Wojenny Kijów fot. Wojciech Jankowski / Nowy Kurier Galicyjski

Wojenny Kijów

Polskie pospolite ruszenie jest fascynujące. Ludzie z własnej inicjatywy zbierają pieniądze, skrzykują się na forach internetowych. Kupują pomoc humanitarną i… nie tylko pomoc humanitarną i wiozą wszystko na Ukrainę. Poświęcają własny czas, własne pieniądze.

Jechaliśmy dwoma samochodami, które przybyły wieczorem z Polski. Ekipa przenocowała w autach noc policyjną, a ja dosiadłem się na stacji benzynowej we Lwowie. Pokonywana samochodem droga do Kijowa była trudniejsza niż zwykle. Przed Żytomierzem trzeba było skręcić na południe ku Białej Cerkwi. Liczne posterunki i punkty kontrolne uprzykrzały drogę. Co kilka kilometrów pojawiały się kolejne i kolejne. Te same rozmowy, te same czynności, a czas mijał niemiłosiernie. W końcu po wielu godzinach dojechaliśmy do posterunku przy wjeździe do miasta… za późno. W Kijowie godzina policyjna w przeciwieństwie do Lwowa zaczyna się o 20. Zawrócono nas. Po raz pierwszy od rozpoczęcia drugiej fazy rosyjskiej agresji na Ukrainę, usłyszałem grzmot artylerii, a może obrony przeciwlotniczej? Jeszcze nie nauczyłem się odróżniać, ale wśród towarzyszy podróży niektórzy mieli już takie doświadczenie.

– Jutro o 7 rano wjedziecie – powiedział żołnierz

Do miasta wjechaliśmy dzień później. Mijamy kolejne posterunki. Już powoli zacząłem się przyzwyczajać do posterunków, które znajdują się przecież od polskiej granicy aż po Kijów i z pewnością jeszcze dalej.

fot. Wojciech Jankowski / Nowy Kurier Galicyjski

Drużba narodów

Przed blokiem na ulicy Drużby Narodów spotykamy Sebastiana, który nie wygląda na miłośnika militariów ani korespondenta wojennego, nie wygląda też na osobę, która śledzi przebieg działań wojennych i zna wszystkie typy broni, ich średnicę i grubość pancerza… Szymon wygląda na artystę i jakoś nie pasuje do całej sytuacji. Za to tworzy miłą atmosferę.

– Chłopaki, napijecie się kawy?

Kawa w słoikach (wszystkie kubki są już brudne) pachnie i smakuje wybornie. Pytam, jaka to kawa i za chwilę żałuję mego pytania. Cudowny, czarny napój w słoiku to znienawidzony przeze mnie Starbucks… Kawa w słoiku smakuje inaczej.

Grupa, w której się znalazłem, przypomina komunę. Niektórzy śpią na łóżku, ci dla których zabraknie miejsca na podłodze. Wszyscy są wyposażeni w karimaty i śpiwory. Zebrało się w tym mieszkaniu sześć osób, których łączy chęć pomagania bądź zapał dziennikarski. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności na sześć osób aż cztery pochodzą z Torunia.

Polskie pospolite ruszenie jest fascynujące. Ludzie z własnej inicjatywy zbierają pieniądze, skrzykują się na forach internetowych. Kupują pomoc humanitarną i… nie tylko, i wiozą wszystko na Ukrainę. Poświęcają własny czas, własne pieniądze. Czasem ktoś wspomni, że na koncie bankowym zaczyna być pustawo. Czasem ktoś wspomni, że za kilka dni kończy się urlop. Dziś są w Kijowie. Mają poczucie robienia czegoś ważnego. Szymon i Maciek, z którymi wjechałem do Kijowa, mają tylko dwa dni.

