Skarby pamięci

Skarby pamięci

Nasz dom w Łucku przy ulicy Zamkowej znajdował się w wyjątkowym miejscu, naprzeciw wieży Władyczej zamku Lubarta, na której stała budka strażacka. Domek tonął w zieleni bzów i jaśminów oraz róż i innych kwiatów, pieczołowicie pielęgnowanych przez babcię. Zaraz za nim rozciągały się łąki, a przecinało je koryto Głuszca, przez mieszkańców nazywanego Żydówką.

Gdy byłem dzieckiem, rzeczka zmieniła się po wybudowaniu wałów nad Styrem w wąski strumyczek, zasilający swą wodą staw tuż koło naszego domu. Brzegi strumyka łączył drewniany mostek, przez który wybiegałem na łąki, aby witać wracającego z pracy ojca, gdyż gmach Sądu wznosił się nieopodal przy ulicy Jagiellońskiej. Staw był ulubionym miejscem naszych dziecięcych zabaw, a w okresie zimowym zamieniał się w miejską ślizgawkę. Często, kiedy bawiłem się tu z kolegami, przechodził obok nas ksiądz Władysław Bukowiński. Zatrzymywał się przy nas. Gładził nas po głowach. Rozmawiał z nami, a my na pożegnanie całowaliśmy go w rękę. Z zamkowego wzgórza spod wieży Władyczej zjeżdżałem zimą na sankach w stronę zamarzniętego stawu. Ileż to było śmiechu, radości, niefrasobliwej dziecięcej odwagi.

Nasz dom na ulicy Zamkowej w Łucku był parterowy. Od ulicy oddzielał go piękny ogród, w którym rosły jaśminy, bzy i róże. Budynek znajdował się u podnóża góry zamkowej. Mieszkały w nim dwie rodziny: od strony podwórza babcia Emilia Martyńska z rodziną Kozakiewiczów, natomiast od frontu my, czyli Marcinkowscy. Nasze mieszkanie składało się z dwóch dużych pokoi i jeszcze większej kuchni, w której królował olbrzymi piec. Między pokojami był przedpokój, z którego wychodziło się na oszklony ganek. Stąd drewnianymi schodkami schodziło się do ogródka pełnego drzew, krzewów i kwiatów. W ich zaciszu stał stolik i krzesełka. Przy ciepłym dniu siadywaliśmy tu wraz z naszymi gośćmi.

Ze wzruszeniem wspominam te miejsca i szczęśliwy dla mnie okres wczesnego dzieciństwa, w którym tak ważną rolę odgrywał mój ojciec Jan Marcinkowski. Był on człowiekiem pogodnym i wesołym, lubianym w pracy i w Związku Strzeleckim, gdzie pracował społecznie. Lubił towarzystwo i miał wielu przyjaciół. W rodzinnej anegdocie zachował się następujący obrazek: po hucznej zabawie w kasynie, pod dom na Zamkowej z trzaskaniem bata zajechały trzy dorożki: pierwszą przyjechał melonik ojca, drugą – laska, a dopiero trzecią sam ojciec.

Z okazji różnego rodzaju świąt i uroczystości rodzinnych w naszym domu gościło wielu przyjaciół i znajomych rodziców. Ojciec zabawiał towarzystwo opowiadaniem dykteryjek, których znał mnóstwo, grą na gitarze lub mandolinie oraz śpiewem. Przyjęcia były wystawne. Nad ich przygotowaniem czuwała mama, sama szykując najważniejsze dania, a jako rodowita Wołynianka znała ich mnóstwo. Z zapamiętanych przeze mnie dań mogę wymienić pasztety z zająca, faszerowanego prosiaka, faszerowaną rybę i uwielbianą przeze mnie wielkanocną paschę czy pachnące w całym domu kichłyki z cynamonem. Nic dziwnego, że gościom dopisywał apetyt. Tyle wesołości i radosnego śmiechu było w tych zabawach. Rosłem otoczony życzliwością najbliższych i przyjaciół domu.

