We Lwowie na Wielkanoc

We Lwowie na Wielkanoc

Słońce świeci. W powietrzu czuć szynkę, kiełbasę, salceson, musztardę, goździki, wanilię, szafran, cebulę, jaja świeże i nieświeże: wszystko pachnie Wielkanocą – podrwiwał sobie dobrotliwie lwowski felietonista w 1925 roku. Dziewięćdziesiąt lat później nosy mamy zdecydowanie mniej wrażliwe niż nasz kronikarz. A może po prostu zapachów jest mniej? Wszyscy zgodnym chórem twierdzą, że Wielkanoc obchodzona jest mniej uroczyście niż Boże Narodzenie. W ciągłym pośpiechu i wiecznej szarości pozbyliśmy się wielu ciekawych zwyczajów, przysmaków i dekoracji. Na pocieszenie mamy już tylko stare lwowskie opowieści wielkanocne.

Aż trudno uwierzyć, że po dość uciążliwej w tym roku zimie, tak szybko uwinął się karnawał, a za nim Wielki Post i oto przyszedł czas na wielkanocne opisy, baby i kolorowe pisanki. Znajomy ksiądz burzy się, że opisując świąteczne zwyczaje zawsze powracamy jedynie do tej barwnej otoczki, która niewiele wspólnego ma z przesłaniem duchowym. A jednak nasz świat profanum – rzeczy zwyczajnych, znanych i bliskich – przeplata się z sacrum bardzo ściśle, wyrasta z sacrum i choć czasem przesłania duchowy wymiar świąt, warto o tych zwyczajach pamiętać.

Corocznej swawoli przejawy
Arcybiskup lwowski Jan Grzymała Zamoyski objął stolicę we Lwowie 15 marca 1605 roku, na miejscu witali go duchowni, orszak szlachty, tłumy obywateli i wszyscy szczególniejsi przytomni. Niejeden obywatel z orszaku sarkał później na dostojnika – w krótkim czasie abp Zamoyski zniósł nadużycia zadawnionej zabobonności, czyli rzeczy, które lwowiakom sprawiały dużą przyjemność: karnawałowe maskowane orszaki zapustujących, tańce (lubieżne poruszenia ciała), pojedynki rywalów, a nawet oblewanie się wodą na Wielkanoc i inne złe zwyczaje corocznej swawoli wywołał. Biskupowi mimo szczerych chęci i zakazów nie udało się zapobiec „swawoli” w obchodzeniu ważnych świąt. Lwowskie zwyczaje rozwijały się w najlepsze.

Z rozrywek lwowskiego ludku bardziej do gustu przypadłyby Zamoyskiemu inne sceny. Być może rozchmurzyłby czoło na widok tłumów – kilka stuleci później – oglądających w skupieniu „Wielkanoc” Leona Schillera skomponowaną ze starych tekstów misteryjnych (w tym z „Historyi o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim” Mikołaja z Wilkowiecka). Lwowska premiera widowiska napisanego dla Reduty Juliusza Osterwy odbyła się w 1923 roku. Spektakl grano pod kościołem Dominikanów i pod Kopcem Unii Lubelskiej na Wysokim Zamku. Przy Dominikanach wielka masa ludzi i oświetlona reflektorem przestrzeń sceniczna; na kopcu również tłok, a miejsce akcji oświetlono beczkami i smolakami. Adam-Grzesznik (Peccator), po wyjściu z piekła chce przeżyć mękę z Chrystusem, kontemplując poszczególne jej momenty. Patrzył urzeczony lud podmiejski i zwabiona nazwiskiem Schillera lwowska inteligencja, jak zamiera akcja, kiedy narrator odczytuje fragmenty Nowego Testamentu, jak pojawia się pod krzyżem Matka Bolesna i Jan Ewangelista – w półmroku wyglądając niczym postacie z ołtarza Wita Stwosza. Ale i tu wzniosła i poetycka narracja przerywana była Gaikiem, Dyngusem, ludowymi przyśpiewkami, wszak Chrystus zmartwychwstał – cieszyli się wraz z aktorami widzowie.