Zasady panujące w domu, a właściwie ich brak, zaczynają irytować Piotrka, który jest znajomym właściciela lokalu. Pierwszego wieczoru pojawia się alkohol, co wywołuje, zrozumiałą w czasach prohibicji,  euforię. Przy siedmiu lokatorach trunek znika szybko. Drugiego wieczoru butelki są już puste. Koniec imprezowania. Po kilku dniach Piotr postanawia uporządkować sprawy – kto nie lubi porządku, pożegna się z lokalem. Wkrótce nasza siedziba błyszczy, lokatorzy zmywają po sobie i wynoszą śmieci… Nikt nie chce stracić lokum. Kończy się też kawa ze słoików. Kubki są pozmywane i czekają na swoją kolej.

Mieszkanie jednak pustoszeje. Sebastiana już nie ma. Karol, który był wolontariuszem na dworcu kolejowym w Kijowie, wrócił do Krakowa. Szymon i Maciek wrócili do Warszawy. Jako się rzekło, rządzi Toruń. Sebastian jest z Torunia, ale mieszka w Anglii. Szymon i Maciek mieszkają w Warszawie, ale są z Torunia. Z Torunia też jest Kuba. Choć mieszka w Warszawie. Kuba ma w planach napisanie książki o tym okresie w Kijowie.

Piotrek

Piotr wywiózł wiele osób z Kijowa. Działa z przyjaciółmi jak chirurg. Dostaje adres, numer telefonu, przychodzi do mieszkania i „pakuje” przelęknionych ludzi do samochodu. Oni chcą wyjechać, ale się boją… mają zostawić całe życie za sobą? Gdy padają kolejne pociski, chcą wyjechać, potem zaczynają się wątpliwości… Czasem po dwóch dniach przygotowań rodzina potrafi powiedzieć: nie, jednak nie jedziemy.

Piotr sięga po mocne argumenty:

– To nie jest k…. taksówka. Dziś jesteśmy w tej dzielnicy, jutro, pojutrze może tam nie pojedziemy. Jutro, pojutrze może być za późno na wyjazd. Niech wy…..ą stamtąd!

Zazwyczaj działa. Chyba zadziałało za każdym razem. Potem dziękują. „Tak, tak, trzeba było postawić nas do pionu”. Ile osób nasz bohater wywiózł z Kijowa? W skali ofiar wojny to niewiele, ale każda z nich to być może uratowane ludzkie życie. Piotr nieszczególnie dba o sławę: – Tak, uratowałem kogoś i… – tu pada niecenzuralne słowo.

Piotr trenuje boks. Jest trochę oschły, introwertyczny, miewa nerwowe ruchy. To spowodowało dziwną rozmowę przy jednym z punktów kontrolnych Kijowa:

– Spokojnie. Jak wy jesteście nerwowi, to nam się udziela.

W czasie wojny pozwala sobie na bezkompromisowe zachowania. Jednocześnie istnieje cały zastęp osób mu wdzięcznych. Pomógł wielu osobom. Szczególną estymą darzy go Jegor…

fot. Wojciech Jankowski / Nowy Kurier Galicyjski

Piwnica Jegora

Jegor jest ogromny. To potężny facet, któremu chyba nikt nie chciałby podpaść. Dla większości ludzi sparing z nim skończyłby się połamaniem kości. Ma szczerą, zawadiacką twarz i bystre niebieskie oczy. Wygląda na kogoś z tych, „co mają tak za tak, nie za nie-bez światłocienia”. O tym mówią jego tatuaże na rękach: „honor” po ukraińsku i „wolność” po angielsku.

Jegor walczył w 2014 roku na wschodzie Ukrainy. Teraz też jest zaangażowany w walkę z agresorem. Wychował się na dalekim wschodzie Rosji i nigdy właściwie nie przyswoił ukraińskiego. Jeszcze załapał się na lekcje ukraińskiego po powrocie na Podole, ale gdy nauczycielka usłyszała jak próbuje posługiwać się językiem Szewczenki, załamała ręce i pozwoliła mu więcej już nie kaleczyć ridnej mowy. Tak więc Jegor nie mówi po ukraińsku i to jest jedyna rzecz, która go łączy z moskalami. Poza tym był gotów zawsze, gdy moskal najeżdżał kraj. W czternastym i teraz. Któregoś dnia powiedział: diełajem zaczistku. Zobaczyłem w jego oczach szatański błysk, który upewnił mnie, że Rosjanie pod Kijowem ostatecznie przegrają. Poczułem też, że nie chciałbym być tymi rosyjskimi żołnierzami, z których teren będzie czyszczony. Nie wiedziałem jeszcze jaki ogrom zbrodni moskiewskich świat ujrzy po wyzwoleniu podkijowskich miejscowości.