Tadeusz Marcinkowski. Łuck, lata trzydzieste (fot. z rodzinnego archiwum Tadeusza Marcinkowskiego)Razem z rodzicami składałem wizyty rodzinie i znajomym. W Łucku, w domu na ulicy Krakowskiej, mieszkała przecież babcia Antonina Marcinkowska z ciocią Jadzią, jej mężem Józefem Maleszą, który również pracował w sądzie i o sześć lat ode mnie starszym synem Jurkiem Maleszą oraz z wujkiem Ksawerym Marcinkowskim. Natomiast w Równem odwiedzaliśmy dwie kolejne siostry ojca: ciocię Helenę Zarembę i ciocię Janinę Porębską, które wyszły za mąż za ojca przyjaciół z pracy. Zresztą wujek Adam Porębski i wujek Jan Zaremba także pełnili funkcję sekretarzy, tylko że w Sądzie Okręgowym w Równem. A że krewni mieli też swoich znajomych i przyjaciół, przy tak rozległych koligacjach zawsze było gwarno i wesoło.

W trakcie takich spotkań duszą towarzystwa był właśnie mój ojciec, który bardzo lubił śpiewać, a jego szeroki repertuar obejmował piosenki wojskowe, strzeleckie, ludowe i różne modne wówczas przeboje. Jego ulubioną melodią była piosenka strzelecka:

„Raz w pewną noc do pewnej wsi
Szedł strzelec po kwaterze…”,

a z przebojów nucił często „Umówiłem się z nią na dziewiątą”. W domu mieliśmy też gramofon z dużą tubą i sporo płyt. Wkrótce melodie te popłynęły nie z tuby, lecz z radioodbiornika wykonanego przez radioamatorów, podkomendnych ojca ze Związku Strzeleckiego. 

Mój ojciec Jan Marcinkowski był gorącym patriotą. Szczególnym szacunkiem i podziwem darzył marszałka Józefa Piłsudskiego. Tę fascynację przekazał i mnie. Nas, swoje dzieci, starał się wychować w duchu patriotycznym. Dużo i często opowiadał mi o bohaterach narodowych, o wojnie 1920 roku i o Legionach. Przyniósł kiedyś do domu epidiaskop i wyświetlał przeźrocza z widokami miast (Warszawy, Krakowa), scenami z historii Polski, a przede wszystkim ze zdjęciami przywódców Państwa Polskiego i ze zdjęciami z okresu walk o niepodległość. Często zabierał mnie na zbiórki oddziału strzeleckiego, którego był komendantem. W czasie jednej z takich wizyt od bibliotekarza w świetlicy otrzymałem do wyboru dwie książki, z których tylko jedną mogłem dostać. Pierwsza była o marszałku Piłsudskim, druga o Tadeuszu Kościuszce. Byłem w rozterce. Wychowany przez ojca w kulcie marszałka, chwyciłem książkę o nim, ale po chwili wziąłem również tę drugą – o Kościuszce, którego przecież byłem imiennikiem i chyba to imię nadał mi ojciec na jego cześć. Uśmiano się serdecznie z mojej zrozpaczonej miny i w końcu pozwolono na zabranie obydwu książek. Miałem je do chwili zesłania na Syberię.

Jako komendant oddziału strzeleckiego, ojciec często odbierał dowody sympatii swoich podkomendnych i cieszył się uznaniem przełożonych, o czym świadczą otrzymane przez niego odznaczenia oraz wzmianki o jego działalności zamieszczone na łamach tygodnika „Wołyń”. Miłym przeżyciem, zapamiętanym przeze mnie z okresu dzieciństwa, były imieniny ojca. W tym dniu już o szóstej rano przychodziła pod nasz dom orkiestra strzelecka i grała specjalnie dla solenizanta „Sto lat”, ulubioną „Pierwszą Brygadę” lub „Hej, strzelcy wraz…”, wzbudzając sensację na całej Zamkowej. Ojciec wychodził do muzyków i częstował ich kieliszkiem wina lub wódki, a mama podawała zakąskę i ciasto.

