Wspomnienie lata: Rumunia (i nie tylko) w dwa tygodnie Suczawa. Św. Stefan Wielki (fot. Wojciech Jankowski)

Wspomnienie lata: Rumunia (i nie tylko) w dwa tygodnie

Rumunia jest ze Lwowa niemal na wyciągnięcie ręki.

Kursują codziennie pociągi do Sołotwina, skąd można w ciągu godziny na piechotę przejść przez Cisę na rumuńską stronę, do Syhotu Marmaroskiego, ale sam Syhot jest miastem odizolowanym od reszty kraju, skąd trudno dojechać w głąb Rumunii. Z kolei codziennie rano odchodzą autobusy z Czerniowiec, „rumuńskiego Lwowa”, do Suczawy, ale nie da się dojechać tam ze Lwowa, by zdążyć na te autobusy. Tak więc przejażdżka do sąsiedniego kraju staje się prawdziwą eskapadą. Autobus do Tereblecza zatrzymuje się około dwóch kilometrów od przejścia granicznego w Porubnem. Tak właśnie rozpoczęła się tegoroczna podróż do Rumunii.

Suczawa
Zawsze szokowało mnie porównanie transportu na Ukrainie i w Rumunii. Na Ukrainie codziennie przez zupełnie małe miejscowości przejeżdżają dziesiątki marszrutek – jak w strefie postsowieckiej nazywa się mikrobusy. W Rumunii niekiedy połączenia między dużymi miastami odbywają się raz, dwa razy dziennie. Ten brak komunikacyjny wytworzył swoistą kulturę „jeżdżenia okazją”. Pewna umowa społeczna mówi, jak należy się zachować. „Łapiący okazję” jest zobowiązany uiścić równowartość biletu autobusowego. Tym razem nasza dwuosobowa grupa w towarzystwie dwóch „zarobitczan” podjechała do Seretu, najbliższego miasta, taksówką. Potem droga wyglądała już klasycznie, oczekiwanie na samochód. Kierowca okazał się osobą, która nie zabiera ludzi z dobroci serca, lecz po to, żeby zarobić kilka lei. Tradycyjna stawka – dziesięć lei, zdaniem tego pana wynosiła 15. Po wymianie zdań i ujrzeniu dziwnego gestu, jakby palcem pokazywał bolący ząb na policzku, kierowca nas wypuścił. Potem dowiedziałem się, że ten gest oznacza, że był bardzo zły. Najważniejsze, że pierwsze miejsce postoju – Suczawa – zostało osiągnięte.

Polskie wyprawy do Suczawy nie zawsze kończyły się szczęśliwie. Miesięczne oblężenie Suczawy w 1497 roku przez wojska Rzeczpospolitej zakończyło się fiaskiem, a w drodze powrotnej pod Koźminem skończyło się klęską. Wojska, które wpadły w zasadzkę w lasach bukowińskich, zostały przetrzebione, co wzbogaciło polszczyznę o przesadzone podobno powiedzenie „Za Jana Olbrachta wyginęła szlachta”. Dziś częściowo odbudowana z dotacji unijnych twierdza tronowa jest atrakcją turystyczną a na drodze do zamku stoi pomnik dumnego hospodara mołdawskiego, Stefana Wielkiego. Statua została odnowiona z okazji setnej rocznicy powstania Wielkiej Rumunii. Stefan Wielki został po upadku komunizmu kanonizowany przez rumuńską cerkiew i nosi teraz przydomek św. Stefan Wielki. Posiada on też poczesne miejsce w rumuńskim panteonie narodowym. A mądrość ludowa mówiła o nim, że tyle cerkwi ufundował, ile kobiet posiadł. Rumuni czasem żartują, że Stefan był wielki, ale nie do końca święty…

Suczawa. Św. Stefan Wielki (fot. Wojciech Jankowski)