Przysmaku lwowski!
We Lwowie na Wielkanoc
kiełbasy sos i kabanos,
A w niedzielę wcześnie rano
jak człowiek wstał od razu żarł.
Do chrzanu, do chrzanu, do chrzanu
mogłeś dobirać pan coś chciał.
Jak jadłeś to już nie pytano –
dopókiś pełny talerz miał.
Do chrzanu, do chrzanu, do chrzanu,
Miśku dobierał nawet krem,
Brał rycynus i był zdrów
na Wielkanoc w mieście Lwów.

Już widzę tę Wielkanoc,
gdy będzie znów nasz stary Lwów.
W niedzielę wcześnie rano
dzwon zbudzi stróż i święcone już.
Do chrzanu, do chrzanu, do chrzanu
na talerz leci czyjaś łza.
„Dlaczego nie frygasz?” – spytano,
a ja mówim: „nie głodny czeguś ja”.
Do chrzanu, do chrzanu, do chrzanu…
Wypijesz sagan czystej raz,
A już Londyn polski zdrów
I ja zobaczył miasto Lwów!

Taką piosenką rozmarzony Wiktor Budzyński (jako Hilary Proszek) w londyńskim studio Radia Wolna Europa składał życzenia w audycji Mariana Hemara i myślami powracał do Lwowa i lwowskich przysmaków. Dawniej niemal w każdym opisie świąt wielkanocnych pojawiały się opisy tradycyjnych dań – nie ma w tym nic dziwnego, bo po zakończeniu Wielkiego Postu, ludzie z radością mogli wreszcie pofolgować swoim namiętnościom. I – czasem jak Miśku ze Lwowa – pochorować się z obżarstwa.

Na Wielkanoc kronikarz zapisze
Pierwszą zapowiedź świąt przynosiła Niedziela Palmowa. W każdym kącie pachniało wiosenną świeżością i… świętami. A święta Lwów obchodził rozmaicie. Bywało, że z wielkim rozmachem i z gośćmi dostojnymi. Tak było w 1408 roku, kiedy król Władysław Jagiełło korzystając z zimy jeszcze nieustałej, wziął udział w wielkich łowach na żubry w puszczy przyszowskiej nad Wisłą koło Leżajska. Mięsa zwierza ubitego nasolono 50 stągwi. Było z czym jechać na święta do Lwowa, Wielkanoc podobnie jak w tym roku przypadła bardzo wcześnie – 23 marca. Pół wieku później Wielkanoc przeżywano z wielką trwogą: „w roku 1453 około świąt Wielkanocnych horda Tatarów z wodzem swoim Szachmatem widząc słabą ziem ruskich obronę dla zdobyczy i łupów wpadła na Podole, gdzie wiele ludzi i dobytku zabrawszy juz miastu Lwowie zagrażała. Ten postrach dziczy pogańskiej stał sie pobudką mieszkańcom Lwowa, ażeby dokończenie warowni mieyskich czem prędzej przyspieszono”.

Uroczyste święta wielkanocne po powstaniach narodowych wspominał Karol Szajnocha. Do Lwowa z powodów politycznych tłumnie zjeżdżali się Polacy z innych części kraju pod zaborami i z emigracji. Gospodynie krzątały się wokół przygotowań jeszcze intensywniej niż zwykle, aby gościom naszykować „święcone weselsze niż dawno”. Aby mogli poczuć się jak u siebie.

Zdarzało się i lwowianom z powodów politycznych obchodzić święta z dala od domu. Osadzony w Tyrolu w austriackiej twierdzy Kufstein, Julian Horoszkiewicz z wielkim rozrzewnieniem pisał o okresie wielkanocnym: „Było to w więzieniu, a było to nie w ojczyźnie, lecz w twierdzy Kufsztajn, gdzie nas, obcych wśród obcych, na długo zamknięto. Przywykliśmy do porządku niewoli. Lecz gdy przyszły święta jakie, a szczególnie święto Wielkanocne – nam nie wolno było pomyśleć o zwyczaju domowym, który nasz kraj cały z taką wesołością obchodzi. Przyszła wielka środa i wielki piątek: nam dano jeść mięso jakby się urągać chciano i karano tem, co pod naszą pobożną strzechą niemal za pogaństwo uważają. W sobotę wieczór przepędziliśmy przy kaganku i nie słyszeliśmy wesołego „Alleluja”. W niedzielę rano słyszeliśmy dzwony kościelne, lecz nam brakło wiary w pobożność tych ludzi, bo ich święta inne, ich zwyczaje inne, oni całą naturą nie podobni do nas, nam sprzeczni, uczuć naszych nie znają i nie pojmują tego, co dzisiaj domy nasze weseli. Myśmy z wiarą w cnoty panowanie rozpamiętywali Zmartwychwstanie Chrystusowe i po zwyczajnem niedzielnem nabożeństwie wrócili jak każdej niedzieli do kaźni. Niczym ten poranek nie różnił się od innego święta, chyba tylko smutniejszym przypomnieniem wolności i rodziny”.

