Westerplatte bez pozłoty

Westerplatte bez pozłoty

Niedługo będziemy mieli kolejną rocznicę Września. Dziwi więc trochę, że pamiętają o Wrześniu i na serio przeżywają kolejne jego rocznice nie tylko ludzie starsi, ale i zupełnie młodzi.

Świadczy to, że tkanka narodowa jeszcze się nie zarosła. Coś ją ciągle drażni. Nie pozwala się wygoić. W rezultacie ostatniej wojny Polaków nie tylko pobito, podzielono pomiędzy zwycięzców, strzelano do nich, jak do kaczek, ale jeszcze ogłupiano propagandą i fałszywą edukacją. Powody wybuchu wojny polsko niemieckiej, tak naprawdę, nie były w Polsce znane ani wtedy, kiedy wojna wybuchła, ani zaraz po wojnie, ani nawet teraz, kiedy to, paradoksalnie, więcej można dowiedzieć się o Wrześniu, niż podczas trwania tej kampanii.

„Dnia pierwszego września roku pamiętnego.
Wróg napadł na Polskę z kraju sąsiedniego”.
(Anonimowa piosenka uliczna z wczesnego okresu okupacji niemieckiej)

Związek Radziecki wobec przedwojennej Polski
W Związku Radzieckim stworzono formułę, na zasadzie której miała funkcjonować Polska Ludowa. Formuła regulowała wszystko. Znalazło się tam miejsce nawet na przedstawienie powodów wybuchu drugiej wojny światowej. Propagandowych, oczywiście. Można się więc stamtąd dowiedzieć, że wojnę spowodowała, ta głupia przedwojenna Polska, nie godząc się na wpuszczenie na swoje terytorium niezwyciężonej Armii Czerwonej, którą widząc u swojej granicy, Adolf ani by się ważył pomyśleć o agresji.

Armia Czerwona, jak pokazało życie, wchodzi do kogoś dość żwawo, natomiast z reguły nigdy sama wyjść nie chce. Może więc przedwojenna Polska nie była aż tak bardzo głupia.

Polska Ludowa prawdziwych powodów wojny podawać nie mogła. Nie wolno było o tym powiedzieć jednego słowa w szkole, w prasie, literaturze, czy jeszcze gdzie indziej, bo ukazałaby się bardzo kompromitującą Związek Radziecki oczywistość: W przededniu Września Polska, ryzykując utratę niepodległości, nie chciała przyłączyć się do światowego ludobójstwa, jakie właśnie było szykowane, a Związek Radziecki przystąpił do niego ochoczo.

Wizerunek monety: Wrzesień 1939 r. - Westerplatte (Fot. enumi.pl)Plany Hitlera, dotyczące koalicji z …Polską
Wojna z Polską, jaką wywołał Adolf Hitler, miała, jako swoje główne zadanie, szybkie rozbicie Wojska Polskiego. Stąd, wariackie jakoby, porozumienie Hitlera ze Związkiem Radzieckim. Stąd wściekłość Hitlera, że Związek Radziecki opóźnia atak na Polskę. Cwany Stalin musiał znać tajny dokument umowy polsko-francuskiej, w którym armia francuska zobowiązywała się do masowego uderzenia na Niemcy nie dalej, jak siedemnastego dnia mobilizacji. Żeby nie ustawić się w głupim położeniu wroga Francji, Stalin musiał cierpliwie czekać aż do 17 września. Francuskiej ofensywy nie było, więc od 17 września można już było bezpiecznie wchodzić do Polski.

Niemiecki atak na Polskę nie brał się bynajmniej z wrodzonej jakoby nienawiści Niemców do wszystkiego, co polskie i słowiańskie. Wiadomo, że Polska miała w Niemczech niewielu przyjaciół, a poprzedzająca czasy Adolfa Hitlera tak zwana niemiecka Republika Weimarska, była dla Polaków wręcz nienawistna. Wszystko zmieniło się radykalnie od czasu objęcia władzy przez Hitlera. Hitler, można powiedzieć, wprowadził w Niemczech urzędową przyjaźń do Polski i Polaków, a jeśli się to komuś nie podobało, dostawał drągiem po pysku i lądował na dłuższą edukację do Dachau, lub Buchenwaldu. W państwie Adolfa Hitlera lepiej więc było Polskę lubić, bo Wódz Polskę lubił.