Timișoara
Dzięki taniemu przewoźnikowi Ryanair, który specjalizuje się w połączeniach międzynarodowych i który jednakowoż otworzył połączenie Bukareszt – Timișoara, po godzinnym locie znaleźliśmy się w odległym zakątku Rumunii. W języku polskim większość znaczących miejscowości Rumunii ma swoje nazwy. To miasto wyjątkowo macha do nas swoim ogonkiem pod „ş”, którego nie ma w polskiej klawiaturze, ale wystarczy sprawdzić starą nazwę używaną w polszczyźnie, żeby stwierdzić, że to Korona św. Stefana. Stara polska nazwa brzmi Temeszwar, a w niej jest zawarte węgierskie „vár”, oznaczające zamek. Stara nazwa brzmi zresztą węgiersko. Timișoara jest najbardziej zachodnim z miast Rumunii, znajdującym się w „cypelku” wciśniętym między Serbię a Węgry. Architektonicznie zachwyca i wydaje się mniej rumuńska od innych miast. Prawdopodobnie dlatego pod koniec dwudziestolecia międzywojennego wzniesiono tu ogromną Katedrę Trzech Hierarchów. Prawosławna świątynia, bez wątpienia, wybudowana w stylu rumuńskich świątyń zdominowała Plac Zwycięstwa.

Timișoara. Widok z Placu Zwycięstwa na Sobór Trzech Hierarchów (fot. Wojciech Jankowski)

Timișoara to stolica Banatu, regionu mniej znanego niż Bukowina, a podobna do niego pod względem zróżnicowania etnicznego. Mieszkali tu Serbowie, Rumuni, Węgrzy, Niemcy. Są tu do dziś pamiątki po osadnictwie z okresu Monarchii Habsburgów. Można tu znaleźć słowackie i ukraińskie wsie. Opowieść o Czerniowcach, gdzie mówiło się kiedyś w kilku językach, w tym polskim, należą już do przeszłości, a tu poznałem kiedyś Rumuna, który mówił po węgiersku i serbsku. Bynajmniej nie uczył się tych języków, znał je z kontaktów rodzinnych. Smaczku dodaje fakt, że był grekokatolikiem. Tak jak w wielu innych państwach Europy Środkowo-Wschodniej, prześladowany w komunistycznej Rumunii kościół unicki odrodził się z popiołów.

Timișoara to urokliwe miasto, ale po nieprzespanej nocy, by zdążyć na samolot z Bukaresztu, i kolejnej krótkiej, by zdążyć na pociąg do Devy, trzeba było porzucić stolicę Banatu.

Huneodara
To był trudny dzień. Plan był tak napięty, że na wszelki wypadek nie informowałem o nim towarzyszki podróży. Na dodatek pojawił się nam dodatkowy punkt na mapie. W miejscu przesiadki była stara dacka twierdza. Turystycznie miejsce tak interesujące, że nie można było jej pominąć. Tu było serce państwa Daków, które ostatecznie uległo Rzymowi pod wodzą Trajana w 106 roku. To też data graniczna władców Dacji, ostatnim z nich był Decebal. Rumuni zręcznie wpletli ten wątek do swej mitologii narodowej. Można być potomkiem Daków i częścią świata romańskiego jednocześnie. W każdym razie wtedy rozpoczęła się latynizacja Dacji, a dziś Rumuni mówią językiem romańskim, co czasem wprawia w osłupienie osoby mało zorientowane, przekonane, że to Słowianie.

Zamek w Hunedoarze (fot. Wojciech Jankowski)

Twierdza góruje na miastem, które jest stolicą okręgu Huneodara. Widać ją już z pociągu, na szczęście spacer do twierdzy to zaledwie pół godziny. Na dole czeka kolejka, która zabiera turystów na górę. Pobyt tam przynosi nieopisane wrażenia, ale wiem, że ważniejsze miejsce jest przed nami. Szybko udajemy się na dworzec autobusowy, by dostać się do Huneodary. Zdjęcie tego zamku jest chyba we wszystkich przewodnikach po Rumunii. Rozpala wyobraźnię i zachwyca ogromem i muszę przyznać, że nie jest łatwo znaleźć miejsce, by zrobić tak dobrze wykadrowane zdjęcie, jak w folderach. Ten zamek to temat na kilka osobnych artykułów. To prawdziwa perła węgierskiego średniowiecza. Władali nią znaczni mężowie. Przywołajmy chyba najbardziej znaną postać Macieja Korwina.

