziły ze mnie bardzo nieśmiało. Tak jak proza, której prawie nie pisałem. Kiedyś Profesor przeczytał mój szkic krytycznoliteracki i chciał ze mną przejść na ty – nie odważyłem się. To w końcu był Profesor, a ja wciąż terminowałem.

I naprawdę nie wiem, jak to się stało, że kiedyś trafiliśmy do gospody Hulaj Dusza w Krakowie.

Chodził z nami początkowo Józef Baran, lecz później zostałem już tylko z Profesorem.

Niezmiennie zamawialiśmy kaczkę. Przy czym Profesor jadł na pierwsze żurek, a ja zupę pomidorową.

Długo debatowaliśmy. Przede wszystkim o sprawach Koła Młodych. Tam redagowaliśmy Almanach Koła, „Sfera 3”. Właśnie tam: w gospodzie Hulaj Dusza. Bardzo wiele się od niego dowiedziałem. O Wojaczku, Stachurze, Leopoldzie Buczkowskim.

Był skarbnicą wiedzy, żywą jej przechowalnią. Emanował spokojem, harmonią, dobrocią, głęboką mądrością, w której wyrażała się, jak czysta, źródlana rzeka, niezmiernie obfita i bogata ilość lektur Profesora. Jego zasób wiedzy był porażający, a nawet przerażający.

I naprawdę nie wiem, co o nim napisać. O jego gołębim sercu, zrozumieniu dla wszystkich, choć bardzo nie lubił postmodernizmu – przyznawał mi to wielokrotnie, umiłowaniu prawdy, czystości, dobra, piękna. O jego niezwykłym wyczuciu spraw duchowych i głębokiej pokorze wobec Sacrum.

Prowadziłem z nim jeszcze spotkanie, dotyczące Edwarda Stachury w Antykwariacie Abecadło. Mówił ciekawie i zajmująco, choć wtedy już nieco niedomagał, nieustannie musiał zażywać leki na cukrzycę. Mieliśmy jechać do Instytutu Mikołowskiego, w którym Profesor miał opowiadać o Wojaczku, ale tej chwili ani ja ani on nie doczekaliśmy. Za to na spotkanie z Maciejem Meleckim, dyrektorem Instytutu Mikołowskiego, Profesor przyszedł, ponieważ odbyło się ono w Krakowie, ale już wtedy był bardzo schorowany, słaby, niedomagający, mało co nie zasłabł i nie spadł z krzesła w kawiarni, do której poszliśmy po spotkaniu. Podtrzymała wtedy Profesora niezwykle silna kobieta, Agnieszka Żuchowska-Arendt, była przewodnicząca Koła Młodych.

Profesor powierzył mi opiekę nad Kołem Młodych. Staram się godnie go zastępować, choć równocześnie wiem, jak wiele mi brakuje, aby dorównać tej Postaci.

Pamiętam długie godziny rozmów przez telefon, spacery po Plantach, kiedyś znalazłem go na ławeczce na Plantach, jak drzemał, ale okazało się, że wtedy myślał o mnie właśnie i mnie przywołał, wywabił z mojej pieczary, z mojego głębokiego snu.

Ubrany na biało, w elegancką marynarkę, odwiedził mnie w szpitalu psychiatrycznym na ulicy Kopernika. Będę mu za to wdzięczny do końca mojego życia.

Potem jakby między nami trochę się urwało. Ja byłem zajęty swoją chorobą, on z kolei swoimi chorobami.

Pod koniec życia odwiedziłem go w szpitalu wojskowym w Krakowie, w czasie pandemii. Przyniosłem mu wodę, chrupki kukurydziane, które bardzo lubił, jakieś gazety, czasopisma, które namiętnie czytał. Pomimo zakazu odwiedzin, pielęgniarka przymknęła oko i pozwoliła mi chwilę porozmawiać z Profesorem. Na odchodnym, kiedy wychodziłem, krzyknął do mnie lekko: „pozdrów Piotra”. Chodziło o ojca Piotra Lamprechta, augustianina, młodego poetę, z którym wtedy przyszedłem w odwiedziny do Profesora.

Ze względów bezpieczeństwa Piotr musiał na mnie poczekać na zewnątrz. Nie wiem, czy odchodził spokojny o los swoich podopiecznych. Bardzo mu na sercu leżał los Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, którego był wieloletnim prezesem, tak jak niezmiernie zależało mu na rozwoju młodych talentów w Kole Młodych, działającym przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich.

Jego śmierć nie wydaje mi się do końca realna i definitywna. On ciągle, moim zdaniem, jest wśród nas, choć w innej postaci, zresztą czasem z nim rozmawiam, czasem podpowiada mi, co robić w danej sytuacji, radzę się go. Obok mnie, w czasie Mszy żałobnej za Profesora, stała Gertruda Drelicharz, obecna, rewelacyjna przewodnicząca Koła Młodych. Myślę, że oboje nie dowierzaliśmy temu, że to już, że to nie do końca realne, tak jak nie do końca realna była śmierć Profesora i trumna, która miała spłonąć wraz z ciałem. Zapamiętam go na zawsze uśmiechniętego, pogodnego, w czarnej, eleganckiej marynarce, miłego dla wszystkich, świetnego rozmówcę, kompana do kaczki i do kufla piwa, po który już później, w tych ostatnich dniach, kiedy go sporadycznie widywałem, nie mógł sięgać.