(Nie zwariowałem. Wiem, co piszę. Jeśli się ktoś tym oburza, niech ma o to pretensje do swojej pani od historii).

Wódz Polskę lubił i miał wobec Polski swoje plany. Bynajmniej nie chciał Polski atakować. Chciał Polski silnej i sprzymierzonej z Niemcami. Razem z Niemcami mieliśmy zrobić tak…

Szybkie uderzenie Niemiec na Francję. W tym czasie Polska pilnuje pleców armii niemieckiej, zajętej we Francji, zabezpieczając ją od strony Związku Radzieckiego. Gdyby zaistniały takie potrzeby, Wojsko Polskie miało być wzmocnione przez Luftwaffe i niektóre oddziały pancerne Wehrmachtu. Po rozbiciu Francji, Polska i Niemcy miały razem uderzyć na Związek Radziecki. Po zdobyciu Związku Radzieckiego, Niemcy miały przejąć całą Rosję, a Polska – całą Ukrainę. W celu lepszego dojazdu do zdobytej Rosji Polska, jako dobrosąsiedzki gest przyjaźni, miała ustąpić Niemcom trochę swego terytorium na północy kraju (tak gdzieś do Ciechanowa). Niemcy gwarantowali Polakom, znając ich sympatie profrancuskie, że nie będą się domagali polskiego uczestnictwa w rozbijaniu Francji. Niemcy gotowi byli na czas podboju Związku Radzieckiego oddać cały swój Wehrmacht pod dowództwo Józefa Piłsudskiego, którego Hitler uważał za najsprawniejszego stratega Europy.

Okręt szkolny „Schleswig-Holstein” otworzył ogień do Westerplatte w gdańskim porcie (Fot. podhorski.salon24.pl)

Ach, ta cholerna Polska!
Pomimo tak korzystnych (w pojęciu Adolfa Hitlera) propozycji, Polska odmówiła Hitlerowi sojuszu i współpracy. I wtedy Hitler się wściekł! Rozkazał Polskę porąbać, posiekać, zniszczyć, spalić. Bo teraz musiał, nie mając już za wiele czasu, niejako na kolanie, pozmieniać wszystkie swoje dotychczasowe plany. A więc pierwsze uderzenie nie na Francję, a na Polskę, bo ta, wypełniając swoją umowę z Francją, na pewno zaatakuje go od tyłu, gdyby, wykonując stary plan inwazji, zaczął agresję od Francji. Umowa ze Związkiem Radzieckim przyspieszała rozbicie Wojska Polskiego, a więc dawała Hitlerowi więcej czasu na przygotowanie ataku na Francję.

Hitler się wściekał, bo do ostatniej chwili był pewien, że jednak namówi Polskę do współpracy. Przez tę cholerną Polskę musiał teraz wykończyć swego jedynego poważnego sojusznika do ataku na Związek Radziecki i wejść w przymierze ze swym, tak naprawdę jedynym wrogiem – Związkiem Radzieckim. Czy Polacy wie dzieli, jakie dramatyczne wydarzenia rozgrywają się w tych ostatnich godzinach pokoju pomiędzy ich rządem i rządem III Rzeszy? Raczej na pewno nic o tym nie wiedzieli.

Przeciwko Polsce wystąpiły dwie największe potęgi militarne świata. Polska po prostu musiała w tej wojnie ulec napastnikom. Ale nie tylko Polska. Każdy kraj na ziemi, postawiony w podobnej sytuacji, musiałby taką wojnę przegrać. Nienawistne sapania „uczonych”, odsądzających od czci i wiary dowództwo Wojska Polskiego i właśnie to dowództwo oskarżających o przegranie wojny jest potwierdzeniem starej prawdy, że tak kłamać może tylko idiota, lub człowiek, piszący na rozkaz za pieniądze wypłacane z zagranicy.