Później rozpoczęła się męka rumuńskiej komunikacji. Po godzinie 15 trudno o autobus wiozący dalej niż dwa sąsiednie miasteczka. A więc nadszedł czas próby „jeżdżenia okazją”! Przy dużych dystansach trzeba zachować taktykę „małych kroków”. Cieszyć się, że ktoś podwiózł cię kilka kilometrów i czekać na następnego kierowcę. Pierwszy podwiózł nas miły pan do miejscowości Hațeg. Zostawił w miejscu, gdzie łapie się okazje. Był bardzo gadatliwy i życzliwy. Nie chciał żadnych pieniędzy. To z takimi ludźmi kojarzy mi się Rumunia, gdy myślę o niej życzliwie. Po przejażdżce autobusem i okazją do Hațegu, mieliśmy za sobą niemal 30 km. Potem oczekiwanie, to jest moment, gdy zawsze zastanawiam się, czy aby na pewno to był dobry pomysł. W końcu ktoś podwiózł. Kilkadziesiąt kilometrów… Zostawił nas gdzieś w jakiejś miejscowości, która z pewnością ma nazwę, ale my jej nie poznaliśmy. Następna osoba wzięła, już nieżyczliwa, bez sympatii w głosie informująca, że daliśmy za mało. Bardzo szybko powstały w naszych głowach dwa typy kierowców: ci, którzy biorą z życzliwości, bo lubią ludzi, i ci, którzy biorą, by dorobić, bo lubią brać od ludzi.

Znaleźliśmy się w miejscowości Oțelu Roșu z dwoma ogonkami w nazwie, o której istnieniu nigdy wcześniej nie wiedzieliśmy. Tu nastąpił pierwszy kryzys. Mieliśmy za sobą kolejne 53 km (razem 83!), ale nikt się nie zatrzymywał. Czas mijał. Już zastanawiałem się, czy znajdziemy tu nocleg, gdy zatrzymał się samochód. Upragniony moment. Następną dużą miejscowością na trasie był Caransebeș (o, znowu ogonek w nazwie!). „Jedziecie do Caransebeș?”. Odpowiedź była pozytywna. Szczęśliwi wsiedliśmy. To było małżeństwo, jak się okazało, które jechało ratować znajomych, którzy mieli wypadek daleko od domu. Moje szczęście nie miało granic, gdy okazało się, że do zdarzenia doszło na naszej trasie. Podwieźli nas blisko 90 km. Z moich obliczeń wynikało, że powinienem dać za dwie osoby co najmniej 50 lei (1 lei mniej więcej ma wartość złotówki). Był to wariant oszczędny, bo może należało się nawet 80-90. Kierowca mówił, że to za dużo, gdy odejmowałem kolejne banknoty. Zapłaciliśmy 20 lei.

Zawładnęła nami euforia, ale… panowała krótko. Zostało nam tylko około 20 km, ale zmierzchało i znowu nikt się nie zatrzymywał. Byliśmy w miejscu bez nazwy, a górzysto-leśne serpentyny nie pozwalały raczej, by chodzić tymi drogami o tej porze dnia… Robiło się coraz ciemniej… W końcu zatrzymał się mikrobus. Kierowca wiózł jakiś towar. Był z tych, którzy lubią towarzystwo i nie do końca się przejmuje, czy pasażerowie go rozumieją, czy nie. Dotarliśmy, gdy był już wieczór. Kierowca się zamyślił i pojechał za daleko, ale zawrócił i zostawił nas przy skręcie do miejscowości, która w oryginalnej pisowni ma, a jakże, ogonek: Orșova. Tego dnia przejechaliśmy 190 km!

Orszowa
Pierwszy raz w czasie tej podróży zobaczyliśmy Dunaj. To miejsce jest nazywane Żelazną Bramą, czasem Żelaznymi Wrotami. Tu dolina Dunaju oddziela Karpaty od Gór Wschodnioserbskich, które już niektórzy specjaliści nie zaliczają do Karpat. Można zaryzykować twierdzenie, że tu kończą się Karpaty, a w każdym razie niektórzy geografowie zgodziliby się z tym opisem. Dunaj, który przebija się między dwiema skalnym ścianami jest tu wyjątkowo malowniczy.

