Ucieczka stulecia. Część 1 Więzienie „Dąbrowa” przypominało średniowieczną fortecę, pocztówka z kolekcji Olega Hreczanyka

Ucieczka stulecia. Część 1

Uważano, że ze stanisławowskiego więzienia „Dąbrowa” nie da się uciec. Znane przysłowie mówi jednak, że „gdy nie można, ale bardzo się chce – to wszystko można”. Pierwszy ukraiński terrorysta Mirosław Siczyński udowodnił, że to przysłowie ludowe się sprawdza.

Mirosław Siczyński we lwowskim więzieniu, 1909 r., zdjęcie ze źródeł internetowych

Więzień celi nr 205

Mordercę namiestnika Galicji ze Lwowa do Stanisławowa przewieziono pociągiem w osobnym przedziale. Aby nie uciekł, ręce skuto mu kajdankami, które wówczas nazywano „łańcuchami”. Siczyńskiego eskortowało dwóch konwojentów Polaków. Więźnia traltowali dobrze i pocieszali jak mogli. Mówili mu: „Nie martw się, chłopcze, nie wiadomo czy odsiedzisz wszystkie 20 lat. Cesarz jest już stary, niebawem umrze i będzie amnestia, wówczas skrócą ci wyrok o kilka lat. Potem będzie koronacja nowego monarchy – kolejna amnestia. Gdy urodzi mu się dziecko – kolejna. I zobaczysz, że połowa wyroku cię ominie”.

29 lipca 1909 roku Siczyński przekroczył bramę stanisławowskiego więzienia. Nowego więźnia ogolono i ubrano w więzienne ubranie – szarą kurtkę, spodnie i czapkę, czystą bieliznę i ciężkie buty.

Ochrona od razu urządziła młodzieńcowi swoisty sprawdzian. Dano mu ciężki siennik i kazano chodzić z nim tam i z powrotem, kłaść go, podnosić. „Dozorcy– wspomina Mirosław – chcieli przekonać się, czy będę ich słuchać, czy nie będę im się stawiać. Chcieli zobaczyć, co za „ptaszek” ze mnie. Robiłem wszystko, co kazali”.

Zobaczywszy, że więzień „nie stawia się”, dozorcy uspokoili się i zaproponowali mi wybór: pracę w kancelarii lub pracę fizyczną. Podkreślali przy tym, że na „czarnej robocie” są jedynie chłopi, a w kancelarii – sami szachraje. Siczyński wybrał stolarkę. Wówczas zapytano go, po co wystrzelał w Potockiego prawie cały magazynek? Ten przyznał się, że nie umie strzelać i obawiał się, że tylko zrani namiestnika.

Jak podaje lwowska gazeta „Diło”, więźnia umieszczono w celi nr 205 położonej na pierwszym piętrze drugiego skrzydła więzienia. Chyba jednak miało to być drugie, najwyższe piętro, gdyż wówczas numeracja cel zaczynała od pierwszego, a dolne było parterem.

Ochrona obawiała się ucieczki Siczyńskiego i dlatego umieszczono go w najodleglejszym od ulicy zakątku więzienia. Okna jego celi wychodziły na wewnętrzny spacerowy dziedziniec. Matka i siostra niebawem przeniosły się do Stanisławowa i zamieszkały przy ul. Gołuchowskiego (ob. Czornowoła). Wspominały, że z ich okien widać było celę syna i brata. Ponieważ w tamtych latach ulica zabudowana była jedynie do więzienia, prawdopodobnie mieszkały one gdzieś w okolicy dzisiejszego skrzyżowania Czornowoła i Gwardii Narodowej. Prawdopodobnie cela Siczyńskiego była w lewym dalszym skrzydle budynku od ul. Czornowoła 119a, gdzie obecnie stoi rodzinny akademik brygady lotniczej.

W towarzystwie „cichego mordercy”

Początkowo Siczyński odsiadywał wyrok sam, a potem „dosiedlono” mu lokatora – jakiegoś „cichego mordercę”. Był to Wasyl Chomyn, „niepiśmienny, ale interesujący typ” – jak wspominał Mirosław. Odsiadywał wyrok za morderstwo, a sprawa była taka: wspólnie z bratem prowadzili gospodarkę w jednej chacie. Dopóki byli kawalerami – wszystko szło dobrze. Gdy się pożenili, zaczęły się kłótnie. Pewnego razu żona brata skłamała mężowi, że Wasyl zalecał się do niej, gdy razem kosili siano. Brat przybiegł wyjaśnić sprawę, zaczęła się bójka, podczas której Wasyl uderzył brata po głowie i zabił. Dostał osiem lat i siedział od 1904 roku. W tymże roku wziął udział w buncie więźniów, za co dostał dodatkową karę. Bratobójca nie był kłopotliwym sąsiadem i z szacunkiem odnosił się do inteligenta Siczyńskiego.