Wojna, przygotowana zawczasu
Na świecie przyjęło się uważać, ze rozpoczęcie wojny nastąpiło 1 września 1939 roku o godzinie 4,45 salwą z niemieckiego pancernika „Schleswig-Holstein” wymierzoną przeciwko polskiej placówce wojskowej, położonej na półwyspie Westerplatte w obrębie portu gdańskiego.

Nieprawdą jest, że Polacy nie mieli planu wojny z Niemcami, że zachowali się, jak stado głupich gęsi, przeganianych patykiem przez jakiegoś gówniarza. To są rewelacje z profesorskich gabinetów historyków od sierpa i młota. Nie wolno zapominać, że Gdańsk, a właściwie państewko Wolne Miasto Gdańsk nie należało do Niemiec. Na czas wojny Wojsko Polskie miało zająć Wolne Miasto. Miało to się stać poprzez uderzenie na Gdańsk polskiego Korpusu Interwencyjnego, z tak zwanego Korytarza oraz desant polskiej floty, dokonany na terenie gdańskiego portu. Niemcy musieli znać plan zajęcia Wolnego Miasta i zabezpieczyli się przed nim, sprowadzając do gdańskiego portu pancernik „Schleswig-Holstein” (uzbrojenie w działa ciężkie: 4 działa 280 mm, 12 dział 150 mm w kazamatach, 4 działa 88 mm).

Strzelanie …tak sobie
Artyleria główna pancernika przeznaczona było do strzelania na 20 kilometrów, a nie na 400 – 600 metrów, jakie dzieliło pancernik od Westerplatte. Wszystkie mordercze salwy ciężkiej okrętowej artylerii, jakie pancernik wystrzeliwał na Westerplatte, przenosiły się ponad półwyspem i lądowały w wodach Zatoki Gdańskiej. Niech się więc Państwo nie denerwują, gdy kiedyś obejrzycie dokumentalny niemiecki film, przedstawiający to wydarzenie. Komuś, nie znającemu praw artylerii, mdło się robi, gdy widzi i słyszy te gromy wystrzałów, chmury czarnego prochowego dymu, oślepiające błyski z potwornie grubych luf. No i co?   Ano nic! Wszystko przenosiło się górą, bo pancernik stał idiotycznie blisko do celu, jaki ostrzeliwał. Pancernik nie mógł manewrować stojąc w wąskim dla jego potężnych wymiarów, kanale portowym. Holowniki dokonały jednak cudu i ogromne pociski pancernika zaczęły nareszcie spadać na polską placówkę. Tyle, że spadały płasko, nie detonując zapalników. Poskakały więc trochę po piaskach Westerplatte, a potem układały się całymi kupami, to tu, to ówdzie. Są relacje Niemców, idących do szturmu na polską placówkę, którzy za takimi właśnie niewybuchami szukali osłony przed ogniem polskich karabinów (przysięgam, że nie zmyślam)! Wojna dopiero się rozpalała i obie strony nie czuły się jeszcze zbyt pewnie. Brak doświadczenia dawał o sobie znaki u Niemców i u Polaków.

Jeszcze na pełnym morzu (żeby nikt nie widział) „Schleswig Holstein” podjął na swój pokład kompanię szturmową Kriegsmarine, która miała go chronić od ataku polskiej piechoty w ewentualnych walkach o port gdański.

W międzyczasie Polacy zmienili plany. Polskie okręty, mające zajmować port gdański, zostały odesłane do Anglii, a polski Korpus Interwencyjny przesunięto w głąb lasów tucholskich. „Bezrobotna” kompania niemieckich marynarzy została, więc użyta do ataku na Westerplatte. Była to jedyna kompania Wehrmachtu, jaka na początku wojny atakowała polską placówkę. (W Polsce wciąż uważa się, że Wehrmacht to niemieckie Wojska Lądowe, podczas gdy tak naprawdę znaczyło to całe siły zbrojne III Rzeszy, składające się z Wojsk Lądowych, Sił Powietrznych i Marynarki Wojennej. Żołnierze niemieccy weszli do Gdańska dopiero 3 września).