Był jeszcze na spotkaniu, które prowadziłem z Jarosławem Burgiełem, poetą z Koła Młodych, promocji jego bardzo interesującego tomiku pt. „Szukając kresu pustyni”. Był niezmordowany, to były chyba jedne z jego ostatnich chwil na Kanoniczej 7, w siedzibie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, oddział w Krakowie. To był dla mnie zawsze Profesor, nie żaden tam Boguś. I tak już zostanie, Panie Profesorze, pewnie je Pan Profesor teraz kaczkę ze Stachurą i popija kompotem z najlepszych owoców. Zatem nie przeszkadzam w obiedzie i do zobaczenia!

Przyjaciel Boguś

Benefis na 50- lecie pracy twórczej w 2010 r. w Piwnicy pod Baranami

Z pewnym ociąganiem przyjęłam propozycję profesora, by wziąć na siebie rolę organizatora – dyrektora artystycznego i zorganizować mu jubileuszowy benefis wplatając weń moje kompozycje muzyczne do jego wierszy. Dziś z perspektywy lat tak bardzo się cieszę, że ją jednak przyjęłam. Tak cennym doświadczeniem i wspomnieniem stał się ów wieczór. Aż strach pomyśleć co by to było, jak bym sobie teraz „pluła w brodę” gdybym wtedy odmówiła.

Teraźniejszość ma niestety inny smak niż wspomnienia, często nie doceniamy zdarzeń, kiedy się dzieją. Boguś wydawał się wtedy nieco niedzisiejszy, a przy tym wieczny. Teraz kiedy go nie ma, docenia się o wiele bardziej jego mądrość i dobroć. Teraz tamto zadanie poczytuję sobie za zaszczyt. Wracam więc do wspomnieniowego „pieca”, czyli momentu, kiedy Boguś najpewniej postanowił ostatecznie nas przydybać tj. mnie i mojego kolegę muzyka akordeonistę Grześka Palusa, z którym wówczas stale współpracowałam przy tworzeniu muzyki do wierszy.

Graliśmy właśnie jakiś koncert w Krakowie w Podgórzu, bodaj w Kamieniołomie przy kościele św. Józefa. Boguś zasiadł z młodymi na „afterparty” i siedział dopóki nie przystaliśmy na jego propozycję. Kiedy już klamka zapadła, z animuszem zabrałam się do konstruowania scenariusza – wymyśliłam, że chcę pokazać Bogusia od rożnych stron – jako poetę, za którego sam siebie uważał przede wszystkim, ale też jako opiekuna młodych, jako działacza środowiska pisarskiego, przyjaciela różnych sztuk i artystów oraz naukowca literaturoznawcę i profesora.

W szufladzie poety – postanowiłam zaprezentować cechę, która wyróżniała go w środowisku – liczne przekłady i to, że był autorem znanym poza granicami nie tylko Krakowa, ale i kraju. Chciałam pokazać, jak zwykle w takich okolicznościach, różne typowe dla opracowywanego autora tematy – w przypadku Bogusia to świat wartości, duchowe aspekty człowieczeństwa. W scenariuszu znalazły się zatem odsłony i części – krytyczno-literacka i wspomnieniowa, do której zaprosiłam prof. Wojciecha Ligęzę, literaturoznawcę, krytyka i wykładowcę na wydziale polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz dr Elżbietę Zechenter-Spławińską, poetkę z podobnego co jubilat pokolenia, również polonistkę, koleżankę ze stowarzyszenia znającego go od „zawsze”.

Ponadto zaplanowałam część artystyczną – prezentację poezji bohatera, do której czytania zaprosiłam wszystkich ówczesnych członków Koła Młodych oraz aktora Jakuba Kosiniaka o szczególnie ciekawej „radiowej” głębokiej barwie głosu, i część muzyczną ze specjalnie skomponowanymi przeze mnie i Piotra Czernego na tę okazję utworami do wierszy jubilata, które melorecytowałam i śpiewałam w kilku językach, w tym po ukraińsku.

Wydarzenie miało być wyrazem syntezy sztuki, którą Bogusław postrzegał jako wartość. Z tego wydarzenia można obejrzeć film autorstwa Tadeusza Oratowskiego na jego kanale na YT. Wiersze Bogusława ubrane wtedy w muzykę zostały też utrwalone na mojej płycie CD z Maciejem Zimką grającym na akordeonie w duecie Quasi una fantasia QUF1. Bodaj najpiękniejszy z nich to wiersz pt. Mowa Brata Alberta, opowiadający o istocie wszechrzeczy – powinno się być dobrym jak chleb – mówi podmiot liryczny w tym wierszu – jak chleb który dla wszystkich leży na stole – i na koniec dodaje – nie tylko element systemu, nadzieja w tym, że człowiek jest wartością istnienia, nie znakiem.

To było też Twoje osobiste przesłanie, tak Cię zapamiętałam, Bogusiu. Niech te słowa brzmią echem w nas wszystkich.

Bożena Boba-Dyga

wdzięczna uczennica z pokolenia lat 60.

Tekst ukazał się w nr 15 (427), 18 – 30 sierpnia 2023

Więcej na temat prof. B. Żurakowskiego na stronach polskiej Wikipedii i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Oddział Kraków:

 

Bogusław ŻURAKOWSKI

 

X