A w celi niespodzianka – na osadzonych czekał kosz z wielkanocnymi smakołykami od ubogiej Czeszki, mieszkającej nieopodal więzienia. Znała zwyczaje Polaków i postanowiła umilić im święta spędzane w niewoli. Jaka wielka była radość polskich więźniów na widok „święconego jadła”, z dziecinną uciechą rozdzielali farbowane jajka, kawałki ciasta i mięsa i na sam widok jego zapomnieliśmy o wszelkiej biedzie, o niewoli i zdało nam się żeśmy w polskim domu.

Za mazurek i za babkę całowałem ciocię w łapkę
A w domu? W rodzinnym domu o wymiarze sakralnym pamiętali, co prawda, nie wszyscy, ale w Wielki Piątek istne pielgrzymki przetaczały się przez Lwów – lwowska tradycja nakazywała odwiedzanie Bożych Grobów we wszystkich ważniejszych kościołach miasta. Wyprowadzała do świątyń nawet tych, którzy w ciągu roku nigdy tam nie zaglądali. Redaktor lewicującego dziennika komentował: Pamiątka męki Chrystusowej wywiera wrażenie nawet na niewierzących sceptyków.

W Wielki Piątek po ukazaniu wiernym odsłoniętego krzyża w czasie procesji w lwowskich kościołach śpiewano pieśni „łacińskie i greckie” na znak, że cały Kościół – zachodni i wschodni składa hołd krzyżowi.

Na lwowskie zwyczaje składały się tradycyjne wizyty „na święcone”. W zamożnych domach przygotowywano kosze i stoły dla najbiedniejszych, rozdzielane potem przez towarzystwa dobroczynne – babki lukrowane, drożdżowe placki z kruszonką, mazurki i nugaty na miodzie, kiełbasy i mięsa. I znów słodycze: przekładańce, serniki, „placki w kratkę”. Obyczaj kazał odwiedzać znajomych i przyjaciół: lepsze towarzystwo chodziło do Dzieduszyckich – Alfonsyny i Włodzimierza. Do pałacu na Kurkową przychodził namiestnik, arcybiskup i przyjaciele rodziny. Od nich można było podjechać na Trzeciego Maja do Badenich i Pawlikowskich. Ogromny stół u Pawlikowskich nakrywano białym obrusem udekorowanym herbami, odziedziczonym po kardynale Lipskim. Przy stole mieściły się 24 osoby: jest „cały gęsto zastawiony półmiskami, plackami, wędlinami, mięsiwem. Na środku olbrzymi przekładaniec, sławny przekładaniec mojej Matki. Istotnie był przedziwny. Był oblany lukrem i posypany kolorowym maczkiem, a na nim stał cukrowy baranek. Obok niego baby wysokie i niskie, jak Manhattan… Dalej serniki, jeden żółtawy z szafranem, drugi biały, śmietankowy – dalej cygany czekoladowe z migdałami na opłatkach, dalej „placek w kratkę”, czyli kruchy cynamonowy, wielowarstwowy, z wiśniami, dalej mazurek bakaliowy: warstwa masy na kruchym cieście, dalej tort migdałowy, makowy, jabłeczny… Pomiędzy to przede wszystkim całe prosię pieczone z cytryną w pysku, z nadzianką słodką w środku, z zadartym kruchym ogonkiem i zielonym bukszpanem w uszach… Zresztą bukszpanu po trochę wszędzie. Szynka z odwiniętą do połowy skórą, przyozdobiona punktami goździków. Kiełbasy najrozmaitsze, indyk z farszem, już słonym, koprowym… Pomiędzy to butelki z rozmaitym winem, sosjerki z sosem tatarskim, salaterki z sałatką francuską… Przed samym przekładańcem pisanki kolorowe. Na brzegu chleb wiejski i sól na talerzyku, na serwetce jaja na twardo pokrajane wzdłuż, którymi, wziąwszy widelce, dzieliliśmy się przed obiadem.