Sztukasy na swoje czasy były najlepsze  (Fot. seriatunele.blog.onet.pl)Niemieckie błędy
Reszta sił niemieckich, atakujących Westerplatte, składała się z policji gdańskiej, lokalnych oddziałów SS i również lokalnych jednostek obrony terytorialnej. Były to oddziały może bardzo zapalczywe, ale kompletnie nieostrzelane. Nie posiadające jakiegokolwiek doświadczenia bojowego. Nie miała go również kompania niemieckich marynarzy. Nie miał jej również mądrala, dowodzący całością niemieckiego szturmu. Godzina 4.45 we wrześniu, to jeszcze prawie noc. Ciemno. Niczego dobrze nie widać. I w tą nocną czerń… salwa z pełnomorskich luf. Błysk, jak cholera, po którym przez dobrą chwilę nie widzi się już kompletnie niczego, tylko błędne koła w oślepłych oczach. A gdy myślisz, że za chwilę nareszcie coś zobaczysz, idzie druga salwa, a po drugiej trzecia, czwarta, piąta.

I tak Niemcy, nie widząc przed sobą niczego, atakowali Polaków w tej pierwszej bitwie wojny światowej. Ponieśli straty w zabitych i rannych już nawet nie duże, ale wręcz okropne. Pierwsze natarcie Niemców załamało się. To wcale nie był koniec niemieckich błędów. Pierwsze godziny wojny pokazały, że Niemcy nie umieją strzelać ze swoich wspaniałych dział. Rwali się do strzelania wszyscy, którzy tylko mieli jakieś działa. Rwali się do strzelania pierwszego dnia wojny i później, ale właściwie wszyscy strzelali źle.

O najcięższych działach pancernika już pisałem, ale pancernik miał też działa lżejsze. Niestety. Z tych lżejszych też trzeba było umieć strzelać. A różnie z tym bywało. Często źle je nastawiano i znosiły swoją własną piechotę, szykującą się do ataku. Ratowano sobie wtedy twarz opowieściami o polskich działach dużego kalibru, wstrzelanych jakoby w każdy wręcz zakamarek terenu.

Niemieckie okręty wojenne, stojące na wodach Zatoki Gdańskiej, też starały się jak mogły, bijąc po Westerplatte ogniem od morza. Najwięcej trafień mieli wśród zabudowań Nowego Portu, a gdy trafili w portowe zbiorniki benzyny, ktoś kompetentny przegnał nareszcie tych patałachów. Po wejściu do Gdańska oddziałów niemieckiej piechoty, żołnierzy niemieckich, atakujących Westerplatte, zaczęły dodatkowo masakrować ich własne, głupio rozstawione w Nowym Porcie, karabiny maszynowe i haubice polowe.

Niezrozumiałe uzbrojenia
Polska placówka w porcie gdańskim, którą 1 września 1939 Niemcy atakowali tak zaciekle, powstała na mocy uchwały Rady Ligi Narodów z dnia 14 marca 1924 roku. Uchwała zobowiązywała Senat Wolnego Miasta Gdańska do bezpłatnego wydzierżawienia Polsce małego półwyspu, zwanego Westerplatte, położonego w porcie gdańskim, przy ujściu kanału portowego do morza.

Polska mogła utrzymywać na tym terenie oddział wojskowy, którego stan osobowy określono na 82 żołnierzy i oficerów. Polska placówka nazwana „Wojskową Składnicą Tranzytową na Westerplatte” miała się zajmować ochroną przychodzących do gdańskiego portu transportów morskich z towarami, należącymi do Wojska Polskiego. Jak na razie, wszystko jest zrozumiałe, ale przestaje być tak dokładnie zrozumiałe od czasu, gdy wybudowano port w Gdyni, w nim  specjalny basen amunicyjny dla wojska, a Westerplatte mimo tego wciąż utrzymywano. Ba! Rozbudowywano w sposób legalny, a jeszcze bardziej w sposób nielegalny. Gdańscy Niemcy czasami głośno protestowali, ale na Polsce nie robiło to wielkiego wrażenia.