Dunaj w okolicach Orszowej (fot. Wojciech Jankowski)

Główną atrakcją turystyczną są przejażdżki motorówką. Liczne punkty nad rzeką oferują przejażdżki motorówką po Dunaju. Wśród atrakcji jest Jaskinia Veterani, miejsce, do którego wchodzi się z motorówki. Dakowie mieli tu składać ofiary bogu Zamolxe. Tutaj Austriacy wznieśli fortecę, którą dowodził Włoch służący w wojsku austriackim generał Frederico Veterani. Grota mogła pomieścić maksymalnie 250 żołnierzy i była wykorzystywana do tego w czasie wojen z Imperium Osmańskim. Inną atrakcją przejażdżki po Dunaju jest Tablica Trajana. Wykuta na pamięć wybudowanej tu drogi, została przeniesiona 50 metrów wyżej, gdy spiętrzono wody Dunaju w trakcie budowy elektrowni wodnej Djerdap. Wody Dunaju podniosły się wówczas o 30 metrów. Tabula Trajana znajduje się po serbskiej części Dunaju, co może zemścić się boleśnie na rachunku, jeżeli uczestnik przejażdżki nie wyłączy Internetu w telefonie komórkowym.

Duże wrażenie robi głowa Decebala, ostatniego władcy Dacji, który został zaadoptowany do rumuńskiego panteonu narodowego. Zamówiona rzeźba przez Iosipa Constantina Drăgana, popularyzatora idei nacjonalistycznych, autora licznych książek historycznych, biznesmena o komunistycznych korzeniach. Władca Dacji spogląda majestatycznie w stronę zachodu, przypominając, jak możemy podejrzewać, że krąg cywilizacji dackiej był tak samo ważny, jak inne starożytne ośrodki. Bez względu na motywy rzeźba jest imponująca. Jest największym wykutym w skale wyobrażeniem w Europie. Niedokończona twarz Decebala liczy sobie niemal 43 metry wysokości i jest szeroka na 32 metry. W tym miejscu na Dunaju, pod mostem, zbierają się kolejki motorówek. Każdy chce mieć fotografię z ostatnim królem Dacji.

Przejażdżka motorówką to również frajda sama w sobie. Moc silnika pozwalała na szybkie mknięcie po modrej rzece, która moim zdaniem ma raczej odcień zielonkawy. Kierujący motorówką, chcąc uczynić trasę zabawniejszą, wpływał na fale powstające po przepływających obok statkach. Uczestnicy, skacząc po falach, z zachwytem trzymali się barierek. Zbliżała się godzina odjazdu pociągu. Z przykrością trzeba było pożegnać Dunaj.

Krajowa
To pierwsza od kilku dni miejscowość bez ogonka w nazwie. Po rumuńsku jest zapisywana jako Craiova, ale nie na tym polega jej niezwykłość. To miasto jest stolicą regionu Oltenia. Nie widzieć czemu, uważałem, że to odległa prowincja Rumunii i nie znajdzie się tutaj niczego ciekawego. Tymczasem jest to miasto nasycone własną, wołoską architekturą, nieporównywalną z żadnym innym krajem. Ten styl bardzo charakterystyczny o niepowtarzalnych dachach jest bardzo oryginalny, ale jednocześnie jest bardzo swojski, jakby kojarzący się z huculskimi, bojkowskimi cerkwiami, z kościołami na Podhalu. Można powątpiewać w teorie o wędrującym wzdłuż Karpat substracie dacko-trackim, ale kultura materialna bez wątpienia na obszarze tych gór ma wiele cech wspólnych.

Prefektura w Krajowej. Niepowtarzalny styl neorumuński (fot. Wojciech Jankowski)

W tej najodleglejszej od Polski części Rumunii można znaleźć akcent polski. Na gmachu Muzeum Sztuki znajduje się tablica z informacją, że tu w czasie II wojny światowej przebywał prezydent Mościcki. Bywali tu później inni dostojnicy, niekoniecznie sympatyczni. Był tu na przykład Josip Broz Tito. Trzeba przyznać, że sojusznicy z dwudziestolecia wybrali obiekt godny, wręcz zachwycający przepychem.