Kiedy ksiądz z organistą czy kościelnym w komeżkach, obchodzący domy po parafii w mieście, już poświęcił i pokropił to wszystko, usuwano święcone do spiżarni, a zostawały tylko półmiski z nakrajanymi plackami, z zimnym mięsem, z sałatą francuską i prosię – do obiadu. Zaczynało się od czystego barszczu w filiżankach…

„Co to za zbytki, co za orgie obżarstwa wyprawiało się po domach polskich, szlacheckich czy nieszlacheckich!” – może kto powiedzieć. Ale taki niczego nie rozumie. Największym zbytkiem – jeśli o to idzie – był trud gospodyni. Bo trzeba o tym pamiętać, że święcone starczało po części na tydzień, a po części i na miesiąc. Może nie każden uwierzy, ale przekładaniec przysłany mi przez Matkę na wygnanie do Włoch, jeszcze po czterech latach w Anglii w reszteczce dochowany, był taki sam dobry i świeży jak pierwszego dnia! (a bez żadnych „preserves” angielskich). Tak samo z wilii, np. gołąbki wybierało się z garnka i odgrzewało do herbaty jeszcze przez cały styczeń. Nic się nie zmarnowało, a jadło się za to mniej czego innego. Tak samo przecie nie wypijało się obowiązkowo wina w dnie świąt, a u nas w ogóle wszyscy pijali niewiele. No, a trzeba przy tym pamiętać, że na święcone zawsze przychodzili goście – i to często tacy, którzy po kawalersku żyjąc, nie mieli możności zaznać go u siebie. I wreszcie trzeba pamiętać, że te święta były tylko dwa razy do roku i że żadnej potrawy wigilijnej ani wielkanocnej nie robiło się i byłoby czymś nieobyczajnym robić ją kiedy indziej. Co najmniej przekładańca, cyganów i mazurków, prosięcia, kutii, szczupaka w szafranie, zupy migdałowej i kwaśnych gołąbków nie wolno było po prostu mieć kiedy indziej niż w święta, którym przynależały”.

Mam nadzieję, że Michał Gwalbert Pawlikowski obronił przepych lwowskich świąt swoim czułym opisem sporządzonym na emigracji z tęsknoty za lwowskim domem. We „Wspomnieniach lat szczęśliwych” Janina Augustyn-Puziewicz pozostawia równie ciepły opis świąt mniej wystawnych z przed II wojny światowej:

„Dominował świąteczny stół, przykryty śnieżnobiałym obrusem, przybrany baziami, hiacyntami, barwinkiem, zaś w koszyczkach z pisankami i ze święconymi jajkami zieleniły się gałązki bukszpanu. Na środku stołu stała pokaźna doniczka z owsem, a w nim biały baranek z czerwoną chorągiewką przy boku. Wawrzynek – wilcze łyko stał skromnie w niewielkich flakonikach, ślicznym zapachem dając znać o swojej obecności. Ta roślina była jedną z tradycyjnych dekoracji naszego rodzinnego, wielkanocnego stołu. Z potraw przede wszystkim baby, duże, puszyste (lekkie ciasto) baby. Bardzo słodkie do kawy, prawie niesłodkie do wędlin, jedynie do studzieniny był zwyczajny chleb, czy kulikowski – nie wiem”.

Dwudziestowieczne święcone z całą pewnością było mniej okazałe niż to z wieku XIX, ale i tak Maria Bunin-Kasprowiczowa, żona poety narzekała: Święta Wielkanocne! (…) Święta dni wiosennych i spotęgowanej nadziei. We Lwowie Wielkanoc oznaczała parodniową wędrówkę po znajomych, siedzenie przy zastawionych do obrzydliwości stołach, jedzenie, jedzenie i jeszcze raz jedzenie!