Na Westerplatte zaczęła rządzić tak zwana „dwójka”, czyli polski wywiad i kontrwywiad. Tam się coś robiło i coś szykowało, o czym nikt nie miał nawet bladego pojęcia. Placówkę, która miała się bronić w razie wojny tylko przez 12 godzin, wyposażono po cichu w betonowe bunkry i całkiem już nielegalne: moździerze, jedno działo polowe 75 mm i kilka działek przeciwpancernych. Amunicji do broni strzeleckiej i dział było w zapasie na parę miesięcy strzelania. Co tam było grane, na tym Westerplatte? – A no właśnie! Ciekawe, czy to kiedyś zostanie ujawnione. Dozbrajanie Westerplatte dokonywało się tak sprytnie, że Niemcy nie mieli o tym zielonego pojęcia, a przecież Polacy robili im to pod nosem. Próby penetracji niemieckiego wywiadu niszczone były przez Polaków natychmiast i bardzo skutecznie.

Dowódca z … wywiadu
Dowódcą Westerplatte został też trochę dziwny dowódca. Major Sucharski chyba nie był oficerem liniowym, ale „dwójkarzem”. W ówczesnym Gdańsku aż się roiło od szpiegów, agentów i tajnych służb bynajmniej nie tylko polskich i niemieckich. To może właśnie dlatego, niezrozumiale dla innych oficerów, major Sucharski przystąpił do palenia jakichś dokumentów już na drugi dzień od chwili rozpoczęcia walki o Składnicę. Inni oficerowie z Westerplatte nie mieli chyba pojęcia, co tak naprawdę, podczas ich obecności, działo się tuż obok. Sucharski wydawał się im dziwny, bo mało udzielał się na terenie Westerplatte, wiecznie siedział gdzieś na mieście i bardziej przypominał urzędnika, niż oficera. Roztaczał wokół siebie ciężką atmosferę wiecznych niedomówień i tajemnicy. Jeśli już ze swymi oficerami rozmawiał, zawsze były to rozmowy zdominowane przez politykę. Dla apolitycznego przedwojennego wojska taka sytuacja była sytuacją chorą i nienormalną.

Tak naprawdę, do dziś nie wiadomo, ilu było polskich żołnierzy na Westerplatte. Mówi się, że ponad 220. Ale ilu – ponad?? Jest już lepiej, gdy się policzy, ilu żołnierzy opuściło Westerplatte, a ilu zostało tam zabitych. Ale nie łudźmy się, że teraz będziemy już wszystko wiedzieli. Bo zaraz po wyjściu Polaków, tuż po policzeniu żywych, rannych i zabitych, Niemcy odnaleźli na Westerplatte groby czterech polskich żołnierzy, którzy wyraźnie wyglądali na celowo rozstrzelanych.

Polacy nic nie mówili Niemcom o tych grobach. A potem będą jeszcze inne nie oznakowane polskie groby. No tak. Westerplatte zostało postawione na ołtarzu. Na Westerplatte jeżdżą i jeździły pielgrzymki. Poeci pisali o Westerplatte wiersze, jak choćby ten, Gałczyńskiego – „Czwórkami do nieba szli żołnierze z Westerplatte”. Taki stosunek do Westerplatte nie pozwala nam nawet przypuszczać, by podczas obrony polskiej placówki mogło dochodzić do czynów innych, jak tylko szlachetne i wzniosłe.

Sztukas bombarduje w locie nurkowym. Syreny już ma włączone (Fot. valkiria.net)Wzorowa obrona
Tymczasem było tam całkiem zwyczajnie. Jak to na wojnie, na której ładnie jest tylko w głupawych piosenkach. Z Westerplatte nie do nieba, a do niemieckiej niewoli, wbrew nadziejom polskich „sępów cmentarnych”, którzy uwielbiają podliczanie poległych   wyszło 199 polskich żołnierzy. Polska załoga Składnicy broniła się WZOROWO! Poniosła bardzo małe straty. W walce zginęło chyba tylko 15 żołnierzy, bo do końca nie wiadomo, ilu polskich żołnierzy zabili sami Polacy!