Dyrektorem zakładu karnego był wówczas Karol Kalous. Pochodził z czeskiej rodziny, ale szybko nauczył się po polsku i uważał się raczej za Polaka. W młodości służył w wojsku i zdemobilizowany został w stopniu porucznika artylerii. Dalszą karierę zrobił w systemie penitencjarnym: przez jakiś czas był urzędnikiem w więzieniu w Wiśniczu, gdzie dobrze się wykazał. Potem przeniesiono go do Lwowa, aż wreszcie – do Stanisławowa.

Żył w dostatku– był członkiem towarzystwa myśliwskiego i jeździł na polowania. W swoim gospodarstwie miał świnie i konie, z których sprzedaży również czerpał dochody.

Ponieważ Siczyński zamordował nie byle kogo, a samego namiestnika cesarskiego i to kawalera orderu Złotego Runa, odniesiono go do przestępców pierwszej klasy dyscyplinarnej wymagającej surowego nadzoru. Wstawał rano, razem ze swoim sąsiadem szedł do pracy do warsztatu stolarskiego mieszczącego się w tym samym skrzydle. Jego matka, Ołena Siczyńska, prosiła dyrekcję więzienia o złagodzenie warunków utrzymania, zwolnienie z pracy po obiedzie i o częstsze odwiedziny. Wszystkie te prośby odrzucono. Nawet na leczenie zębów nie zezwolono dentyście Ukraińcowi Jarosewiczowi, jak tego chciał Siczyński, a skierowano do niego Polaka Raczyńskiego.

Siczyńskiemu pozwalano na jedno spotkanie raz na dwa miesiące, przy czym nie więcej, jak z dwoma krewnymi jednocześnie. Przy każdym spotkaniu obecny był ktoś z administracji – czasem nawet sam dyrektor Kalous. Jedynym złagodzeniem warunków utrzymania było to, że Siczyński otrzymywał dwie chusteczki do nosa tygodniowo, a nie jedną, jak reszta więźniów.

Siczyński odsiadywał w lewym skrzydle na drugim piętrze, pocztówka z kolekcji Olega Hreczanyka

Stanisławowska Bastylia

Słowa o nieprzystępności, a raczej o niemożliwości „wyjścia” z „Dąbrowy” nie były jedynie pustym dźwiękiem. Tak opisuje ten zakład ówczesna prasa:

„Stanisławowskie więzienie leży dwa kilometry za miastem na tzw. Dąbrowie, oddzielonej od miasta wielkim miejskim ogrodem. Wybudowano je według najnowszych wymogów techniki, oczywiście – kryminalnej. Cele oświetlone są przez całą noc, a przez mały otwór w drzwiach można kontrolować działania więźniów. Na oknach są grube żelazne kraty, wszystkie drzwi są też żelazne. Wszystkie korytarze dzielą żelazne przegrody, które są zawsze zamknięte. Cała budowla otoczona jest wysokim na 8 metrów ogrodzeniem (tu gazeta mocno przesadziła, faktyczna wysokość ogrodzenia to 4,5 m – aut.). Oprócz strażników i służby więziennej teren wokół strzeżony jest przez patrole wojskowe.

Wydawałoby się, że ucieczka w takich warunkach jest niemożliwa. Wydostać się z zamkniętej celi na korytarz przez drzwi było nadzwyczaj trudno. Obite były żelazną blachą i nie miały wewnątrz ani zamka, ani klamki. W drzwiach były tylko małe otwory – tzw. „judasze”, przez które strażnicy sprawdzali, co robią więźniowie. Na korytarzach zamknięte żelazne drzwi. Takaż brama przy wyjściu z budynku na dziedziniec i w murze więziennym, wychodząca na ul. Gołuchowskiego. Klucze od wszystkich drzwi i bram mieli strażnicy pełniący służbę.

Przy bramie więziennej stoi straż, która ma rozkaz nie wpuszczać, ani nie wypuszczać żadnej cywilnej osoby bez zezwolenia dyrektora więzienia. Przy wychodzeniu z więzienia należy przejść korytarzem, na którym stale dyżuruje dwóch strażników”.

Wspominano, że w więzieniu od godziny siódmej wieczorem do piątej rano panowała całkowita cisza – „jak w rodzinnym grobowcu”. Nawet strażnicy poruszali się po korytarzach w miękkich kapciach. W ten sposób słyszalny był każdy dźwięk, każdy szelest.

Jednak ani wysokie mury, ani żelazne bramy, ani nawet strażnicy w kapciach nie przeszkodzili Siczyńskiemu uciec z najlepszego więzienia w Galicji.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 21 (385), 16 – 29 listopada 2021

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X