Segedyn
Dalsza podróż była zaplanowana. Po nocy spędzonej w pociągu, mieliśmy być o 7 rano w Timișoarze, by po 70 minutach wsiąść we FlixBus, który jechał do Segedyna. Wróciliśmy z Oltenii nie tylko na historyczne Węgry, ale mieliśmy odwiedzić Węgry właściwe. Zaufanie do kolei rumuńskich okazało się jednak błędem. Pociąg CFR spóźnił się o ponad 90 minut. Autobus odjechał, a nocleg na Węgrzech był już opłacony, szkoda było 30 euro. Podróż, która miała trwać 3 godziny, zajęła grubo więcej. Pojechaliśmy do znajdującego się blisko granicy Aradu. Stamtąd pociąg odjeżdżał tak późno, że czekanie nie opłacało się zupełnie. Następnego dnia rano mieliśmy wrócić do Timișoary. Jeden z obecnych w pobliskiej knajpie powiedział: 150 lei. Targowanie nic nie dało, żeby uratować 30 euro, zapłaciłem jakieś 35, ale przynajmniej dojechaliśmy do granicy. Szczęściem w nieszczęściu okazał się autobus po węgierskiej stronie z kierowcą mówiącym po angielsku, co jak się później okazało, na Węgrzech nie jest takie oczywiste. Zamiast o 11, w Segedynie byliśmy o jakiejś 16.

Po kilku dniach w Rumunii Segedyn zachwyca nie tylko architekturą i porządkiem, ale również uprzejmością i życzliwością mieszkańców tego miasta. Ludzie jakby wyławiali ciebie z tłumu, wiedzieli, że jesteś turystą i należy ci się pomoc. Za co? Za sam fakt bycia turystą i obcokrajowcem. Bariera językowa czasem nie ma znaczenia, język mówiony może być w stu procentach niezrozumiały, za to język gestów tłumaczy 90%. Reszty można się domyśleć. To niesłychane, jaką umiejętność mają tu ludzie, aby wychwycić zagubionego turystę i próbować wytłumaczyć dokąd, jak i czym mają się udać dalej.

Mam kompleks dwudziestolecia międzywojennego: dobre stosunki z Rumunią i wielka miłość do bratanków. Jako rumunofil kilka razy obchodziłem narodowe święto Rumunii 1 grudnia. Tego dnia Rumuni z Siedmiogrodu, a właściwie Transylwanii, Marmaroszu, Banatu i Kriszany mieli zademonstrować chęć złączenia ze Starym Królestwem. Pokój w Trianon przypieczętował nabytki terytorialne Rumunii, które zawsze wprawiały mnie w podziw, ale jakaś część mnie odczuwała jednocześnie ból Węgrów. Trianon to był symbol hańby i wielkiej krzywdy. Odebrano Węgrom nawet Burgenland na rzecz… Austrii. Węgrzy okazali się największymi przegranymi I wojny światowej, a to nie oni ją wywołali. Opuścili flagę do połowy masztu. Wielu wyjechało ze Słowacji, Zakarpacia, Rumunii i pojechało do okrojonej ojczyzny. Hasłem dwudziestolecia było Nem, nem, soha! (Nie, nie, nigdy!).

Tego dnia odbywał się dzień miasta. W czasie festynu można było spróbować liczne rodzaje wina, lokalne sery i wędliny, a nade wszystko zupę rybną, która jest tu traktowana jako lokalna atrakcja. Zupę rybną polecała pani w hotelu i przewodniki. Trzeba przyznać, że jest wyśmienita.

Powrót do Rumunii również odbył się nie bez niespodzianek, ale tym razem to FlixBus się spóźnił. Znowu drogę pokonaliśmy „okazją”, by zdążyć na kolację i wieczorny samolot z Timișoary do Bukaresztu (po rumuńsku, rzecz jasna, nazwa z ogonkiem – București).

Ta doba również należała do trudnych. Samolot wylądował w Bukareszcie około 22. Potem o 3.30 był pociąg, który dojechał do Medgidii o 5:37, abyśmy po 20 minutach przesiedli się do pociągu do Tulczy, gdzie byliśmy o 9 rano. W sam raz, by pójść na spacer, zjeść ciorbă do burtă, czyli rumuńskie flaczki, a o 13.30 wypłynąć już statkiem. O tej godzinie trzema ramionami Dunaju wypływają statki do Sfântu Gheorghe, Peripravy i Suliny. Tu zaczyna się Delta Dunaju.