Po pierwszym dniu walk przedpole polskiej obrony zaścieliły trupy niemieckiej policji, marynarzy i Heimwehry. Właściwie był to dla Polaków dzień tryumfu. I wtedy major Sucharski zaczął nalegać, aby niezwłocznie poddać placówkę Niemcom. Niby mógł tak myśleć i mieć rację o tyle, że, przewidziany dla obrony placówki czas 12 godzin, dawno już minął i tym samym obrońcy mogli się uważać za zwolnionych z obowiązku dalszej obrony. Ale wtedy stanęli dęba inni oficerowie. Sucharski został zakrzyczany, a kontynuowanie obrony uznano za konieczne.

Następny dzień okazał się dla Polaków koszmarem. Początkowo szło dobrze i odparto niemiecki atak, ale po południu Niemcy zdecydowali się użyć lotnictwa szturmowego. Nikt jeszcze wtedy w Polsce nie wiedział, co to jest niemiecki samolot nurkujący Ju – 87, czyli „sztukas”. Był to przecież dopiero drugi dzień wojny.

Bombowiec nurkujący
Sztukasa zaprojektował inżynier Pohlmann, ale na pewno podczas projektowania stał za nim diabeł i podpowiadał mu różne diabelskie pomysły. Sztukas, to spolszczona wersja niemieckiego skrótu „Stuka” (sztuka), czyli Sturzkampfflugzeug. W ten sposób określano w Niemczech bombowiec nurkujący. Charakteryzował się załamaniem skrzydeł w formie rozciągniętej litery „W”, stałym podwoziem, pokrytym aerodynamicznymi osłonami kół oraz szatańskim wręcz pomysłem, dwoma syrenami akustycznymi, umieszczonymi z przodu na goleniach podwozia, wysoko tuż pod skrzydłami. Syreny, napędzane małymi śmigiełkami, pilot włączał z chwilą, kiedy samolot wchodził w lot nurkowy. Syreny, zwane też „trąbami jerychońskimi” wydawały wtedy ryk tak głośny i niesamowity, że na dole, na ziemi, żołnierze dostawali histerii, rzucali broń i uciekali na oślep. Gdy któryś z nich spojrzał wtedy do góry, mógł ujrzeć wielki samolot, walący się na niego z nieba, jak kamień, lub jak drapieżny ptak, spadający z wysuniętymi do przodu szponami podwozia, grzmiący dziko rozsadzającym głowę rykiem, wizgiem i chichotem.

Dodatkowym pomysłem, podobno prywatnym pomysłem Adolfa Hitlera, były, mocowane na bombach, kartonowe rurki, dające spadającej bombie narastający, piekielny świst. „Sztukas” bowiem nie tylko ryczał, ale przewoził też bardzo niebezpieczne bomby. 500 kilogramową pod kadłubem, lub jedną 250 kilogramową pod kadłubem i cztery 50 kilo każdym skrzydłem.

Jak już powiedziałem, drugiego września po południu, na Westerplatte wyszedł potężny nalot sztukasów. Nadleciało w dwóch falach 47 samolotów i przez pół godziny pastwiło się nad maleńkim półwyspem, obrzucając go bombami jedna obok drugiej, bo tak naprawdę, Niemcy nawet z powietrza nie widzieli, gdzie znajdują się polskie stanowiska. Nasze maskowanie było mistrzowskie! Ale sztukasy miały też swój sukces. Jedna wartownia (Nr 5) została całkowicie rozbita i poważnie uszkodzono budynek koszar. W rozbitej wartowni zginęło chyba ośmiu żołnierzy, kilku w okolicy koszar. Było bardzo wielu rannych.

Decyzja Sucharskiego
Jeszcze większe spustoszenia wywołał atak sztukasów w psychice obrońców Składnicy. Poddani obróbce psychologicznej półgodzinnego ryku syren i gwizdu bomb, żołnierze wpadali w panikę. Najbardziej spanikował major Sucharski. Zaczął palić dokumenty, krzyczeć, że natychmiast należy się poddać. Jakie dokumenty palił major Sucharski, skoro nie spalił „Książki Szyfrowanych Depesz” oraz „Książki Sygnałowej Floty Polskiej”, które Niemcy znaleźli po kapitulacji, a które w połączeniu z „odzyskanym” przez nich agentem, radiotelegrafistą sierżantem Rasińskim, dawały im możność rozszyfrowania wszystkich rozkazów polskiej floty?