Jegor z żoną wykupili kiedyś piwnicę. Stworzyli tu coś na kształt klubu. Gdy zaczęła się agresja 24 lutego i gdy kijowianie każdego dnia doświadczali ostrzału, piwnica zamieniła się w schron. Zresztą tak była pomyślana przez sowieckich architektów. Miała być ukryciem zabezpieczającym przed atakiem jądrowym… amerykańskich imperialistów. Tymczasem zaatakował Kijów ktoś inny…

Ceremonia każdego dnia jest taka sama. Przychodzą starsze panie, dzieci. Każdy ma już swoje miejsce. Sala do ćwiczeń baletu stała się sypialnią. Na podłodze leżą materace i czekają na swoich lokatorów. Niektóre panie od razu idą do materaców, inne zasiadają wygodnie w korytarzu i oddają się lekturze. Na miejscu jest ekspres do kawy i woda. Ola, żona Jegora nie pozwala gościom być głodnym.

Piotr cieszy się tu wyjątkową estymą. Pomógł chłopakom. Przywiózł trochę sprzętu, a każda kamizelka, każdy dron jest na wagę złota.

Jeździliśmy po Kijowie i szukaliśmy miejsc ataków pocisków rosyjskich. Widzieliśmy miejsca, których zdjęcia obiegły media na całym świecie i takie, których nie można było fotografować. Wysiedliśmy z samochodu Piotrka.

– Czujecie..? Spalenizna i pył z cementu – spytałem.

Miałem rację, za centrum handlowym stał obiekt zamieniony w zgliszcza, które tu i ówdzie jeszcze się dopalały. Naprzeciwko stał potężny blok, który prawie wcale nie miał szyb. Siła eksplozji była gigantyczna. Szyb nie miały bloki oddalone o kilkaset metrów. Tak wyglądał każdy dzień w Kijowie. Gdzieś w tym wielkim mieście padały pociski.

Zielony korytarz

Decyzja była oczywista, ale chyba wszyscy mieli pełne portki. Któregoś dnia Piotra oznajmił, że jest planowany zielony korytarz. Ktoś ma pojechać do jakiejś wioski pod Buczą i zabrać dwóch mężczyzn z psami. Z tych psów stroiliśmy sobie żarty, ale sprawa była poważna. Młodszy mężczyzna stracił żonę, którą pochował w piwnicy. Miał prawdopodobnie depresję. Jakimiś kanałami zgłosił, że chce stamtąd wyjechać. Był tylko mały szkopuł. Jego dom znajdował się po stronie orków…

Decyzja była oczywista. Nie można nie wziąć w tym udziału! Kładliśmy się jednak w średnich humorach. Naszymi żartami próbowaliśmy rozładować napięcie: Co za debilizm. Zatłuką nas z powodu psów!

Rano zadzwonił telefon Piotrka. A więc jedziemy! Ktoś nie zdążył się umyć – trudno.

Oddalaliśmy się od bezpiecznej dzielnicy Hołosiw. Jechaliśmy w stronę Buczy. Umocnione posterunki zmieniały się wraz ze zmniejszającą się odległością od frontu. W Kijowie odkryłem nawet białoruski posterunek z umieszczoną na betonowym bloku białoruską Pogonią. Czym bliżej frontu, tym bardziej robiło się niemiło. Bliskość linii walk zwiększa stres i wyczerpuje zapas cierpliwości. Dojechaliśmy jednak do miejscowości, gdzie mamy omówić szczegóły naszej misji. Jesteśmy już bardzo blisko Moskali… Czekamy… Długo tłumiony stres zaczyna się kumulować. Próbuję zagłuszyć go pogadanką z Kubą. Piotr poszedł szukać kontaktu…

Piotr wrócił do samochodu: – Korytarz odwołany. Jutro będzie!