Jan i Olimpia Marcinkowscy z córką Leokadią i synem Tadeuszem w ogródku domu na ulicy Zamkowej (Fot. z rodzinnego archiwum Tadeusza Marcinkowskiego)

Ojciec z pasją oddawał się pracy w Związku Strzeleckim. Pod koniec lat trzydziestych istniały w Łucku dwa Oddziały Związku Strzeleckiego. Jeden z nich miał siedzibę na zamku Lubarta i tym właśnie dowodził ojciec, natomiast drugi mieścił się na Krasnem. Oddział na zamku w 1935 roku liczył 78 osób, natomiast Towarzystwo Przyjaciół Związku Strzeleckiego 450 osób. Oddział posiadał własną świetlicę, a w niej odbiornik radiowy, bibliotekę zasobną w 400 tomów książek, prenumerował liczne czasopisma. Działalności Związku przyświecało hasło: „Dobro Rzeczypospolitej jest pierwszym i najważniejszym prawem strzeleckim”. Prowadzono zatem wychowanie obywatelskie jego członków w duchu patriotycznym, kształcenie typu obywateli ideowych, bezinteresownych w pracy dla ogółu i zdolnych do podjęcia odpowiedzialności za losy Państwa. Mając na celu zwiększenie gotowości społeczeństwa do obrony granic, specjalną uwagę zwracano na przysposobienie wojskowo-strzeleckie. Dwa razy w miesiącu na terenie zamku odbywały się strzelania na strzelnicy dziedzińca zamkowego. W miarę rozwoju życia sportowego, oddział na zamku Lubarta podzielono na szereg sekcji, między innymi: narciarską, łyżwiarską, bokserską, piłki nożnej, gier sportowych i ping-ponga. Jak donosił tygodnik „Wołyń” z 17 lutego 1935 roku; „Dzięki ofiarnej pracy Jana Marcinkowskiego prawie wszystkie sekcje sportowe posiadają własny sprzęt”. Z dumą czytaliśmy takie pochlebne notatki na temat działalności ojca na łamach ukazującej się na Wołyniu prasy.

Ze względu na liczne zajęcia ojca, zawsze z utęsknieniem czekałem na niedzielę. Wtedy pochłonięty na co dzień pracą w sądzie, a popołudniami działalnością społeczną w Związku Strzeleckim, Związku Urzędników Państwowych, Związku Szlachty Zagrodowej, ojciec był w domu. Nasze rodzinne niedziele miały odświętny charakter. Rano po wspólnym śniadaniu udawaliśmy się wszyscy na mszę świętą do kościoła św. Piotra i Pawła. Białe mury katedry wznoszą się tuż za zamkiem Lubarta. Z naszego domu było więc blisko do tej słynącej z cudownego obrazu Matki Boskiej Latyczowskiej świątyni. Później odwiedzaliśmy rodzinę lub udawaliśmy się na spacer do ogrodu miejskiego czy na przystań nad Styrem. Kiedy przechodziliśmy przez pięknie ozdobiony popiersiami Słowackiego, Czackiego, Kraszewskiego i Sienkiewicza most Bazyliański, który znajdował się u wylotu ulicy Jagiellońskiej, mogłem mieć nadzieję, że odwiedzimy pobliską cukiernię Rozaliniego, oferującą wyborne słodycze. W dzień powszedni przysmaki – lizaki na patyku czekały na mnie też w sklepie NUZA, gdzie rodzice zazwyczaj robili zakupy. Barwną postacią, którą zapamiętałem z tych wspólnych spacerów ulicami Łucka, był Żyd Nuchim. Często w rozmowie powtarzał ulubione powiedzenie: „Wino w rieczku nie wyljewajetsja”. Słynął z tego, że zaczepiał biskupa Szelążka i pytał go, kto w Łucku ważniejszy, po czym triumfalnie odpowiadał: „Oczywiście że pan wojewoda!”.