Prawda o tym, że major miał jakieś dużo bardziej wymagające spalenia dokumenty, niż te dwie najtajniejsze w wojsku książki, jak i fakt, że w dokładnie sprawdzanej załodze Westerplatte Abwehrze udało się jednak umieścić swojego szpiega, wyjdzie na jaw dopiero później. 2 września major Sucharski szalał. Wysłał na dach koszar kaprala Gęburę, by wywiesił tam białą flagę. Kapral wywiązał się z rozkazu dowódcy i biała flaga, zrobiona z jakiegoś prześcieradła, pojawiła się nad koszarami. Natychmiast została zauważona przez niemieckich obserwatorów. Po niemieckich liniach poleciał rozkaz zaprzestania ognia.

Niemcy przestali strzelać. Zaskoczyło to kapitana Dąbrowskiego, zastępcę majora Sucharskiego, który praktycznie dowodził całą obroną Składnicy. Gdy w dodatku kapitan dowiedział się o białej fladze, kazał ją natychmiast zdjąć i kontynuować walkę. Wysłany na dach żołnierz od kapitana Dąbrowskiego zastał na dachu kaprala Gęburę, pilnującego flagi z rozkazu majora Sucharskiego.

Jak tam było, tak tam było i teraz nikt nie chce na ten temat powiedzieć jednego słowa. Coś się działo, ale znany jest tylko efekt tych działań. Z dachu koszar zniknęła biała flaga, w zamian za to pozostał na dachu… zabity kapral Gębura. Pamiętajmy, że Niemcy wtedy już nie strzelali.

Najcięższe straty i …tajemnica
Zdjęcie „jego” białej flagi major Sucharski okupił atakiem histerii, który przerodził się w atak padaczki. Oficerowie musieli przywiązać szalejącego majora pasami do łóżka. Major wył coś niezrozumiale, rzucał się w padaczce i toczyli pianę z ust. Przerażeni oficerowie wezwali lekarza. Ustalili też, że dowództwo nad załogą Westerplatte przejmie kapitan Franciszek Dąbrowski ze Stanisławowa, co było o tyle naturalne, że od początku to właśnie on, jako zastępca majora Sucharskiego do spraw wojskowych, zajmował się przez czas pokoju szkoleniem kompanii wartowniczej i jej bezpośrednim dowodzeniem, podczas gdy major Sucharski angażował się raczej w te swoje sprawy.

Kapitan Dąbrowski zaprzysiągł oficerów na zachowanie tajemnicy o wydarzeniach, jakich byli świadkami. Wszyscy byli zgodni, że nie można powiedzieć wojsku o tym, co się stało z majorem. Oficerowie do śmierci strzegli tajemnicy. To dlatego przez dziesiątki lat nikt nie mógł dowiedzieć się prawdy o Westerplatte.

Ten okropny dzień 2 września 1939 zdawał się nie mieć końca. Wciąż nie był to jeszcze koniec nieszczęść. Czterech, może nawet pięciu (wsprawie Westerplatte zawsze napotyka się jakieś niedomówienia i tajemnice) spanikowanych nalotem żołnierzy, próbowało samowolnie poddać się Niemcom. Zostali pochwyceni i rozstrzelani. Na wojnie tak się postępuje, ale czy aby w tym wypadku było to konieczne? Przyszła wiadomość, że obrońcy stracili wszystkie moździerze.

Obsługa uciekła przed nalotem do koszar, ani myśląc o powierzonym im sprzęcie. Został zdemolowany przez wybuchy bomb. Obrona Westerplatte trwać będzie jeszcze przez pięć dni. Przez cały ten czas obrońcy nie poniosą strat, podobnych do strat z drugiego września.