Na wiwat strzela lwowska brać
A tradycyjna istniejąca niemal od zawsze lwowska oprawa niedzieli wielkanocnej w postaci strzałów na wiwat? Wielkanoc we Lwowie to nie tylko nastrój rodzinnych domów, ale i nastrój lwowskiej ulicy, wspominana przez wielu słynna kanonada z klucza, to perfidne używanie, jako „odpalacza”, poczciwego starego tramwaju lwowskiego, który rozpędzony z górnego Łyczakowa najeżdżał na podstawione na szynach ładunki „kalichlorku”. Huczą w uszach te batiarskie strzały, uśmiecham się do nich w myślach… Nie pomogło nawet zarządzenie lwowskiej dyrekcji policji z 1923 roku: w interesie porządku i bezpieczeństwa publicznego zakazano strzelaniny na ulicach i placach miasta Lwowa i sprzedaży wszelkich do tego celu służących środków. Przekroczenie zakazu karano grzywną, a czasem karą aresztu do dni 14. Za nieletnie dzieci odpowiadali rodzice względnie opiekunowie. Mimo ostrzeżeń, Lwów strzelał głośno na chwałę Zmartwychwstałego Pana.

Minęły lata. Siedząc nad filiżanką angielskiej herbaty pokolenia wygnanych lwowiaków, po raz kolejny zalewały się łzami na wspomnienie wystrzałowych obchodów:

Na Wielkanoc to we Lwowie,
pan wie?
– ćmaga, myślisz pan? Ja wiem, piło się.
Ja wim, baranek, majeranek
i pisanki,
ale na co narzekały lwowianki?
– Kalichlorek, kalichlorek proszę dać,
Bo na wiwat strzela lwowska brać.
Aptekarze nie Łazarze wiedzą to,
że batiarskie to zwyczaje są
I nie dziwię im się wcale,
zapchaj kapsle pod tramwaje!
Kalichlorek, kalichlorek cały dzień!
strzelał Lwów i głuchy był jak pień.
W inszych miastach miałeś baby
i mazurki,
różne jajka, obwarzanki i figurki.
Lecz od świtu we Lwowie
tak wypada:
nic inszego – inu kanonada.
Kalichlorek, kalichlorek wszędzie grzmi,
kładą ci pod okno i pod drzwi!
Strzela stary, młody, student,
rzeźnik, dziad,
-musisz słuchać jakeś tutaj wpadł.
I dobra cegła dobry kamień,
wiwat jest nad wiwatami.
Kalichlorek, kalichlorek –
święta grunt!
Panie aptekarzu, daj pan jeszcze funt.
Dziś we Lwowie na pewno
tam cisza,
Chyba, że ktoś tam mą piosnkę usłyszał,
No to spojrzy na siebie, na biedę
i usłyszy z daleka jak wtedy.
Kalichlorek, kalichlorek proszę dać,
bo na wiwat strzela lwowska brać.

Ta tradycja, choć przeżyła okres sowiecki, zanika w ostatnich latach – rzeczywiście coraz ciszej po rezurekcji pod lwowskimi kościołami.

Lwowskie Alleluja
Poza opisami z lamusa, mamy jeszcze kartki z życzeniami dla Państwa: te lwowskie, zrobione przez piewcę Miasta Witolda Szolginię mają specjalny urok i wymowę. Każdego roku Witold Szolginia wysyłał życzenia do zaprzyjaźnionych lwowian, wypisując je na własnoręcznie zrobionych kartkach pocztowych – na specjalnych kartonikach pojawiały się różne fragmenty miasta. Takich kart rozsyłał Witold Szolginia ponad sto kilkadziesiąt… Rozsiani po świecie lwowiacy czekali na jego opowieści i na te małe fragmenty miasta, które w ich wyobraźni poruszały cały wielki lwowski mikrokosmos. Dziś na łamach gazety udostępniamy wielkanocne leopolitana dzięki uprzejmości syna pisarza – pana Krzysztofa Szolgini.

Jeszcze tylko kilka dni, jeszcze zdążymy z przygotowaniami i dekoracjami. Najprościej i najłatwiej jest z rzeżuchą. Potrzebna jest tylko butelka i nasiona, lwowskie zalecenia są następujące: „flaszkę owija się przędzą lub pakułami (inaczej „kłakami”), następnie gliną równo oblepia, a na glinę sieje się gęsto rzeżuchę i nasienie starannie w glinę wciska”. Gdzieś na strychu odszukać można kolorowe wycinanki, krajki i pisanki. Rzeżucha czy owies zazieleni się na stole. Do tego odrobina uroku zachowanego w opisach i w niepowtarzalnym klimacie starych kart pocztowych. Wesołych Świąt!

Beata Kost
Tekst ukazał się w nr 6 (178) 26 marca – 15 kwietnia 2013

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X