Prócz spacerów i słodyczy, wielką przyjemność sprawiały mi wizyty w kinie „Słońce”. Początkowo odwiedzałem kino z rodzicami, ale gdy trochę podrosłem, mama zostawiała mnie samego na widowni i po seansie oczekiwała na mnie przy wyjściu. Można powiedzieć, że już jako malec pozostawałem pod przemożnym urokiem dziesiątej muzy. Pewnego razu mama jak zawsze zaprowadziła mnie do kina. Siadłem na widowni i zapomniałem o bożym świecie. Na ekranie pojawili się bohaterowie bajki Walta Disneya. To był film „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków”. Jak urzeczony wpatrywałem się w ekran, słuchałem piosenek, śmiałem się i płakałem z innymi dziećmi. Dzisiaj wiem, że Królewicz przemawiał głosem Aleksandra Żabczyńskiego, Leśniczy – Stefana Jaracza, Mędrek – Aleksandra Zelwerowicza, a Gburek – Józefa Orwida. Byłem pod tak wielkim wrażeniem doświadczonych w trakcie seansu przeżyć, że zostałem na widowni. Przerażona mama wypatrywała mnie wśród wychodzących dzieci. Zaczął się kolejny seans, a ja jeszcze raz obejrzałem tę samą cudowną bajkę i później jeszcze raz. Mama w końcu zorientowała się, dlaczego mnie nie ma. Po wyjściu z kina nakrzyczała na mnie zarzekając się, że ostatni raz puściła mnie samego.

Jan Marcinkowski prowadzi swój oddział ulicą Jagiellońską (Fot. z rodzinnego archiwum Tadeusza Marcinkowskiego)

Często w niedzielę wypływaliśmy też z ojcem parostatkiem na organizowane przez Związek Strzelecki wycieczki Styrem do Boratyna, Targowicy lub Rożyszcz. Towarzyszyła nam w tych rejsach ta sama strzelecka orkiestra. Gdy wchodziliśmy na pokład, grała zawsze ojcu ulubioną „Pierwszą Brygadę”. Imponowały mi te wyrazy szacunku okazywane ojcu i byłem z niego bardzo dumny.

Z okazji święta 3 Maja i 11 Listopada chodziliśmy całą rodziną na defilady. Mama ubierała się wtedy szczególnie elegancko. W ciepłe dni w sukienki lub bluzki z zawiązywaną pod szyją kokardą czy żabotem i w wąską spódnicę, na który to strój w chłodniejsze dni zarzucała palto ze ślicznym futrzanym kołnierzem. Nosiła też gustowne kapelusiki. Wyglądała bardzo ładnie. Zazwyczaj w czasie defilad zatrzymywaliśmy się w tłumie na ulicy Jagiellońskiej, by podziwiać nie tylko oddziały stacjonującego w Łucku 24 Pułku Piechoty czy szwadrony kawalerii 19 Pułku Ułanów, ale zwłaszcza ojca maszerującego na czele swego oddziału strzeleckiego. W takim świątecznym dniu odprowadzałem zwykle ojca na zamek, gdzie zbierał się oddział, a potem biegłem krótszą drogą przez łąki, aby stanąć jak najbliżej trybuny usytuowanej koło soboru na placu Narutowicza i obejrzeć całą defiladę. 