Generał Eberhardt przyjmuje od majora Sucharskiego kapitulację Westerplatte. Scenka odegrana przed kamerą Urzędu Propagandy Rzeszy (Fot. strony.aster.pl)A jednak się poddał!
Majora Sucharskiego, gdy nieco przyszedł do siebie, rozwiązano, ale zakazano mu rozmawiać z żołnierzami. 7 września major Sucharski uciekł z koszar i wraz ze swoim tłumaczem, starszym ogniomistrzem Piotrowskim, zgłosił się na stanowiskach niemieckich, poddając Niemcom Westerplatte. Trzeba podkreślić, że czyn (lub może raczej wyczyn) majora nastąpił bez uzgodnienia z innymi oficerami i wbrew woli wszystkich żołnierzy, broniących się w Składnicy. Sucharski poszedł do Niemców brudny, nieogolony, bez czapki, w pomiętym i rozchełstanym płaszczu.

Stał przed nimi z rękami podniesionymi do góry, wymęczony, chory i zrozpaczony. Wreszcie usiadł, bo nie miał już siły nawet stać. Ogniomistrz Piotrowski mocno się nabiedził, tłumacząc SS-manom, że to prawdziwy dowódca Westerplatte.

Po tym, czego narobił major Sucharski, kapitan Dąbrowski mógł zrobić już tylko to, co zrobił. – Kazał wywiesić białą flagę.

Poddanie Westerplatte dnia 7 września nie wynikało więc z jakiejś przełomowej sytuacji polskiej obrony tego akurat dnia. Wynikało tylko z tego, że akurat 7 września majorowi Sucharskiemu udało się zmylić czuwających nad nim kolegów i wydostać się z koszar. Głupio mi to pisać.

Generał Friedrich Eberhardt rozkazał odesłać majora do jego willi na Westerplatte, by się tam umył, ogolił i przebrał w mundur wyjściowy. Kapitulacja miała być filmowana. Do zdjęć Sucharski pozował już pięknie ubrany, ale z szablą kapitana Dąbrowskiego, zamienioną przez Niemców niechcący w całym tym zamieszaniu. Zachowały się dwa zdjęcia majora. Obszarpanego i umytego. Do wyboru.

Nie okłamujmy siebie i narodu
Tak to, proszę Państwa, wygląda Westerplatte bez pozłoty. Tak wygląda każda wojna bez pozłoty. Nie próbuję osądzać majora, kapitana, czy jakiegokolwiek innego żołnierza z Westerplatte. Nam tego nie wolno robić. Nikt z nas nie wie, jak zachowałby się w sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie nasze opowieści. Czy ktoś z nas wyszedłby jednak z bezpiecznego schronu, przyciągnąć rannego kaprala Andrzeja Kowalczyka pozostawionego przez kolegów na przedpolu wartowni nr 1, który wołał o ratunek, aż ucichł, zasypany żywcem przez zwały ziemi miotanej wybuchami? Nikt wtedy kapralowi nie pomógł. Nikt nie zdobył się na wyjście z bunkra.

Takie incydenty na wojnie się zdarzają i nie to razi w opowieściach o Westerplatte. Razi coś innego. Jeszcze w roku 1940 Niemcy znajdowali na Westerplatte groby nieznanych i nigdzie nie ewidencjonowanych polskich żołnierzy. Czyżby ich groby zostały przez Polaków ukryte? Czy znowu mamy do czynienia z ofiarami jakichś rozstrzeliwań? Dlaczego nikt nie potrafi lub nie chce powiedzieć, kim byli owi polegli i w jakich okolicznościach zginęli? Dlaczego musimy dowiadywać się o grobach naszych poległych od naszych nieprzyjaciół?

Sprawę najlepiej kwituje wypowiedź kaprala Franciszka Wolasa, obrońcy wartowni nr 2: „Jeśli tworzy się historię i legendę o żołnierzach z Westerplatte, to niech będzie ona oparta na prawdzie i rzeczywistości. Nie okłamujmy siebie i narodu”.

Szymon Kazimierski
Tekst ukazał się w nr 2 (44) 31 sierpnia 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X