Sfântu Gheorghe
To jedyne w Rumunii miejsce, gdzie można zobaczyć ujście Dunaju do Morza Czarnego. Mieszkańcy tej wsi są potomkami kozaków, którzy założyli w delcie Dunaju Sicz Zadunajską. Wedle ostatniego spisu powszechnego jest tu jedynie 21 Ukraińców, ale przy odrobinie szczęścia można usłyszeć język ukraiński zwłaszcza wśród starszych. Niekiedy ktoś powie kilka zdań po ukraińsku, potem górę bierze rumuński.

Tu ramię Dunaju Sfântu Gheorghe wpada do Morza Czarnego (fot. Wojciech Jankowski)

Wieś jest znana w Rumunii jako miejsce znakomite na wakacyjny odpoczynek. Znajduje się w Delcie Dunaju i jest jednocześnie nad morzem. Do niedawna nie przyjeżdżało tu wielu turystów. Od kilku lat powstają tu nowe pensjonaty, pizzerie, restauracje. Wieś powoli zatraca swój niepowtarzalny charakter. Znikają tradycyjne chałupy, pojawiają się w ich miejsce nowe budynki, które mają pomieścić coraz większą liczbę turystów. O istnieniu ukraińskich wiosek w Rumunii prawie nikt nie wie. Rumuni, nie należąc do słowiańskiego żywiołu, nie odróżniają języków z tej grupy, a w efekcie mylą Chachłów, jak tu nazywają się Ukraińcy (trzeba zaznaczyć, że nie ma to wydźwięku pejoratywnego) i Lipowanów, czyli rosyjskich staroobrzędowców. Sama świadomość mieszkańców wioski jest również dość luźną mieszanką wątków historycznych.

– Mówią, że pochodzimy od Zaporożeni, tak mówią – powiedział mężczyzna w łódce.

Inny mężczyzna, ewidentnie stały bywalec baru, podał inną przyczynę: – Nasi przodkowie przybyli tu, kiedy bili się biali z czerwonymi. Uciekli właśnie wtedy.

– A kto wie? My jesteśmy takimi Cyganami – odpowiedział inny, ewidentnie stały bywalec baru.

Trudno mieć pretensje do Rumunów, że mylą Chachłów z Lipowanami, skoro tożsamość mieszkańców Sfăntu Gheorghe jest niesprecyzowana. Określenia języka, który był tu używany przez pokolenia, to „ruski”; czasem ukraiński. Sami mieszkańcy nie rozróżniają tych języków, używając czasem specyficznego, lokalnego „surżyku” z wpływami rosyjskimi. Jeden z mieszkańców wioski prezentował rosyjskie piosenki z telefonu komórkowego, twierdząc, że są ukraińskie.

Jassy
Podróż z Tulczy do Jass okazała się kolejnym wyzwaniem. Z jakiegoś powodu moja próba dokonania rezerwacji w Internecie biletów na autobus Tulcza – Jassy zakończyła się niepowodzeniem. Z dużym rozczarowaniem usłyszałem w okienku, że żadnej rezerwacji nie dokonano i że mogę pojechać jutro autobusem, bo są jeszcze bilety. Informacja była fatalna, ponieważ autobus do stolicy Mołdawii jeździ tylko raz dziennie. Zadałem zatem pytanie, na które i tak znałem odpowiedzi: dokąd powinienem kupić bilet? Do Gałacza.

Po raz trzeci tego lata było mi dane zobaczyć Dunaj. Autobus dojeżdża do przystani. Pasażerowi wysiadają i płyną promem na drugą stronę Dunaju. Brak biletów do Jass pozwolił spędzić kilka godzin w Gałaczu. To miasto, w którym do tej pory tylko przesiadałem się, okazało się posiadać bardzo interesujące dla turysty miejsca.

Jassy przez trzysta lat były stolicą Hospodarstwa Mołdawskiego. W 1859 Mołdawia zjednoczyła się z Wołoszczyzną, tworząc Rumunię. Jeszcze przez trzy lata Jassy pozostały stolicą zjednoczonych państw naddunajskich. Od 1862 roku stolicą Rumunii był Bukareszt. Jassy wróciły do swej roli jeszcze raz, na krótko, w wyniku niepomyślnych działań wojennych w latach 1816-18. To miasto różni się od pozostałych w Rumuni. Ma więcej przestrzeni, jest mniej tłoczne, jakby odległość od łuku Karpat wpływała na charakter miasta. Jednocześnie widać ten niegdysiejszy stołeczny charakter. Jest to pierwsze miasto uniwersyteckie w Rumunii.