To splątanie trudnych do wytłumaczenia uczuć. Pozornie sprzecznych. Niemiłego rozczarowania i cholernej ulgi. Nie pojedziemy tam? Nie opuścimy wolnego świata i nie popatrzymy tamtym stworom w oczy ? Jak to? Ale też przez najbliższe 24 godziny będziemy oddychać, trawić, pić i jeść, może nawet prowadzić jakieś procesy myślowe i najprawdopodobniej nikt nie spróbuje nam w tym przeszkodzić. W każdym razie do jutrzejszego poranka…

Wtedy jeszcze nic nie wiedzieliśmy, co wydarzyło się na terenach okupowanych przez Rosjan i chyba nikt z nas by się nie odważył, gdyby tę wiedzę posiadał.

Chcieliśmy pojechać inną trasą do Kijowa, ale żołnierz na posterunku umocnionym powiedział, że dalej nie pojedziemy, a uczynił to w specyficznym „pidginie”: – Maszyna budiet kaput! – nie wyjaśnił jednak kto i w jaki sposób doprowadzi naszą maszynę do stanu „kaputności”. Z żołnierzami nie dyskutujesz, zawracasz i nadrabiasz drogi.

Następnego dnia napięcie było niższe. Wszyscy się umyli, a telefon nie zadzwonił. Ukraińcy prawdopodobnie planowali wyzwolenie terenów okupowanych pod Kijowem i nie wdawali się w ryzykowne eskapady. Czasem lepiej „po cichońku” poczekać.

Uznałem, że drugi zmarnowany dzień w Kijowie to dzień ostatni w tym mieście. Nie będzie o czym pisać z pobytu w Kijowie, a czas leci. Trzeba wracać do Lwowa. Postanowiłem załatwić ostatnie rzeczy, miałem jeszcze pewne zobowiązania. Miałem zabrać jeszcze jakieś leki i dokumenty. Chciałem jeszcze spotkać się ze znajomymi, zrobić ostatnie wywiady. Jak zawsze czasu było zbyt mało. Wywiadów nie zrobiłem, zdążyłem jednak odbyć krótkie spotkania.

Czas do domu. Spotykam się jeszcze z Bohdaną, tłumaczką, której grupa pomocowa Radia Wnet załatwiła komputer. Umawiamy się na kawę gdzieś niedaleko jej mieszkania.

– Tu jest bardzo bezpiecznie. Tu są aż trzy obiekty strategiczne i artyleria przeciwlotnicza ich strzeże, a jakie obiekty, to już powiem panu po zwycięstwie – śmieje się.

Smutno mi, że wracam. Tu świat jest prosty. Niebo jest błękitne. Miasto jest przestrzenne. Tu widać słońce. Tu trwa wojna – wiadomo kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Opuszczam dziś Kijów, wracam do Lwowa.

– Panie Wojtku – Bohdana patrzy na mnie z sympatią ale i domieszką politowania – Toż to Galicja. Oni tam wszyscy podgryzają się nawzajem! U nas też tak trochę jest, ale nie to, co tam!

Na dworcu kolejowym nie było już tłumów jak przed kilkoma tygodniami, gdy dwie fale uchodźców ruszyły ku granicy. Pociągi do Lwowa i do innych miejsc na zachodzie były bezpłatne. W moim przedziale na cztery łóżka tylko dwa były zajęte. Dojechałem do Lwowa w całkiem komfortowych warunkach. W mieszkaniu przy ul. Drużby Narodów zostali tylko Piotr i Kuba.

Wojciech Jankowski

Tekst ukazał się w nr 7 (395), 13 – 28 kwietnia 2022

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X