Jedną z defilad zapamiętałem szczególnie. Była to rewia wojsk biorących udział w wielkich manewrach na Wołyniu we wrześniu 1938 roku. Już w przeddzień defilady odbywały się uroczystości z okazji pobytu w Łucku marszałka Rydza Śmigłego. Na stadionie społeczeństwo Wołynia wręczało Armii zakupiony przez siebie sprzęt wojenny. Naturalnie byliśmy z ojcem na tej uroczystości i widziałem wtedy marszałka. Następnego dnia już od rana wyruszyliśmy całą rodziną na ulicę Chrobrego, gdzie miała odbyć się defilada. Trybuna była usytuowana przy końcu ulicy i dostać się do niej było nie sposób. Stanęliśmy więc na odcinku między cmentarzem prawosławnym a Urzędem Wojewódzkim. Na ulicy Chrobrego zgromadziły się tłumy ludzi, więc kiedy zaczęła się defilada, ojciec wziął mnie na ramiona, abym mógł dostrzec jadącego w kierunku trybuny marszałka i później maszerujące oddziały wojska. Defilada trwała kilka godzin, a rozpoczęły ja pułki kawalerii, wzbudzając olbrzymi entuzjazm zebranych. Z podziwem patrzono na przejeżdżające wozy pancerne i tankietki oraz czołgi i artylerię. Na końcu maszerowała piechota. Pomimo upału i zmęczenia, dotrwaliśmy prawie do końca defilady. Szczególnie zmęczony był mój ojciec, bo prawie przez cały czas musiał trzymać mnie na ramionach.

Ojciec był zakochany w wojsku i wszystkim, co wojska dotyczy. Z dumą nosił w czasie świąt swój mundur, szable i odznaczenia. Szabla na co dzień wisiała w pokoju jadalnym na ścianie, na huculskim kilimie. Odznaczenia ojciec przechowywał w biurku – w szufladzie. Stały się one powodem mego „przestępstwa” i kary wymierzonej przez ojca. A stało się to tak: posiadane przez ojca odznaczenia bardzo mi imponowały i chwaliłem się nimi przed kolegami. Starsi chłopcy namówili mnie, abym je przyniósł. Poszedłem do domu i po kryjomu wyniosłem kilka odznaczeń. Przyniosłem je nad staw, który był miejscem naszych codziennych zabaw. Gdy je zacząłem pokazywać, jeden z kolegów wyrwał mi najładniejsze z odznaczeń. Starałem się odebrać mój skarb. W trakcie wyrywania medal wpadł do wody, ponieważ cała zabawa odbywała się na brzegu stawu. Było to piękne odznaczenie z wizerunkiem Piłsudskiego. Zaczęliśmy gorączkowo wypatrywać zguby, ale medalu, w zmąconej jeszcze bardziej przez szukanie wodzie, nie odnaleźliśmy. Wystraszony i nieszczęśliwy wróciłem do domu. Po mojej minie mama od razu poznała, że coś przeskrobałem i wydobyła ze mnie całą prawdę. Kiedy ojciec wrócił z pracy, rozumiejąc, że nie można ukryć mego przestępstwa, próbowała go przygotować do tej niemiłej informacji. Gdy dowiedział się prawdy, otrzymałem solidną reprymendę i karę w postaci klęczenia w kącie na grochu. Nie trwała ona jednak długo, bo widząc rzęsiste łzy i słysząc mój głośny szloch, ojciec zawiesił mi karę pod warunkiem przyrzeczenia, że więcej nigdy nie wyniosę nic z domu bez pozwolenia. Ten drobny incydent na krótko zakłócił szczęśliwy okres mojego dzieciństwa.

Ulica Jagiellońska. A. Komarnicki Łuck (pocztówka ze zbiorów T. Marcinkowskiego)

Rok 1939
Był to dla mnie bardzo ważny rok. Nareszcie miałem pójść do szkoły. Czekałem na tę chwilę z utęsknieniem, gdyż imponowali mi starsi koledzy. Dobrze zapamiętałem moment kupowania szkolnego palta u żydowskiego kupca. Do małego sklepiku w suterenie schodziło się w dół po stromych schodach. Obok beczek ze śledziami stały bajecznie kolorowe słoje cukierków. Ciepły, granatowy płaszczyk w środku lata nie wzbudził mojego entuzjazmu, choć Żyd cmokał z zachwytu i zapewniał: „Panicz pięknie wygląda!”.