Jassy. Pałac Kultury, przed nim oczywiście św. Stefan Wielki (fot. Wojciech Jankowski)

Jassy nie posiadają ogonka w nazwie, ale w zamian przepiękny Pałac Kultury. Piękna klasycystyczna budowla została ukończona w 1925 roku. Budowa trwała niemal 20 lat. Wcześniej stał tu pałac książęcy. Przed gmachem stoi Stefan Wielki przypominający, że znajdujemy się w Mołdawii. Stoi dumnie na koniu, jeszcze bardziej dostojny, niż w Suczawie. Pod pomnikiem znajduje się wyobrażenie bitwy pod…, a jakże, Koźminem. Za Jana Olbrachta…

Kiszyniów
Jeżeli na ulicy mówią po rumuńsku, ale można kupić kwas chlebowy, znaczy żeś w Mołdawii, precyzując – w Republice Mołdawii. Rumuni, gdy mówią o Mołdawii, używają raczej określenia Moldova, gdy o sąsiednim państwie – Republica Moldova. Besarabia w dwudziestoleciu międzywojennym była w składzie Wielkiej Rumunii, potem została zabrana przez sowietów w 1940, po wojnie ostatecznie włączona do ZSRS. Od XIV wieku była w Hospodarstwie Mołdawskim. W 1812 została odebrana przez Rosję, a więc nie została włączona do jednoczącej się Rumunii w 1859 roku. Czekała do 1918. Wytworzył się tu trochę inny rodzaj Rumunów, język rosyjski coraz bardziej dominował, duży odsetek mieszkańców stanowili Ukraińcy. Mołdawianie mówią inaczej po rumuńsku, jakby… śledzikowali. Mówią miękko, bardziej „płyną”, wymawiają „л” zamiast „l”. Chciałoby się powiedzieć: „to takie rumuńskie Wilniuki”. Rumunia też ma swoje kresy.

Dzisiaj mało kto deklaruje rumuńskość. Sowieci sprytnie podkreślili odrębność Mołdawian, kreując odrębny naród wschodnioromański. Większość uważa się za Mołdawian. O Rumunach mówią czasem „bracia nasi zza Prutu”, czasem mówią to z przekąsem. Niemniej wielu z nich ma drugi, rumuński paszport. O ponownej unii mało kto chyba marzy, ale znajduje się taki punkt w programach politycznych niektórych stronnictw. Udało nam się trafić nawet na taką pikietę. W parku powiewała flaga Rumunii (bez mołdawskiego byka). Zawieszony był apel do USA, Chin, Japonii i Unii Europejskiej, by aktywnie wsparły ponowne zjednoczenie.

Kiszyniów. Znowu… św. Stefan Wielki (fot. Wojciech Jankowski)

Jednym z symboli i jednocześnie najważniejszym pomnikiem w Mołdawii jest… Stefan Wielki. Mołdawski hospodar jest na wszystkich banknotach mołdawskich. Pieniądze nawet tak samo się nazywają, są leje rumuńskie i mołdawskie. Mołdawia ma też inne oblicze, nie tylko rumuńsko-mołdawskie. Na ulicach Kiszyniowa niekiedy dominuje rosyjski, kierowcy mają za szybą gieorgiewskie wstążki. Nie trzeba też jechać do Sewastopola, by zobaczyć na bazarze orgię symboli putinowsko-wielkoruskich na koszulkach, kubkach, talerzach i innych turystycznych gadżetach. Mołdawia nie jedno ma imię…

Kiszyniów był ostatnim punktem podróży. O 18.35 z Dworca Północnego w Kiszyniowie odjechał autobus do Lwowa. W poniedziałek dwa tygodnie wcześniej przekroczyliśmy granicę z Rumunią i w poniedziałek autobus przekroczył granicę w miejscowości o bardzo rumuńskiej nazwie Mamałyha. Tak zakończyła się dwutygodniowa podróż po Rumunii (Rumunii z przyległościami, rzecz jasna).

Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 20 (336), 29 października – 14 listopada 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X