Niestety zamiast szkolnych przygód wrzesień przyniósł zupełnie inne przeżycia. Najstraszliwszym z nich było bombardowanie Łucka. W pobliżu naszego domu na wieży zamkowej znajdował się punkt obserwacyjny. Gdy dostrzeżono obce samoloty, nad miastem rozlegało się przeraźliwe wycie syren, a wówczas cała ludność ulicy Zamkowej, na której nie było schronów, uciekała na porośnięte krzakami łąki nad Głuszcem. Ponieważ poprzednie naloty koncentrowały się na dworcu, daleko od naszego miejsca zamieszkania, zupełnie zlekceważyłem kolejny, którego celem tym razem było centrum miasta z okolicami zamku Lubarta. Ojciec, prawdopodobnie zaangażowany w prace obrony przeciwlotniczej miasta, był nieobecny w domu. Reszta rodziny na pierwszy dźwięk syren natychmiast pobiegła w stronę łąk. W pokoju została babcia, która ignorowała wszelkie alarmy twierdząc, że jako osoba w podeszłym wieku woli umrzeć we własnym domu. Zostałem również ja. Byłem głodny, więc ze spokojem zajadałem kaszkę. Dopiero gdy niemieckie bombowce zaczęły ukazywać się nad zamkiem, poganiany przez babcię, pomknąłem przez warzywny ogródek na łąki. To był straszny moment. Samoloty zaczęły spuszczać bomby i strzelać do ludzi. Wszyscy byli ukryci. Biegłem tylko ja. Ostatkiem sił dopadłem krzaków, w których zawsze przy bombardowaniach chowała się nasza rodzina. W tym momencie w pobliżu rozległa się detonacja. Eksplodująca bomba przysypała nas mokrą gliną i wodą. To pierwsze wojenne przeżycie pozostawiło ślad – siwy kosmyk w czuprynie siedmiolatka. Od tego dnia zawsze już miałem to siwe pasemko włosów.

W owym czasie Łuck zapełnił się uciekinierami z Polski centralnej. Pełno też było wojska. Wieczorne bombardowania koncentrowały się przede wszystkim na dworcu. Raz bomba trafiła w wagony z amunicją i później długo było słychać salwę wybuchów.

Po pierwszych nalotach ojciec postanowił wywieźć nas do Teremnego, wsi położonej kilka kilometrów od Łucka, gdzie mieszkali Czesi – krewni jego pierwszej żony. Gospodarze przyjęli nas miło. Karmili i gościli. Bardzo smakowały mi dorodne owoce. Przez wieś przejeżdżali co rusz uciekinierzy. Z podobną życzliwością Czesi każdemu dawali jeść i częstowali wodą. Dobrze zapamiętałem wojsko polskie. Oficerowie przyszli do sadu naszych gospodarzy, zrywali jabłka i gruszki. Później pojechali dalej – na południe.

W końcu przyjechał do nas ojciec. Powiedział, że wojska sowieckie wkraczają do Polski, więc powinniśmy czym prędzej udać się do Łucka. Gdy wjeżdżaliśmy do rodzinnego miasta, trudno było przecisnąć się w tłumie. Wracali nieliczni. Większość – zarówno cywile, jak i tabory wojskowe – uciekała na południe. Na ulicy Chrobrego natrafiliśmy na zator. W dwie różne strony posuwały się dwa strumienie ludzi. Rosjanie z karabinami na sznurkach, w charakterystycznych wysokich czapkach „budionnówkach”, jechali na zachód. Wyglądali raczej niesympatycznie. Patrzyliśmy na nich z przerażeniem. Tą samą ulicą, ale w przeciwnym kierunku zmierzali Polacy. Kiedy żołnierze polscy przystawali, rozdawali wszystkim suchary. Gdy przejeżdżaliśmy koło Urzędu Wojewódzkiego, sowieckich żołnierzy hałaśliwie witali zwolennicy komunizmu, w tym Żydzi. Zanim zdołaliśmy przepchać się do domu, trwało to parę godzin. Kiedy wjechaliśmy na most Bazyliański, był już wieczór. Tak oto zaczął się dla nas nowy okres – okupacja sowiecka.

Tadeusz Marcinkowski
Tekst ukazał się w nr 6 (178) 26 marca – 15 kwietnia 2013

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X